| Annę bawią myśli Zelota. Drgają jej czerwone usta, wcale nie trupie dzięki kunsztowi Krzesimira. Od razu ją podejrzewa o niewieście sztuczki a robiąc to sam gra na stereotypach i jej tym uwłacza. Nie komentuje tego jednak. Dłonie skromnie zaplata na podołku czarnej jak noc sukni.
-Na imię mi Anna. Języka jeszcze nie znam... - wyznaje nie bez wstydu, po polsku. Oczy spuszcza by nie patrzeć w głęboko zielone oczy. Odwykła od patrzenia innym w oczy. - Nie wiem czy pan mnie rozumie. Libor mógłby tłumaczyć.
- Tysiąc pięciuset zbrojnych powiodłem do Polski, gdy wraz z Pogonią Jagiełło was poderwał przeciw Zakonowi. Dowodziłem czwartą chorągwią świętego Jerzego - zaplótł dłonie, palcami strzelił nieprzyjemnie. - Ziemie mi nadał wasz król i dobrze mówię w twym języku. To język wielu z mych sług. Zaś księżna pani… jest białogłową licznych talentów.
I niepospolitej urody, mogła sobie Anna wywnioskować ze skrzywienia zelockich ust. Niepospolitej i zbyt często wykorzystywanej na doradcy.
-Ja… winnam się jej pokłonić jakiś czas temu, wiem - Anna wciąż w okno zagapiona, nieco nieobecna, zaczyna się wiercić na krześle. Plama między łopatkami jej ostatnio doskwiera. Drapie ją i drapie i teraz wiele ją kosztuje by nie wykręcić ręki i nie przeorać paznokciami białej skóry. - Bozywoj Skrzynski wytłumaczył chyba moja chwilową… niedyspozycję. Przepraszam za nią.
- Poniekąd.
Rozluźnia się cokolwiek, jej popatrywanie ku oknu na swój sposób interpretuje i podnosi się, by uchylić szyby zamkniete w żeliwnej ramie. Wpada do środka zimne powietrze.
- Zgłosiłaś się do mnie jesienią po przybyciu, a późniejsza słabość uniemożliwiła ci powtórzenie tego samego przed księżną. Jednakże - osobisty pokłon to już tylko grzeczność i formalność. Choć rozumiem ciekawość i chęć spojrzenia na władcę własnym okiem.
-Jeśli nie trzeba mogę nie spoglądać - rzuca Anna troche bez zastanowienia. Przez otwarte okno widać przemykających ludzi i naraz widok przestaje Annę interesować. Wzrok opada na czubki trzewików. - Jeśli trzeba, to trzeba. Mam się trzymać jakiejś wersji? Co Bożywoj nakłamał by mi oszczędzić kłopotów? - pyta z brutalną szczerością.
- Nie sądzę, by rozdrapywanie ran było tym, co tobie wyjdzie na dobre, i na co ja mam ochotę. Napisał, że potrafisz być przydatna. W tym prawdę rzekł?
-Zależy kogo zapytać. - Anna podnosi oczy. Na moment chłodny błękit zderza się z zielenią. - Kiedy ta formalność będzie miała miejsce? Będzie to, mam nadzieje, dość kameralne? Nie lubię tłoku.
- Księżna Drahomira ceni splendor i kocha muzykę. Wraz z nadejściem wiosny zaprasza wszystkich na wystawną ucztę w swym zamku pod Pragą.
Annę ta wieść wprawia w nieudawany popłoch.
Nie oceniał, przekazywał tylko suche fakty.
- Sprytna osoba znajdzie tam sposobność i ciche miejsce, by się rozmówić bez zbyt wielu świadków. Na razie wie o twej obecności. Skrzyński wziął na siebie skutki wszelkich twych czynów, dopóki nie będziesz władna się stawić przede mną. Libor za tobą także poświadczył - po raz pierwszy opadnięte kąciki ust uniosły się nieco. - Księżnej nic więcej na razie nie dotyczy, a mnie to dość, by odłożyć pergamin z twoim imieniem na bok.
-Dziękuję. - Anna się podnosi. Myśli jej biegną znów do znamienia pomiędzy łopatkami. Sięga tam ale zaraz cofa dłoń, porusza w zastępstwie ramionami. - Czy… to już? Mogę iść?
- Gangrele cię chronią. Dlaczego?
Nie zatrzymuje jej, ale sam siada, po pergamin sięga, jasne brwi marszczy nad ciągiem liter.
-Pewnie przez wzgląd na mego małżonka. - Zawisa Anna nad biurkiem, nad pergaminem. Zdaje jej się, że wypada poczekać aż skończy skrobać zgrabne literki by formalnością stało sie zadość. Przez ramię mu patrzy nieelegancko. - Aaach, Libor. Znajdę go w stajni - niby pyta a jakby nie pytała a stwierdzała fakt. - Chcę by mnie nauczył tutejszej mowy. Jestem pojętna, nie zajmę mu dużo czasu.
