Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-06-2018, 17:05   #16
Johan Watherman
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Leif znikając w objęciach mokrej ziemi czuł głód. Oczywiście nie ten prawdziwy, pełen głód niepohamowanej żądzy krwi. Taki mniejszy głód, głód rozczarowania. Bo jak inaczej określić fakt, iż ziemia wokół rzeźni nie zawierała w sobie ani kropli krwi, jeśli nie rozczarowaniem? Tak jakby miasto pragnęło krwi i nie pozwalało aby ani jedna kropla się marnowało. Sama ziemia kipała od jakiejś dziwnej rządy posoki.
Więc zszedł do jej głębin aby zaznać snu. Pamiętał, iż wiele wampirów wspominało, iż w ziemi nie mieli spokojnego snu jeśli nie sþlywało na nich błogosławieństwo bogini-matki, Frigg. Bez niego dręczyły ich koszmary. W ziemi zstępowali do krainy bogini Hel, o tej samej nazwie, gdzie dręczyły ich koszmary. Leif słyszał też od pewnego chrześcijańskiego wampira, iż w ziemi dręczą go diabły. Inny z uśmiechem na ustach opowiadał, iż przyjmuje rozkazy od samego Lucyfera. Pamietał też jak tego ostatniego spalił własny ojciec.
Leif nigdy nie słyszał nic w objęciach ziemi. Owszem, podczas tysiąca lat uwięzienia był w piekle. Lecz nie w piekle miejsca, po prostu w piekle nudy, bezczynności, hańby czy po prostu zaniku świadomości. Nigdy nie widział w połowie trupiej bogini Hel, nigdy też pragnął ujrzeć okrutnej bogini.
Może to wspomnienie dzisiejszego strachu pchnęło psychikę spokrewnionego w te mroczne rejony? Albo zbliżający się koniec. Wszystko umierało, umarła magia, runy już nie śpiewały wystarczająco mocno. Czasem miał wrażenie, iż umarli też bogowie, przynajmniej większość. Może zbierali siły? Jednak gdyby odeszli bez słowa, byłby to wyjątkowo mało satysfakcjonujący czas końca.
Śnił. Sceny z dnia mijały w sennych majach orszakiem, pochodem abstrakcyjnych dziwności. Była tam i niezbyt rozgarnięta nosferatka – wlekli ją za nogi do pieczary wiecznego ognia. Był i manekin-książę na czele zbrojnej armii, stojąc tym razem na własnych nogach i wydając rozkazy jak generał. Był i szeryf, stojący w książęcej gwardii, skupiony i pewny. Ostatecznie, były też szczury uciekające przed bitwą. Na koniec orszaku snów kroczyła Ona. Dziecina w której oczach odnalazł zapomniany strach. I uśmiechała się zbierając pamiątki z trucheł pokonanych.
Rzeczywistość trzasnęła pęknięta na pół, pochód scen runął złamany w poprzek. Leif stal na wzgórzu pośród nicości. Zapach ozonu mieszał się z kwaśną wonią strachu – tak jakby za kurtyną chmur u stów wzgórza ludzie pierzchli przerażeni przed swą zagładą. Gromy przecinały powietrze zupełnie bezgłośnie.
- Pokłoń się żywiołom.
Nieludzki głos rozgrzmiał się w okolicy i rozpłynął. Chmury przybrały barwę ognia. Zapachniało siarką. Płomieni języki zaczęły lizać powietrze, uderzenie gorąca wytrąciło Leifa z równowagi. Płonął. Płonęła skóra, plunęły płuca po zaciągnięciu się żywym ogniem, płonęły nerwy rażone czystym żarem niebios. Płonął nieśmiertelny duch Einherjara, lecz nie w bitewnym szale.
I wody spadły z nieba na wzgórze. Chrześcijańscy misjonarze opowiadali o potopie. Może były to wszystkie wody potopu? Słone i przerażające wdzierały się w ciało, wypełniały i przytłaczały. Wymywały krew.
Potem był już tylko pustka.
