Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-10-2017, 18:29   #24
MrKroffin
 
MrKroffin's Avatar
 
Reputacja: 1 MrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputację
Kiedy wszystkie przedmioty niezbędne do rytuału zostały zebrane, dzieciaki z Zweufalten z nutką ekscytacji czekały na ruch Babki. Żadne z nich nigdy wcześniej nie widziało jak Babka wieszczy, a w wyobraźni niektórych winno to wyglądać bez wątpienia interesująco. Ku ich zdziwieniu staruszka rzekła:

- Weźże te świece ze stołu, Sig. Tu nie będziem dzisiaj pytać, pytać trza nam daleko, w miejscu poświęconym – przytroczyła do pasa mieszki z ziołami i innymi ingrediencjami. – Chodźcie za mną, dzieci. Ino cicho i gęby na kłódkę, w domu nie rozpowiadać, gdzie Babka czary czyni.

Poszli zatem za nią, w las. Starucha szła szybko, tak szybko, że Taffy musiała biec, by dotrzymać jej kroku. Guślarka sprawiała wrażenie zdenerwowanej, czego nigdy wcześniej żadne z tutaj obecnych nie doświadczyło. Nikt też nie rozumiał niepotrzebnego pośpiechu. Szli na północ, po bezdrożach, przedzierając się przez krzaki, paprocie, skrzypy, czasem czyjąś nogę zaczęło wchłaniać bagno. Babka jednak nie zwalniała, nie patrząc nawet, gdy wciąż są za jej plecami. Ze świętego gąsiora leniwie płynęła strużka krwi.

***


Nikt z nich nie znał tego miejsca. Nic w tym może dziwnego, bo byli dość daleko od osady, ale mimo to obecność takiej osobliwości z pewnością wzbudziłaby zainteresowanie w Zweufalten. Babka stanęła pośrodku dwurzędowo, koncentrycznie poustawianych rzędów menhirów różnej wielkości, prymitywnie ociosanych. Kręgi musiały być stare, kamienie były powymywane przez deszcze, przytępione przez hulające na bagnach wiatry i porośnięte mchem. Dopiero po chwili zauważyli, że na środku leżał płaski kamień poplamiony zaschłą krwią, na nim zaś stały ogarki ze zwierzęcego tłuszczu, chaotycznie porozrzucane orzechy, zioła, kwiaty, pozlepiane stopionym tłuszczem i rozlanym miodem. Obok tego kamiennego stołu leżało kilka krótkich, starych kości, w tym jedna czaszka stworzenia, które za życia było chyba psem.

- Podejdźcie, dzieci. Ino cicho. – wyszeptała Babka.

Nie czując się zbyt pewnie, młodzi postąpili w jej kierunku.

- Stać! – nakazała nieco głośniej. – Nie przekraczajcie wewnętrznego kręgu. Nie wolno wam. Podajcie mi dary.

Usłuchali. Babka wzięła zabitego gąsiora, świeczki i wszystko, co przynieśli ze sobą. Odwróciła się do ołtarza, zrzuciła ogarki, ustawiła świece i rozpaliła je. Ze swoich woreczków rozsypała wszystko, co tylko możliwe – mąkę, olej, kaszę. Wtedy chwyciła truchło gąsiora i zza pasa wyjęła krótki nożyk. Nacięła ciało, na ołtarz spłynęła krew.

Staruszka zawyła jak potępieniec i zaczęła obrzęd.

Cytat:
"Duszeczki, przodków naszych cienie!
W jakiejkolwiek świata stronie:
Czyli która w smole płonie,
Czyli marznie na dnie rzeczki,
Czyli dla dotkliwszej kary
W surowym wszczepiona drewnie,
Gdy ją w piecu gryzą żary,
I piszczy, i płacze rzewnie;
Każda spieszcie do gromady!
Zstępujcie w święty przybytek;
Jest jałmużna, są pacierze,
I jedzenie, i napitek."

Powietrze jakby stężało. W głowach żyły zaczęły pulsować. Wszyscy milczeli. Niektórym wydawało się, że słyszą szepty płynące spośród krzaków.

Cytat:
"Mówcie, komu czego braknie,
Kto z was pragnie, kto z was łaknie!"
Teraz już wszyscy to słyszeli. Z drzew, nie, nie spośród drzew… z kamieni dochodziły ich dziesiątki niezrozumiałych szeptów, zbyt cichych i zbyt szybkich, by wychwycić pojedyncze słowa.