- O ile posłuchał mojego rozkazu… - żachnął się lekko Zelota. Zakończył podpis zamaszystym zawijasem, laskę laku do pięczęci ujął i przysunął sobie świecę. - Lecz równie dobrze może się przedzierać przez topniejące zaspy.
-Nie chcę byś mu kazał. Jeśli mi odmówi znajdę kogoś innego.
Uniósł głowę ze skonfudowaniem, widać się nie zrozumieli.
- Jeśli Libora nakłonisz, by poczekał z ruszeniem w drogę choć do końca roztopów, użyczę ci mego skryby.
-W drogę? A gdzież Libor iść chce? - zapytała z oszczędnym zainteresowaniem by dodać. - Jitki szukać.
- Niewiele mi powiedział, a przyciskać wbrew woli nie zwykłem. Przyjaciół. Wyrozumiałem tyle, iż ktoś mu bliski w opały popadł. Niemniej śniegi leżą jeszcze, a wilkołactwo namnożyło się na potęgę. Utknie w zaspach, a w walce nie dość mocny jest, by watasze stawić czoła.
-Pomówię z nim - obiecała i ruszyła do stajen.
Jeśli ją Zelot oglądał z okna to mogła go zdziwić pewność z jaką Anna odnajdywała drogę. Jakby nie raz i nie dwa na jego włościach była, a wzdłuż i wszerz je przeszła.
Po okrągłym dziedzińcu przed stajniami truchta kary ogier, na lonży prowadzony przez stajennego chłopaczka. Libor wsparty obok o belę słomy każde stąpnięcie konia ocenia z ramionami skrzyżowanymi na piersi.
Wierzchowiec narowisty jest i urody nadzwyczajnej, wcielenie siły. I Anna już się nauczyła rozpoznawać dotyk diabelskiej ręki, co poprawiła to, co nie dość doskonałym stworzyła natura.
- Noc - mówi Libor sucho, gdy Anna podchodzi. - Charakter czarny jak imię i jak maść. Bydlę cholerne. Ale go Sokol kocha nieprzytomnie.
-Lepsze ma widać mniemanie o koniach niż o kobietach - Anna przystaje w bezpiecznej od ogiera odległości. - Witaj Liborze. Czasu troche minęło.
- Aha. Mniemania to on złego o rodzie niewieścim nie ma. Jeno uważa, że dziwka to rzemiosło uczciwe, a kurwa charakter przyrodzony. Przypadkiem u większości wampirzyc obecny. Puścił cię czy zęby szczerzył po formalności?
-A jakby mnie miał nie puścić? Więźniem niczyim nie jestem - nie zrozumiała. - I zębów na mężatki szkoda chyba.
- Jego słowo i jego wola, a więźniem będziesz w jednej chwili. Tu się przeklęci Uzurpatorzy żrą i czerwonymi kurami po dachach w mieście ciskają. A Sokol spięty, czy mu nowa żmija, nieznana jeszcze, pod bok cichaczem nie podpełzła.
Poruszył ramionami, na chłopaczka krzyknął, by konia żwawiej popędził i mocniej powróz trzymał.
- A i mężatki przypełzały, a jakże. On cięty się robi, jak się go głaskać próbuje, a w gniewie prędki jest, jak to Zeloci. To nie Oldrzych, odpuść sobie sztuczki niewieście.
- Zaczynam twierdzić, ze cały wasz męski gatunek cierpi na megalomanie. Czy na prawdę sadzicie, ze my, niewiasty nie mamy nic lepszego do roboty jak tylko sidła zakładać na wasze boskie jestestwa? Nie obchodzi mnie Zelot i jego kaprysy. Zobaczył i od razu osadził, pan i władca, niech go szlag… -
Westchnęła.
- Bo cię mało kto obchodzi, poza twoim boskim jestestwem, Anno - osądził ją Libor w odpowiedzi i nagle za łokieć szarpnął, przed nią wyskoczył ręce rozczapierzone wznosząc do góry.
Ogier kopytami powietrze siekł, dęba stawał raz po raz, a choć się utulić dał gangrelską sztuką, szaleństwo w jego oczach nie znikło, przygasło jeno, gdy znów posłusznie ruszył truchtem na powrozie.
Anna dłoń na piersi ułożyła. Przelękła ja bestia, całkiem jakby obcą siła kierowana miała ją ukrzywdzić. Nie rozumiała zwierząt jak i nie rozumiała ludzi.
-Za co mnie tak Liborze nie znosisz? - zapytała z miną urażona.
- A za coś ty Jitce żywot zatruła, skorośmy już przy skrzywdzonej niewinności?
Usta wydął z niesmakiem, nie patrzył na nią. Wzrokiem śledził konia, czy bestii nowy figiel do głowy nie przyjdzie. Sługa z pucharem krwi na tacy zaszedł go od boku i Gangrel nie patrząc po szkło sięgnął.
Anna straciłaby dech, gdyby go miała w piersi.
Ona patrzyła. Znała to szkło, barwy, kształt i wizerunki żurawi nad splątaną gęstwą liści bluszczowym podobnych. Widziała, jak powstało, od garści piachu ciśniętej w ogień dymarki.
Anna wyciągnęła palce, pogładziła malowane żurawie.