W pustce widział obrys nagiej kobiety. W połowie, pięknej krasawicy, a drugiej – zgniłego trupa mającego więcej nagich kości niż gnijącego mięsa. I bez tego śmierdziało potwornie. Bogini milczała przeszywając go spojrzeniem oczu. Jednego, zielonego, zdrowego i pięknego. I drugiego, szmaragdowego kryształu skrzącej się mocy.
- Jak na einherjara, nie grzeszysz odwagą. Wystraszył cię ledwo ruch tafli wody. Ledwo wystający grzbiet węża. Nawet nie zajrzawszy do odmętów. Ale to wystarczyło, Leif? Jeśli tylko tacy jak ty zostali, ragnarök jest przesądzony. Chodź, pokażę ci…
Weszli w głąb pustki. Wampir czuł niepokój, jak przed bitwą. Hel gestem trupiej dłoni ukazała mu swą stocznię. Umarli budowali wielki statek, nurzając się pośród wnętrzności, szczurów i jadu. Leif poznawał okręt. Zbudowany z paznokci umarłych. Zaprawiony ich krwią. Był już niemal gotowy. Zatem czy koniec był już bliski?
- Koniec rozgrywa się już od kilku lat.
Bogini rzuciła od niechcenia jakby czytając w myślach wampira. Nie wiedział od kiedy budują okręt lecz miał wrażenie, że skończą go w ciągu najbliższych zim. Okrutna bogini zaświatów zaśmiała się prowadząc go dalej, ciemnymi tunelami spróchniałego drewna. Bogini zatrzymała Leifa tuż przed przepaścią z której dobiegał smród tak ogromny, iż Leif podejrzewał, iż śmiertelni umarliby od niego.
- To łono Angerbody. Piękne, prawda? Jest znowu brzemienna. Ojciec się ucieszy. Prawdziwy Wszechojciec. Tak Leif, kto inny jest Ojcem. Kto inny posiadł mądrość, bez zapłaty za nią. Wiesz kto, prawda? Od kogo wywodzi się twój ród?

***

Po krótkich przepychankach o miejsce w samochodzie, nieco nazbyt kwiecistej przemowie Adama kontrastującej z jego przypalonym obliczem, pogróżkach które zdawały się być częścią jakiegoś tajnego rytuału Sabatu, ustalono, iż z magami pojedzie Alvar oraz Tomas. Wzięli furgonetkę ze względu na miejsce. Kiedy odjeżdżali, wydzieli tylko jak ostatni, wściekły wampir, przerzuca stojce na dachu auto, przewracając mu poprawną pozycje, przy tym nie obchodząc się zeń delikatnie. Zresztą, patrząc po zmaltretowanej karoserii czy masce, niewiele byłoby pociechy z tego pojazdu.
Pierwsze co rzuciło się w oczy, to taktyczna pozycja Tomasa. Odgrodzony bagażami od Adama, miał go od strony silniejszej ręki. Eutanatos wyglądał na nadzwyczaj spokojnego, trochę poirytowanego lecz nie ponad miarę.
- To magiczny sztylet?
Podczas drogi zapytał Adam w kierunku przebudzonego. Tomas powolnym ruchem obrócił głowę w kierunku wampira. I cała irytacja i agresja w głosie eutanatosa wyparowała. Był nawet… miły? Jeśli nie miły, to jednak profesjonalny.
- Adamie Klausie z domu Tremere. Radziłbym powstrzymywać serdeczność na wodzy oaz powstrzymywać się przy tak kwiecistym przestawaniu.
Alvar zaśmiał się z pozycji kierowcy na głos jakby zrozumiał jakiś żart. Tylko Tremere pozostał dziwnie speszony. Z blisko można było dostrzec, iż ma wypalony poblask na źrenicach. Reszta, niedługiej drogi, minęła im w milczeniu.
