- To ty zawsze miałeś szczęście, nie ona - wampir odpowiedział beznamiętnym tonem, jakby wieści niespecjalnie go obeszły. Drgnięcie ust było pierwszym ruchem od momentu kiedy wczoraj wieczorem stanął na środku niedużego pomieszczenia. Dopiero teraz otworzył oczy.
- Szeryf zwołał spotkanie? Gdzie tym razem? - zapytał, napinając kolejno wszystkie partie mięśni zesztywniałe od snu. Zbyt długiego. Upywały kolejne lata, wciąż było tak wiele do zrobienia...a on spał. Dalsze słowa młodszego wampira wnosiły nowe informacje z każdym zdaniem, ale nie liczyły się nie tylko słowa. Nie dożyłby tego wieku gdyby nie widział więcej. Blondyn był już obyty z tą manierą; akurat do tego dało się przyzwyczaić. Spotkanie Primogenu miało się odbyć w parku rozrywki na wybrzeżu, jednej z kryjówek Harpii.
- Byłeś tam. Co ty widziałeś, a co widzieli inni? - Wstrząsnąć. Nadać tor. Dać pęd. Sama dedukcja nie była trudna; wciąż pachniał dymem współczesnego pożaru - nie dymem ognisk i lasu. Resztę informacji podał sam już wczesniej, nawet jeżeli tego nie wiedział. I do tego przyzwyczaić się było trudniej; nawet taka drobna manipulacja zadziałała należycie. Czarnowłosy wampir pokiwał z uznaniem głową; mimo krótkiego pobytu na miejscu zbrodni jego rozmówca znów pokazał się jako wyborny śledzy. Wszystko wskazywało - miało wskazywać? - że ataku na elitarny klub golfowy dokonały wilkołaki. Większość faktów się zgadzała, nawet Delirium, a akurat to było trudno sfingować. Zaatakowały tuż po zmierzchu - tak, żeby trafić na samych młodych Spokrewnionych, co było znaczącą informacją o przygotowaniu atakujących. Zaatakowali szponem i kłem, ogniem i kulą, prosto w bijace serce Camarilli. Dopadli dziesiątkę- być może nawet więcej - ancille, co było większym zwycięstwem niz mogli oczekiwać. Żaden rajd Sabatu z ostatniej dekady tyle nie osiągnął. Jego podopieczny, rzecz jasna, nie wiedział znaczącej części z tych rzeczy. Ale i tak wyciągnał poprawny wniosek: sprawa śmierdziała. Fetorem z samych głębi trzewi, a jednocześnie bardzo swoiskim; jeżeli przeżył ktoś ze Spokrewnionych, to właśnie jego childe. To samo, które najwyraźniej tego wieczoru realizowało swoje plany co do Johna Cartera, federalnego sędziego najwyższego in spe.
- Przygotuj zatem wszystko do drogi, skoro chcesz jechać ze mną; nie odmówię ci możliwości obserwacji narady, chyba że książę zakaże. Ryszard także pojedzie z nami. - Starszy uprzejmym tonem odesłał posłańca szeryfa i zabrał się za przygotowanie samego siebie do wyruszenia poza bezpieczne schronienie.
- Do mnie! - śmiertelny sługa domu zjawił się w progu zadowalająco szybko; może nawet zbyt szybko. Jak szanować kogoś, kto dla łaskawego spojrzenia pana da sobie wydłubać oczy?
- Wykonasz dla mnie telefon. Pod numer pierwszy. “Powiedz F że R zwołał spotkanie u F w PR o E. I uruchom D”. Powtórz! - - A tobie, mój mały - wampir złapał za skórę na karku nieduże, krwiste stworzenie latające po pomieszczeniu
- coś podyktuję - imp zaczął kaligrafować, przeklinając pod nosem w językach które jego pan zdążył już dawno zapomnieć. Mimo plugawego charakteru, stworzenie było absolutnie lojalne - a tego będzie teraz potrzebował. A skoro już o tym mowa, to była pewna idea...
Ledwie kilka minut później, cała trójka mknęła
furgonem po pustych ulicach Nowego Jorku. W kabinie toczyła się nieśpieszna rozmowa, kontynuacja wcześniejszej - ale teraz mniej chodziło o wyciągnięcie kolejnych faktów z naocznego świadka, a bardziej o przekazanie podopiecznemu idei powątpiewania we wszystkie niesprawdzone oczywistości i szukania głębszych przyczyn. Czy zaatakowały wilkołaki? Być może. Ale czy to wilkołaki zainicjowały atak? Kiedy oddalili się na bezpieczną odległość od schronienia - na tyle by aura jego działań nie była połączona z tamtym miejscem - wybudził ze snu mieszkańca swojego pierścienia i spróbował telepatycznie sięgnąć do umysłu zaginionej.
Nie istniała. Jakby nigdy jej nie było. Co oznaczało co najmniej letarg lub Ostateczną Śmierć...a może nawet coś znacznie gorszego -porwanie przez kogoś kto miał wiedzę i możliwości. Należało przedsięwziąć przeciwśrodki…
Kilka minut później - bo czas gonił ich coraz bardziej - wyjeżdżali już spod komendy. Umowa była prosta: porwana za zaginionego dzieciaka. Śledztwo o szerokich horyzontach po jego stronie za dyskretne śledztwo po drugiej. Przysługa za przysługę.
Uczciwiej mu się nie zdażało.