-Gdzie pan wasz zaopatrzył się w tę zastawę? - spytała sługi z tacą. - Szukam rzemieślnika co kielich wykonał.
- Nie wiem, pani - stropił się młodzian. - Zapytać mogę.
A zza pleców dobiegł Annę chrzęst tłuczonego szkła. Libor w garści kielich zmiażdżył, machnięciem pozbył się drzazg szklanych, co się w skórę wraziły.
- Powiedz Oldrzychowi, że wyjeżdżam.
- Dlaczegoś zniszczył? - Anna opadła na kolana, zebrała w palce największy okruch z żurawim skrzydłem. Owinęła w chusteczkę jak drogocenny klejnot. - Nie jedź sam. Nie wiesz dokąd. Lupiny wokół. Pomogę. I nie martw się, nic jej nie jest. Pójdziem, ale niech pierwszy śnieg stopnieje.
Patrzył na nią jak na opętanych dziadów, rozumu wyzbytych, co się ślinią, brodami trzęsąc, na stopniach kościołów.
- Jitka może nie doczekać odwilży, ty durna babo - syknął. Zamierzył się i uchyliła się odruchowo. Ale nie chciał uderzyć. Cisnął w nią czymś, zwitkiem pergaminu, kulka odbiła się od jej piersi i zapadła w brudnym śniegu, a Libor pomaszerował szparko ku prezentowi Diabła. Na sługę wrzasnął, pęk powroza pochwycił i odpiął od uprzęży przy pysku.
Anna rozwinęła pergamin nic nie rozumiejąc.
W środku starannymi, dziecięcymi kulfonami, każda litera osobno, niektóre lustrzanie odbite:
Ślady na śniegu, prawie co noc.
Ogień jak żywy.
Sine usta w lustrze i puklerzu.
Nie mogę odejść.
Lupiny podchodzą pod wieżę.
Na północy widzę skałę, wysoka, z otworem jak oknem.
Nie znam nazwy.
Pomóż.
Jitka
Anna przeklęła siarczyście. Pergamin wytknęła za gorset i pomaszerowała za Liborem.
-Pojedziemy jutro - warknęła mu w plecy. - Myślałam, że z nim jest z własnej woli.
- Pojedziemy dzisiaj - odpalił Libor, nagle znów spokojny i chłodny. - Za godzinę. By poza zasięg oczu, co z murów Pragi patrzą, wyjechać. By Sokol wiedział, jaki kierunek obrałem, ale nie mógł ruszyć od razu za nami. Zadymki ostatnie idą.
Pogładził czarny bok konia, mocno i wymownie.
-Sami? Bez Oldrzycha? - nie do końca podobał jej sie ten pomysł. - Jak wpadniemy na lupiny nie będziemy mieć szans. I czemuż Sikol miałby za nami jechać?
- Albowiem, Anno, ukradnę jaśniepanu z Lamberka konia. A po co? Bo na lupinów i Oldrzycha może być za mało… poślemy mu list. I niech goni za nami.
Anna tylko popatrzyła po sobie. Nieubrana dość ciepło. Bez wyposażenia ni przygotowania.
-Obędzie się bez listu. Powiem mu zaraz i możemy ruszać.
I przysiadlszy na ziemi pognała duchem prosto do Gangrela.
Wtoczył się Oldrzych do młyna, w kuchni na stół cisnął truchła dwóch zajęcy w białych skórkach zimowych, i potoczył na górę. Drzwi do Aninej komnatki otworzył, a obaczywszy, że jej nie ma, zawrócił do izby, gdzie młynarzówny sypiały. Próbował sobie przypomnieć, z której to pił ostatnio…
„Nachlej się na zapas, bo ich kuszących krągłości długo nie zobaczysz - Anna wtłoczyła w gangrelski łeb swą pierwszą spontaniczną myśl nie pozbawioną zresztą zawiści. - Spotkamy się za Pragą, w lasach od Lesnej Hory strony. Kradniemy z Liborem ulubionego ogiera szeryfa i jedziemy ratować Jitkę. Ma kłopoty.”
W głowie wybuchnal jej ciąg chaotycznych wyzwisk i żądań.
„Pytaj, byle szybko. Czasu nie ma.”
-Oszalalas?!
„Libor idzie. Mam go puścić samego? Dostał od Jitki list. Właściwie wołanie o pomoc.”
Ołdrzych się wizga ale Anna wie, że za nimi podąży.
Pędzi więc dalej ku Etienna, gwiazdy czeladnej. Gdy jednak Anna prosi by doń dołączył rzuca widownie i gna.
Wyprawa ratunkowa naprędce zbita. Będzie musiała wystarczyć.
Libor w tym czasie organizuje ciepłe odzienie i trochę przydatnych na drogę rzeczy.
Sługa co kielichy nosi znalazł zaś Anię i powiedział, że kielichy Sokol dostał w prezencie od Nosferatu, który ma siedzibę cztery dni na południe od Pragi w wiosce Pilhrimovy.
Tam jest Otokar. Śpi. Anna go na razie nie budzi. |