Dało to czas na zebranie w spokoju myśli. Magowie mieli świadomość, iż patrząc na sytuacje trzeźwym okiem, po przyjeździe dodatkowych wampirów, mieli niewielkie pole manewru. Albo stoczyć kolejną walkę, w o wiele mniej komfortowych warunkach, albo udać się na spotkanie. Waleria mogła sobie pluć w brodę, iż dała się wciągnąć w grę na przeczekanie. Świadomie czy nie, po czasie przyszła bardziej intuicyjna ocena stanu rzeczy, iż nie było to najlepsze posunięcie na jakie było ją stać. Inkwizytor porządkując wiedzę o spokrewnionych tylko pogłębiał sobie mętlik w głowie. W jego schematach zachowań funkcjonowali jako wróg. Mimo wszystko, niewiele było miejsca na wzajemne uprzejmości, rozmowę czy wymianę poglądów, a już tym bardziej z Sabatem. Mówiono, iż te wampiry same są infenalistami. Lecz czego tu nie mówiono o Sabacie? Z natłoku informacji trudno było odsiać ziarna.
- Ustami wróg zwodzi - a w sercu kryje podstęp. Nie ufaj miłemu głosowi, gdyż siedem ohyd ma w sercu; choć się zatai nienawiść podstępnie, to złość się wyda na zgromadzeniu.
Avatar Gelada wyrecytował mu to pośpiesznie i harmonijnie do prawego ucha niczym przyśpiewkę. Wygwizdywała melodyjny refren. Cisza. Tym razem anielica, jakby dla żartu, zaczęła tonem powolnym, do lewego ucha.
- Widząc, jak Pan jest z tobą, postanowiliśmy, aby istniała między nami, czyli między tobą a nami umowa. Chcemy z tobą zawrzeć przymierze, że nie uczynisz nam nic złego, jak i my nie skrzywdziliśmy ciebie, wyświadczając ci tylko dobro, i pozwoliliśmy ci spokojnie odejść. Niechaj ci więc teraz Pan błogosławi!
Linder’el zaśmiała się radośnie jak z dobrego żartu. Ostatnio ogólnie miała dobry nastrój. W przeciwieństwie do Inkwizytora, gdy spoglądał na spaloną twarz Adama. Wampir czy nie, czuł się, Po raz pierwszy od dawna, jakoś nieswojo, iż go tak urządził.

***

Patrick spacerował ciemnymi ulicami miasta. Chłodne, rześkie powietrze napływało z bezgranicznej pustki w której zawieszono miasto. Sprawnie ominął przemieszczające się ściany, wszedł wyżej po wsuwających się w grunt schodach tego wiecznego mechanizmu zegarowego (lub mechanizmu zegarowego) mijając aleję lamp gazowych. Im bliżej centrum miasta tym zmiany ulic były bardziej dostrzegalne. Dzisiaj Patrick widział to doskonale. Zaczynał drogę od prawie niezmiennych rubieży, przechodził przez rejony w których widać było delikatne, milimetrowe ruchy cegieł, aby ostatecznie trafić tutaj. Wchodząc do zatęchłego, zimnego pomieszczania słyszał wyłącznie ruch kół zębatych oraz bicie swego serca. Dokładnie w tym samym rytmie. Mimo ciemności doskonale widział obracający się filar centrum miasta. Piasta koła wieczności, jego osobiste axis muni. Dotknął filaru. Tryby przyśpieszyły. I czuł miasto.
I widział południową, zdewastowaną dzielnicę koszmaru. Widział położoną tuż obok dzielnicę dzieciństwa. Widział prawidłowość ruchów zegara, tak nieodgadnioną, a jednocześnie bliską. Stary gnom, Mc’Nible, wyłonił się zza koła zębatego i również dotknął piasty.
- Pora na przejażdżkę?
Miasto zniknęło w burzy odłamków. Pozostał tylko filar. I z okruchów powstało nowe miasto. Patrick dobrze wiedział, iż była to karykatura, iż będzie mógł powrócić do prawdziwego miasta. Lecz czasem trzeba było odwiedzić te kalekie odbicia, odległe echa, pogłosy drgań zegara wszechświata. Gdyż w ich trybach często zawieruszały się… rzeczy.
Byli daleko od prawdziwego miasta, na rubieży snu. Technomanta praktycznie nie poznawał ulic. Wymiały się mu stanowczo zbyt obce. Nie niepokoiło go to. Mimo wszystko, ciągle było to jego miasta, nawet jeśli dalekie od centrum – to jego. Nawet obcość wydawała się w pewien pokrętny sposób oswojona. Jednak nie do końca.
