Alchemik otarł spocone lico swoim płaszczem i naciągnął głęboko kaptur na głowę. Przyłożył do tego sporą uwagę, ustawiając się tak aby żaden z żołnierzy nie miał okazji spojrzeć na jego twarz w trakcie tej czynności i dopiero wtedy odetchnął. Przetrwał swoją pierwszą potyczkę i to z całkiem niezłym wynikiem. Zabił dwa gnolle, przyczynił się do śmierci kolejnego i nie zebrał nawet zadrapania. Jakby szczęścia było mało to znalazł prawdziwą magiczną tarczę. Usatysfakcjonowany przypiął ją sobie do przedramienia.
W końcu rozejrzał się po okolicy. Dla innych walka nie przebiegła tak dobrze, o czym świadczyła znaczna ilość rannych i kilku martwych. Mandragora nie rzucił się nikomu na pomoc, zamiast tego cierpliwie czekając na rozkaz do wymarszu. Musieli jak najszybciej wydostać się z lasu, albo wystawić solidną jednostkę do wypłoszenia oponentów z krzaków. Inaczej zwyczajnie zostaną wykrwawieni.
Dodatkowo dochodziły tajemnicze istoty które “zdmuchnęły” dwóch woźniców na początku walki. Były nienaturalnie szybkie i silne. Doskonałe by pozyskać z nich cenne substancje mutagenne. Bez wątpienia były dla samotnego Bartholemeusa zbyt potężne, dlatego postanowił że w czasie dalszego pochodu będzie asekuracyjnie szedł albo między wozami, albo jeśli będą jechać zbyt blisko siebie to przynajmniej będzie zawsze trzymał jakiegoś przypadkowego żołnierza między sobą, a krzakami. |