Po dobiciu do portu Delberz Zingger z nieudawaną ulgą zszedł z "Dumnej Syrenki". Miasto kupieckie tętniło życiem i przedsiębiorczością. W powietrzu oprócz smrodu niemytych ciał, czuć było interes do zbicia. To dobrze rokowało na przyszłość kompanii.
***
Bernhardt miał jednak własne plany na spędzenie czasu wolnego. Chciał odszukać kleryka, wyznawcę Ranalda. Ojczym gderał mu zawsze, że w większym mieście kogoś takiego zawsze można znaleźć. Trudniej zaś zgubić z oczu jak się długów u skurczysyna narobi.
Nie mając głowy do rzeczy przyziemnych z wdzięcznością tedy Zingger przyjął zakwaterowanie "Pod Dębową Beczką". Potrzebował kąpieli, odpoczynku i hożej dziewoi pod pierzyną.
***
Po sutym posiłku w zajeździe rozpuścił wici okraszone złotą koroną czy w okolicy nie znajdzie się znany świcibaka, hochsztapler czy inny wagabunda, którego los się nie ima. Jednym słowem mniej bądź bardziej zakamuflowany kapłan Pana Losu.
Ostatnimi czasy dojrzał do decyzji o kapłaństwie. Wszak nie wiązała się z celibatem, wiernością czy skromnością. Czy nawet z umiarkowaniem w jedzeniu i piciu. Te cechy Berniemu obce nadal były, jeśli nie wstrętne. Poczuł jednak, że Ranald czuwa nad jego bezpieczeństwem. Pan Szczęścia daje znaki, że powinien się rozwinąć i oddać pod jego dalszą opiekę.
Wieczorem karczmarz podsunął Zinggerowi kufel pienistego trunku pod nos i powiedział, że ktoś przez niego poszukiwany mieszka pod wskazanym adresem i prowadzi prosperujący lombard. Ba, zaprasza nawet w odwiedziny, co zdziwiło Berniego. Nazywać się miał ów człowiek Yann Gross.
- Gross, powiadacie karczmarzu. Grubo to brzmi, he, he - zakpił Berni.
- Grubo, oj, grubo, ale to człowiek nietuzinkowy. Szuler, krupier i paser. Słowem porządny człowiek. Trochę dziwkarz. Obaczycie zresztą sami.
Następnego dnia Zingger udał się pod wskazany adres. Uknuł sobie historyjkę, że rzekomo pilnie potrzebuje gotówki i chce zastawić klejnocik rodowy. Jak mu się nie spodoba, to da nogi za pas. I tyle go zobaczy.
Ale przechera Gross z miejsca huknął na akolitę, zanim ten zaczął rozwijać gadkę szmatkę.
- A Ty tu młodzieńcze czego szukasz? - wyglądał na człowieka, który z niejednego pieca chleb jadł i niejedno widział. Żylasty, sękaty wręcz postawny mężczyzna. Ubrany w czerń. Wilczy trochę z twarzy, z kpiącym uśmiechem, z fajką w ustach.
- No, ja żem chciał.... - plątał się w zeznaniach Zingger.
- Chcieć to sobie możesz. Widzę, żeś nie klient. Doniesiono mi, że taki młokos jak ty, szuka kogoś takiego jak ja.
- Zagadkami mówicie, Panie Gross.
- Ranald krętymi drogami sługi swe prowadzi, gnojku, przyzwyczaisz się.
- Potrzebuję nauki, kogoś kto mną pokieruje i tajniki prawdy pokaże.
- Widzę z gadki, żeś po pierwszych naukach. Gorzałkę masz?
- Mam - usłużnie podsunął butelkę młody adept.
- A kości do gry?
- A juści.
- Tedy zaczynajmy. Chodźmy do mnie do piwniczki. Tam się trochę pomodlimy, popijemy, pogramy. A ja Ci trochę poopowiadam. Trochę to nam może zająć.
- Czas mam. I niczego bardziej nie pragnę niż modlitwy - skromnie spuścił oczy Zingger.
- Ho, ho! Widzę, że daleko zajdziesz, młodzieńcze - roześmiał się Yann.
- Mówi mi Mistrzu Gross...