- Mówcie, mówcie! – krzyczała Babka – My są wasze dzieci, krew wasza i kość wasza, my wam ulgę w dani niesiemy!

Spośród szeptów wyłonił się wyraźnie jeden – głośniejszy i niższy niż reszta. Nie znali słów, które wymawiał, ale Babka najwyraźniej znała, bo odpowiadała tym samym językiem.

- Powiedz nam… powiedz… – Jej głos słabł, nagle zatoczyła się i upadła na stół, strącając gęsie truchło.

Ktoś wyrwał się, by jej pomóc, ktoś inny go powstrzymał. Niemądrze było wtrącać się między Babkę i duchy, to nie ulegało niczyjej wątpliwości. Tym bardziej, że po chwili Babka wstała i odwróciła się do nich.

***

Zweufalten
Kilka chwil wcześniej


- Sołtysie. – Do chaty Vogta wszedł znowu Olaf – Sołtysie, mamy gości…

Vogt od razu wyczuł kłopoty. Tkwiły i w głosie Olafa i w fakcie, że gości w Zweufalten mieli wyjątkowo rzadko.

- Kto, Olaf?

Nie musiał czekać na odpowiedź. Przyszła sama.

- Dietrich von Klingenhopf, hauptmanns Zakonu Srebrnego Młota

Łowca czarownic odepchnął na bok Olaf, tak jak odpycha się zawadzający mebel.

- Wyście tu sołtysem?

Vogt nie odpowiedział od razu. Zawsze najpierw przyglądał się przybyszom i oceniał, na ile można im zaufać. Tutaj obserwacja była prosta: łowca czarownic o szarych, przenikliwych oczach, orlim nosie i twarzy obficie poznaczonej bliznami nie budził ani krzty zaufania. Sołtys musiał być więc ostrożny.

- Jam jest. Vogt mnie wołają.
- Łajno mnie twoje miano ciekawi. Heinz, wyprowadź niepotrzebnego. – Drugi łowca, ukryty za drzwiami, siłą wytargał z chałupy Olafa. – No, teraz możemy sobie pogadać, sołtysie.
- Gdzie wasza jednostka jest, herr Klingenhopf?
- Hm?
- Pytam, gdzie stacjonujecie i pod czyją komenderą. Który to komendant takie metody praktykuje, że się lenników książęcych popycha jak lalki ze szmatek jeszcze zanim się rzeknie, o co tu chodzi.
- Łajno cię obchodzi moja komendera, chamie. Nie wymądrzaj się i nie rób min, bo na pieńku macie z panem grafem, który litościwie pieczę na tymi terenami sprawuje.
- Myślał żem, że tu ziemia książęca, pana Eberharda.
- Źle żeś myślał tedy. No, skorom ci uświadomił twój błąd, wyłożę, po cośmy tu przyszli z pułkiem szesnastym. Kilka dni nazad winien tędy przejeżdżać poseł grafa. Planował, jak twierdził, zatrzymać się w Zweufalten, by wymienić konia i odpocząć. Był tu?
Sotłys pokręcił głowa.
- Nikogo tu nie było, panie.
- Co tak szybko odpowiadasz, hę?
- Bo wiem. Wiem, kto do naszej wsi zachodzi i wiem, żeśmy z dawien dawna już gości nie mieli.
- Gdzie w takim razie poseł się zapodział? W pobliżu żadnych innych wioch nie ma, gdzie by zatrzymać się mógł, a koń też stworzenie boże i odpocząć musi.
Vogt wzruszył ramionami.
- Prawda. Jeno nie u nas nie odpoczywał, bo byśmy wiedzieli.
Odpowiedź nie satysfakcjonowała kapitana Dietricha.
- Nie wiedzieliście go tu gdzieś? Śladów konia, śladów po obozowaniu?
- Nie. Śladów konia nie lza znaleźć na bagnie, o czym pewnikiem wiecie, herr Klingenhopf.
- Wiemy. Ale wiemy też, że z niczym wrócić do pana grafa nie możemy, bo nas obedrzeć ze skóry każe.
- Szukajcie tedy.
- Poszukamy… nie macie nic przeciwko, byśmy chałupy we wsi przepatrzyli?
Vogtowi drgnął policzek.
- Nie.

***

- Domy płoną, ludzie giną, kobiety są gwałcone, a dzieci stają się sierotami. Pan Wściekłości jest zadowolony, rozkoszuje się widokiem śmierci i nieszczęścia. A wy, dzieci Zweufalten, rzucone w wir losu całkowitym przypadkiem, przez jedną omyłkę uchodzicie w las. Szczęście to czy pech?

