Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-11-2017, 21:35   #11
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Post wspólny z dziewczynami :)

Lukas "Luke" Benson - przybysz z Miami



~ Cholera. ~ przez chwilę się wahał czy coś czuje. Po chwili doszedł do wniosku, że raczej tak. Potem jeszcze nie był pewny co. A na sam koniec miał nadzieję, że może jednak nie. No ale nie. Jednak tak. Raczej tak. Raczej będzie padać. Dzisiaj. Niedobrze. Jeśli się zamierzało iść na bagna. I niedobrze. Jeśli zamierzało się kogoś szukać. Deszcz nawet psim nosom robił koło pióra. Jak ta biała opierzona cholera. Przez chwilę dy myśli wróciły mu do białego cipióra a więc i wieży a więc i osobę jaką tam zostawił i widział przez chwile stojącą w oknie. Rain. ~ Heh. Ale się spasowała z miejsówą i pogodą. ~ wraz z Rain przybył rain. Przez chwilę zabawiał się perwersyjną myślą czy jakby ją zakopać znowu to deszcz by przeszedł bokiem… Chociaż wtedy by się mogła utopić. No i wyziębić a nawet przeziębić. A kto by zniósł przeziębioną babę? A może faceta? Zawahał się. Widział kiedyś zabawny obrazek i taki tekst. Ale właśnie już słabo kojarzył czy chodziło o laski czy facetów…

Pozwolił sobie na chwile wytchnienia i puszczenia myśli luzem. Był na znanym sobie terenie i czuł się dość bezpiecznie. Tylko ta mgła… Ale musiał jakoś przejść w etap pośredni od przemokniętej i zmarzniętej blondzi jaką zostawił w swoim strzelistym domu. Z całym swoim majątkiem. A która albo była ofiarą albo ofiarą. Tyle, że w jednej wizji jawiła mu się jako ofiara porwania z domu czy czegoś podobnego a z drugiej jako wyrachowana cwaniara co puściła właśnie kantem kolejnego frajera. No ale wydawała się miła. I niewinna. Była? Czy wydawała się? Serio wolałby wrócić do lasu i zaczaić się na zakopywacza blondynek. Sporo by mu to powiedziało pewnie o tym wszystkim. I pewnie by poszedł. No ale ten dzieciak… Cholera! Nie mógł się zgubić jutro?! Albo wczoraj? No nie dzisiaj no… Dzisiaj to mu w ogóle nie było na rękę. Pokręcił głową i splunął. “Ręka” wywołała mu dość anatomiczne skojarzenia a te skojarzyły mu się z inną blond anatomią z jaką mógł się właśnie zapoznawać w swoim łóżku. Znowu splunął.

Wtedy zauważył sylwetkę przy płocie. I tak musiałby pewnie przejść. Sylwetka stała, widać było plamę twarzy i chyba długie włosy. Jakaś laska? Nie widział u niej broni. Nie w łapach przynajmniej. No i zachowywała się dość spokojnie. Jakby czekała. Na niego? Raczej w zbyt ludnej okolicy nie mieszkał. To może i na niego. Jak na niego to po co? Sprawę ma? Czy nie na niego. To na kogo? Chrisa? On już powinien tędy przejść wcześniej. Mineli się? Mówił, że kolo z Miami też ma dołączyć?

Z bliższej odległości rozpoznał sylwetkę. Stewart. Ashley. Sam nie wiedział co myśleć. Ani o niej ani o spotkaniu tu i teraz wśród tych sadów i mgły. Pamiętał ją jak tu przybył. Była inna. Potem odeszła. I wróciła. Ludzie gadali jak zwykle gdy nie mieli faktów to dorabiali własne. Czyli po prawdzie nie wiadomo gdzie była i czemu wróciła. Ale średnio na jeża patrzył na ludzi z jakimi się zwykła obracać. Zwrócił uwagę na jej rozkurczające i zaciskające się znowu dłonie. Denerwowała się? Czy to jakiś tik? Aż tak jej nie znał by to rozróżnić. Właściwie w ogóle znali się raczej pobieżnie. Kojarzyli się i rozpoznawali i tyle. Z bliska dostrzegł, że właściwie to tak z przynajmniej z twarzy to jest całkiem niczego sobie. No ale…

- Cześć Ash. - kiwnął jej głową na przywitanie ale szedł dalej. Jeszcze kawałek miał do przejścia na spotkanie z ludźmi szeryfa. Z bliska gdy już ją prawie mijał wyglądała na serio spiętą. Coś ją ruszyło. Co się stało albo dopiero miało.

