| Przedzierali się drogą, co zarosnąć już zdążyła jeżynami, krzewami i młodymi drzewkami. Narzekać nie mogła, wszyscy dbali, by jak najmniej ją, jedyną niewiastę, nie doświadczyła mocno ta wędrówka. Nawet Libor… a gdy podawał jej rękę, jednocześnie przydeptując kolczaste pędy przed nią, nachylił się do jej ucha.
- Witriol tu robili, tam w tych ruinach, gdzieśmy czekali… Wiesz, do czego potrzebny kwas siarkowy?
Nie odpowiedziała, nie wiedziała, a przecież i tak ją zaraz w zaaferowaniu swoim oświeci, niezależnie od jej responsu.
- Proch. Może i proch ci Walonowie tu robili…
Oczywiście, proch. I hakownice, te husyckie pukawki, które banda Oldrzychowa tak hołubiła.
Z ciemności wyłoniła się mogiła, kopczyk śniegiem przysypany, z trzema brzozowymi krzyżami zatkniętymi między kamienie. Otokar twarz odsłonił i przeżegnał się.
- Leżeli tu martwi górnicy, jak sztolnię odnalazłem. Zmarli od ran straszliwych. Tom pochował – wyjaśnił. Zdaje się, nieświadomy, z czyich rąk szponiastych, kłów i pazurów Walończyków śmierć najpewniej spotkała.
- Tam, w tych zaroślach, wejście do sztolni.
- A co tu kopali – zaciekawił się Etienne. - Srebro?
- Coś cenniejszego.
- Złoto?
- Kwarc i piryt.
Weszli, konie ciągnąc za sobą. Tuż przy wejściu leżał wywrócony niewielki wagonik, przy nim na bok zgarnięte kości i czaszka końska. Wierzchowce prychać zaczęły niespokojnie nad szczątkami niewidzianego nigdy, lecz jednak pobratymca. Libor szeptał im kojąco w uszy, chrapy gładził, a jego głos niósł się echem po korytarzu.
- Coś tu jest – szepnął Gangrel. - Nie jesteśmy sami.
Anna też to czuła. Wszystkie włosy na karku stanęły jej dęba… Otokar zaś wprzód postąpił.
- Loumire! - zawołał w ciemności. - Loumire!
Nie stało się nic, tylko gdzieś w głębi osypały się drobne kamienie. A potem, wytężając wzrok, zobaczyła to. Maleńką iskierkę światła, płynącą ku nim w mroku, omijającą wężowymi ruchami drewniane stemple. Pojawiała się i znikała, tak że Anna do końca pewna być nie mogła, ani jej położenia, ani tego, czy widzi ją naprawdę. Otokar szeptał coś, proszącym, ale i nieustępliwym tonem, i maleńkie światełko zgasło. Może zniknęło. Może pomknęło w głąb korytarza i ciemności je zdusiły.
- Chodźcie.
Wykusz mieścił się niedaleko wejścia, był nieduży, ale starczyło w nim miejsca dla koni i dla nich. Z boku leżały pozawijane w natłuszczone skóry narzędzia, w tym kilofy. I stosik półprzezroczystych bryłek kwarcowych. Otokar przykląkł i żagiew wraził w przygotowane już na miejscu na ognisko szczapki. |