Choć to ustami Babki mówił głos, z całą pewnością nie należał do niej. Oczy staruszki były przekrwione, patrzyły gdzieś za nich, stała sztywno jakby wbita na pal.

- Nierozsądnie jest igrać z Panem Krwi. Nierozsądnie uciekać spod jego topora. Drażni to go i podnieca do zemsty. Nie chcecie zaznać zemsty Pana Krwi, dzieci Zweufalten, a jednak będzie to wam pisane. Jako krwawa zapłata za zachowanie życia.

- Jak zaszczute kundle, jak przerażone wilczki… uciekajcie, wilczki z Zweufalten. Nie bierzcie ze sobą trzosu ani torby, nie oglądajcie się za siebie. Nie tęsknijcie, nie płaczcie za minionym. Upajajcie się dziś waszą goryczą i wyjcie do księżyca w dzikim szale euforii. Tego dnia los się do was uśmiechnął, dziś uszliście ręki Krwawego Boga. Dziś.

Babka jęknęła przeciągle i padła, zwymiotowawszy krwią.

***

Baby z dziećmi z jednej, chłopy z drugiej. Nerwowe, pytające spojrzenia jednych i drugich. Vogt zawsze ich unikał, szczególnie teraz, gdy nie wiedział, co miałby odpowiedzieć. Oni czekali jakiejś porady, stwierdzenia, co się zaraz wydarzy, ale on nie potrafił im odpowiedzieć. Modlił się do Ulryka, by raczył odsunąć od nich pożogę, zwłaszcza jeśli przychodzi jak złodziej, niespodzianie.

Łowcy przeszukiwali domy bez pardonu, ludzi wyganiając na zewnątrz, grupując ich na placu. Coraz bardziej źli, coraz bardziej poirytowani brakiem jakichkolwiek dowodów bytności posła grafa. Umysł Vogta toczyły zażarcie te same myśli: czy na pewno ciało zostało dobrze ukryte, czy nic we wiosce nie mogło ich powiązać z osobą bestialsko zabitego gońca. I choć nic sobie nie przypominał, z tyłu głowy tliło się złośliwe podejrzenie, że było całkowicie inaczej.

~ Pójdą. Nic nie znajdą, to pójdą. Najwyżej zabiorą trochę zapasów i dadzą pokój. ~ uspokajał się.

Dietrich von Klingenhopf, dowódca pułku szesnastego wyszedł z kolejnego domu. Tym razem jednak jego twarz znaczył brzydki, niepokojący uśmiech. Wyszedł z domu Holzmannów.

- Oto jest! – krzyknął i uniósł do góry to, co chował dotychczas za plecami. – Pas i buty jeździeckie! Mamy to, konfratrzy, mamy dowody, że poseł tu był, ale jeśli opuścił to miejsce, to bez swojego pasa i bez swoich butów!

Zweufalten zamilkło. Wszystkie oczy spojrzały na sołtysa.

- Kłamaliście, Vogt. Kłamaliście przedstawiciela pana grafa. – powiedział z satysfakcją, zbliżając się. – Wielką mi czynicie przykrość.
- Kiedy ja… – poczuł pot na skroni – kiedy to nasze jest. Wioskowe. Znalezione dawno temu na bagnach, bez związku z posłem…
- Wiem, Vogt, wiem. Oczywiście, że na bagnach i bez związku z posłem. Ufam ci, bo czemuż miałbym nie ufać? Z tym, że widzisz, sołtysie, ja ci wierzyć mogę, a rozkaz pański pozostaje rozkazem. Rzekł graf zaś, by chłopów przykładnie ukarać, jeżeliby się okazało, że gościny posłu nie dali ani co gorsza, coś ich z jego zniknięciem powiązało… a was wiąże, Vogt. Ten pas i te buty.
Sołtys milczał, gorączkowo próbując coś powiedzieć.
- Kiedy przyrzekam… na bogów, przecie każdy zbrojny taki pas i takie buty ze sobą ma!
- Cicho, Vogt. Jużem, podjął decyzję. Przykro mi, że się tak to niefortunnie złożyło.

Zatopił podręczny sztylet w trzewiach sołtysa. Vogt jęknął i osunął się na ziemię.

- Baby i dzieci zabić szybko, chaty spalić, a chłopom… podziękować.

Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy

 
MrKroffin jest offline