Drgnęła, gdy go usłyszała, zupełnie jakby ją zaskoczył. Musiała nieźle odpłynąć, pogrążając w swoich myślach, bo przecież nie skradał się przesadnie. Szedł normalnie, a mimo to dopiero przywitanie zwróciło uwagę mijanej kobiety. Obróciła szybko głowę, lustrując tropiciela od stóp do głów uważnym, czujnym spojrzeniem. Szybko też zbadała jego okolicę, upewniając się, że jest sam.
- Lukas - odpowiedziała krótko, przymrużając oczy co chyba było powitaniem. Nie zmieniła miejsca, ale nie widząc nadprogramowych obcych przestała się spinać, choć ręce chodziły jej nadal. Dziwnym trafem zrobiła też pół kroku w stronę broni, lecz po nią nie sięgnęła.
Już wydawało się, że na tym rozmowa się skończy, jednak kobieta dorzuciła monotonnym, ponurym głosem - Idziesz do Czapli?

Kiwnął głową jakby na potwierdzenie, że go prawidłowo rozpoznała. Sprawiała wrażenie, że jest myślami daleko stąd. Jak to się kiedyś delikatnie mówiło. Zwolnił trochę i odwrócił się idąc jednak dalej. - Nie. Dzieciak Bree polazł sam na bagna. Poprosili mnie o pomoc. Idę bo chyba będzie padać dzisiaj. Jak go nie znajdziemy przed deszczem… - powiedział jej co myślał ale dopiero jak powiedział na głos własne myśli też dotarło do niego jak poważna jest sytuacja.Głównie dla zaginionego smarka. Dla Bree bo pewnie konsekwencje by spadły głównie na nią. No i dla tych co wlezą w te bagna. Jeśli nie znajdą małego przed deszczem to szanse znaleźć go całego dość drastycznie spadną. Odwrócił się więc znowu by wrócić na prosty kurs do centrum osady i miejsca spotkania z szeryfem, Chrisem i resztą.

- Tak… deszcz. Deszcz nie pomaga - usłyszał mamrotanie za plecami. Nie towarzyszył mu żaden dźwięk sugerujący że kobieta się poruszyła. Ruszył więc dalej przez mgłę, brnąc w mokrym błocie które złośliwie chwytało stopy i nie chciało ich wypuścić. Uszedł parę ciężkich kroków, gdy z przodu, wśród białego oparu dostrzegł rozmazany kształt. Poruszał się raźno i wyraźnie się zbliżał, idąc z naprzeciwka. Sylwetka, ludzka. Wciąż niewyraźna i czarna na tle oparu.

Zbliżał się do bardziej cywilizowanego centrum Salisbury więc i o tak wczesnej porze ktoś mu się tu kręcić. No chyba, że to nie taki sobie zwykły przechodzień. Ale to powinno się zaraz wyjaśnić. Luke szedł więc dalej naprzód swoim pewnym i równym krokiem. Za chwilę lub dwie powinni się z tym kimś na tyle zbliżyć by mógł go rozpoznać albo chociaż dostrzec więcej detali u tego drugiego. Ten ktoś zdawał się po prostu iść tak samo jak i on.

Minęli się, na wyciągnięcie ramienia. Dwójka mężczyzn idąca jedną drogą z dwóch różnych kierunków. Przelotnemu spotkaniu towarzyszyła seria spojrzeń z obu stron, badaniu pod kątem niebezpieczeństwa, ale obaj trzymali dłonie z dala od broni, nie zwalniali też tempa, idąc do swoich pilnych najwyraźniej spraw. Luke mógł z ulgą odnotować, że mijajacy go krótko wygolony facet o zarośniętych szczeciną dwudniowego zarostu policzkach miał puste ręce. Gdzieś przy pasie bujała mu się kabura jakiegoś rewolweru w większości zasłonięta przez ciemną kurtkę. Ale to nie był jego problem.

Jego problem czekał z przodu, tam gdzie pierwsze widoczne we mgle zabudowania Salisbury - kanciaste, czarne prostokąty ledwo widoczne we mgle i coraz rzadziej rosnących jabłoniach. Ciężkie, mokre powietrze ziębiło odsłoniętą skórę dłoni i policzków, gdzieś z oddali dolatywało tropiciela ujadanie psów i codzienne odgłosy malego miasteczka. Szedł przez poprzecinaną kałużami, rozmokłą drogę, mijając senne, z pozoru opuszczone domy i tylko dochodzące z nich dźwięki oraz zapachy dawały świadectwo, że nie spaceruje poprzez miasto duchów.

Psie ujadanie nasilało się, dochodząc z jednego konkretnego kierunku. Benson wiedział doskonale, że psy tropiące na podobny teren są bardziej niż niezbędne. Skov ściągał kogo się da, więc ich miejscowych hodowców też. Darował więc sobie przejście pod komendę i od razu ruszył do brukowanej drogi, aby po paru minutach szybkiego marszu dostrzec we mgle pierwsze ludzkie sylwetki. Nie zwalniając wszedł między nie, rozlokowane po poboczach drogi, niecierpliwie krążące wśród mokrej trawy. Szukał jednej, konkretnej - siwej na łbie i z pochmurną miną do kompletu. Sylwetki w starej, skórzanej kurtce ze złotą gwiazdą wpiętą w klapę. Zobaczył ją, stojącą w tłumie pod rozłożystym dębem, rzucającym cień na oba pobocza. Podchodził właśnie do Julesa Bakera, bliźniaczek MacCoy i obcej kobiety o niebieskich dredach.
- Benson! - szeryf machnął do niego ledwo go zobaczył, ruchem ręki zachęcając żeby podszedł. Najlepiej jak najszybciej. Gdzieś spod płotu oderwał się też Chris, powoli sępiąc też w tym samym kierunku.

Charlie z zainteresowaniem przyjrzała się lokalnemu tropicielowi. Była ciekawa czy nie będzie miał nic przeciwko jej obecności. Postanowiła pozostawić przedstawianie lokalnym. W końcu zdecydowała się też by zerknąć w kierunku Chrisa.

- Dzień dobry szeryfie. - przywitał się brodacz wyciągając rękę na przywitanie. Podchodząc spojrzał ciekawie na bliźniaczki i tą obcą. Zastanawiał się co mają wspólnego ze sprawą. - No Chris dał mi znać no to jestem. Na czym stoimy? - szwendacz skinął głową w stronę zastępcy szeryfa czekając na to co powie szeryf. Miał nadzieję, że przedstawi coś więcej niż Chris. Z kim miałby iść na te bagna i gdzie właściwie mieliby zacząć. Przydałaby się Bree i info od niej gdzie rosną te durne kwiatki co ten mały się po nie wybrał. I gdzie te psy? Przydałyby się też.

Po minie Skova dało się poznać, że widok tropiciela go cieszy, choć nie uśmiechał się, podarował też sobie westchnienie ulgi. Mimo tego pochmurna mina, jaką raczył okolicę do tej pory, zmalała o parę stopni, przechodząc w ciszę przed burzą. Dziarsko uścisnął podaną dłoń, potrząsając nią w zwyczajowym geście powitania.

Zza jego pelców dwie identyczne dziewczyny szczerzyły się wesoło, poświęcając nowoprzybyłemu cała uwagę. Szeptały coś do siebie, przepychały i prawdopodobnie obmawiały brodacza, wcale a wcale się nie krępując. Co prawda całości konwersacji nie szło wyłapać, lecz pojedyncze słowa typu “błoto”, “pompka” udało się Lukowi wychwycić.

Nadawały tak beztorsko, póki szeryf nie obrócił się i nie posłał im wybitnie nieprzychylnego spojrzenia. Dopiero wtedy obie przewróciły teatralnie oczami, cichnąc na dłużej niż dziesięć sekund.

Sytuację wykorzystał meżczyzna z gwiazdą wpiętą w kurtkę, unosząc rękę i robiąc przywołujący gest. - Dobra ludzie, jesteśmy w komplecie! - Otoczenie zbystrzało, psie ujadanie nabrało na sile, zaś ludzie do tej pory snujący się niczym widma wzdłóż pobocza, zbliżyli się, otaczając dowodzącego dość luźnym kręgiem. Benson i Charlie naliczyli około dwudziestu osób, cztery psy, a gdzieś z mgły rozlegało się echo nawoływań kolejnych dusz. Szwendacz w większości przypadków rozpoznawał twarze, twarze rozpoznawały jego. Ktoś się uśmiechnął, ktoś się przywitał, mówiąc w przelocie “cześć”, albo “pochwalony”.

Uwaga całej grupy automatycznie skupiła się na jednej osobie - tej w samym centrum. Wysokiej, powaznej i z zaciętą, zdeterminowana miną.
- Podzielimy się na dwie grupy. Jedna z psami ruszy lasem, druga Bringle Ferry. Spotkamy się przy Earnhardt, przed złomowiskiem. Jack ruszył przed świtem, albo zaraz po. Kieruje się w tamtą stronę, od swojej farmy. Pewnie przejdzie przy Błotniaku… jeziorze niedaleko drogi - dorzucił patrząc bezpośrenio na niebieskowłosą. Reszta kiwała głowami, Benson też kojarzył o czym mowa. Chodziło o oczko wodne, zamulone i pokryte rzęsą, w którym kiedyś próbowano hodować ryby. Nawet przez pewien czas szło nienajgorzej, póki łatwy łup nie ściągnał drapieżnik z głębi bagien.

- Jest was dwoje, Luke zna teren, ale tropicie oboje. Podzielcie się kto co bierze, albo jak macie sugestie to śmiało… oboje. To wasza działka - dodał jakby mimochodem i okręcił się na pięcie.

- Wy pójdziecie do Free - zwrócił się do bliźniaczek i widząc jak nabierają powietrza aby zaoponować, szybko uniósł dłoń, stopując zawczasu potok pretensji - Wrócimy głodni i przemarznięci, przyda się chociaż głupia herbata pod dachem. Poślemy kogoś gdy będziemy wracać. Niech Rose też czeka… tak na wszelki wypadek.

Obie dziewczyny westchnęły ciężko, sygnaluzując niechęć do pomysłu. Na tym jednak manifestowanie negatywów się zakończyło. Przytaknęły synchronicznie i usunęły się na pobocze, bocząc się pod drzewem na złą ludzką wolę, odbierającą im radość z poszukiwań oraz rozrywkę w ten mglisty, nudny wiosenny poranek.

Brodacz pomachał wesoło do bliźniaczek. Miał jakieś głupie wrażenie, że obgadują właśnie jego. Pewnie przez te spojrzenia i wyłapane słowa. - No dziewczyny, szeryf ma rację. Przyda się coś ciepłego jak człowiek z tych bagien wróci. - uśmiechnął się do nich mając nadzieję, że tak będzie. Serio mogło wytelepać człowieka po tej mokrej zimnicy. A obie bliźniaczki wydały mu się urocze i chyba po to je szeryf ściągnął. Do szukania brzdąca Bree i tak przyszło całkiem sporo osób.

Potem przyjrzał się tej nowej z mało typowo fryzurą. - Cześć. Jestem Luke. - przywitał się patrząc ciekawie na nową. - Też tropisz? - zapytał raczej pro forma. Jeśli Skov tak ją przedstawił to pewnie musiało coś być na rzeczy.

Charlie przysłuchiwała się wypowiedzi szeryfa. Wyglądało dobrze, jakby w miare ogarniał swoich ludzi. W sumie nie spodziewała się, że przydzieli jej ludzi. Była nowa i raczej wątpiła, że wzbudzi zaufanie. Szczególnie jeśli ktoś był na nabożeństwie przed wypadem, a klecha spełnił swoje groźby. Przeniosła wzrok na szwendacza, gdy się do niej odezwał.
- Charlie. - Dziewczyna uśmiechnęła się do “legendarnego” łowcy. Na razie wydawał się być dosyć normalny. - Jestem nawigatorem karawan, więc tropienie to nie moja specjalizacja, ale co nieco wiem. Jaki jest plan szefie?

- Dobra słuchaj. Drogą powinno być lżej. Myślę też, że dzieciak jak choć trochę zachował rozsądku powinien iść drogą. To jak nie jesteś stąd to może ty weźmiesz drogę? Ja wtedy wezmę psy i sprawdzimy las. Ludźmi podzielimy się po połowie. Jak dotrzemy na drugą stronę to zobaczymy kto się jak wyrobi. Ale od strony drogi trochę bliżej jest do błotniaka niż złomowiska a od strony lasu na odwrót. To kto dotrze pierwszy niech sprawdzi co da radę nie czekając na drugą grupę. - Luke przedstawił swój plan poszukiwań. Droga drogą wydała mu się łatwiejsza i bardziej oczywista no i właśnie Jack powinien raczej chyba nią podążać. Była też szansa, że pójdzie szybciej niż na przełaj przez podmokły las. Czyli grupa idąca drogą miała szansę prędzej dotrzeć i do błotniaka i złomowiska. Nie widział powodu by mieli czekać ze sprawdzaniem na drugą grupę. Na drodze też powinno być lepiej widać ślady niż w lesie więc w lesie bardziej niezbędne byłyby psy.

- Mi pasuje. Drogą będzie łatwiej, szczególnie jak nie znam okolicy. - Charlie wsunęła lekko zziębnięte dłonie do kieszeni. Już cieszyła ją sama myśl o jakimś ciepłym posiłku na koniec. - Dobrze jakby poszedł ze mną ktoś kto ma posłuch u ludzi, bo wątpię by chcieli się mnie słuchać.

- Jak ci któryś będzie fikał to zatrzymaj się i puść go przodem. I nie ruszaj póki się nie spacyfikują. - Luke uśmiechnął się do dziewczyny bo temat znał z autopsji. Póki ktoś szedł na przodzie i znajdywał i gubił te tropy to cholernie było łatwo dawać rady i sie wymądrzać. Zdumiewające ale Luke już dawno odkrył, że zwykle im częściej takiego geniusza od śladów stawiało się na przedzie tym większe było jego zmieszanie. - Ale nie bój się, będzie w porządku. Nie wiem czy szeryf albo Chris idzie z wami jakby co oni powinni dopilnować co trzeba. - starał się uspokoić dziewczynę o raczej męsko mu się kojarzącym imieniu.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest teraz online