Minęli aleję powykręcanych drzew zostawiając za sobą odgłosy zegara miasta. Gnom wyglądał na podenerwowanego. Nabijał już chyba czwartą fajkę. Patrick ciągle nie mógł przypomnieć sobie czego właściwie szuka. Wiedział, tak, wiedział, lecz ta wiedza przypominała mu zapomniane słowo spoczywające na samym końcu języka.
Wzrok Patricka przyciągnął… miecz. Stary, szkocki miecz wbito w bruk ulicy jakby miał tarasować ruch uliczny. Ruch którego nie było. Gnom spojrzał na niego z odrobiną ulitowania.
- Spodziewałem się czegoś bardziej stylowego. Trudno, bierz miecz. Potrzeba nam jeszcze dwóch rzeczy zanim pójdziemy do ratusza.

***

Klausowi wydawało się, iż przespał ledwo chwilę. Obudził się gwałtownie, otwierając szeroko oczy. Serce biło mu jak dzwon. Jednak nie drgnął. Nie krzyczał. I co gorsze, nie pamiętał co go przeraziło. Świeżo przebudzone oczy przykrywała kurtyna mroku. Przebudzony czuł gęsią skórkę. Kropla wody spadła mu na czoło. Powoli odzyskiwał ostrość widzenia. Środek nocy. Za oknem tylko gwiazdy. Sufit czarny. Dziwnie pomarszczony. Chyba się spocił, całe czoło miał mokre.
Mamy przerąbane – nie wiedział czy to sam doszedł do tego wniosku czy to jego avatar. Co za różnica. Serce zabiło mocniej. Kolejna kropla śliny spadła mu na twarz – tym razem na policzek. Świat przyśpieszył. Mag z trudem rozróżnił kolejność wydarzeń gdy unikał pełnej ostrych zębów szczęki, odepchnięcie maszkary, podcięcie szponiastej łapy nachylonego nad łóżkiem potwora, odskok w kierunku drzwi, uchylenie się przed naciągającą zagładą ze strony wieloszponiastej łapy czy przyjęcie uderzenia łokciem w klatkę piersiową, które nawet nie zachwiało magiem. Odzyskawszy odrobinę przytomnego umysłu odskoczył od kolejnego ciosu bestii.
Pstryknął palcami. I w tej chwili dziękował za wiele, chociaż głównie sobie (i temu drugiemu sobie, nieco bardziej mistycznemu i upierdliwemu). Dziękował za zamontowanie czujników dźwięku i ich konfigurację. Był wdzięczny sobie, iż przed snem jednak wyjął z bagażu lampę UL-100 i zamontował ją w sypialni. I że nie zapomniał, mimo zmęczenia, o włożeniu w obwód czujnika, przekaźnika załączającego oświetlenie. I że tym razem nie schrzanił dźwięku palców, włączając bojowy tryb żarówki, zamiast zwyczajnego. Skóra go zapiekła, zmrużył oczy. Intensywny blask zmodulowanego światła do postali preeterycznej nie mógł uczynić nikomu trwałej szkody. Klaus jednak dobrze wiedział, iż nie w energii tego typu wiła ta siła. Pierwsza czyniła wzorzec światła okropnym dla istot które bardziej mistyczni magowie nazwaliby istotami ciemności. Zresztą, patrząc na napastnika sam chyba nazwałby go stworem ciemności wypędziłbym z jam jelit samego szatana albo innego diabelstwa.
Kulący się od świetlnego szoku potwór posiadał kilka par rąk o wielu palcach zakończonych szponami. Poza tradycyjnym umiejscowieniem, wyrastały w bardziej egzotycznych miejscach – z szarego, wydęto brzucha dwie pary, znad barku – jedno, długie ramię o wielu stawach, kilka par na plecach. Potwór posiadał niezdrową, ziemistą skórę pełna krwawy wybroczyn i napuchniętych, brązowych guzów. Całość obrazu dopełniała szeroka, rozwarta szczęka pełna igiełkowatych zębów. I oczy. Małe, złośliwe oczka. Po spojrzeniu w nie Klaus nie miał żadnych wątpliwości – istota była inteligentna.
Po pierwszym szoku spowodowanym światłem, potwór rozprostował się, przekrzywił głowę i gotował się do ataku.
Klaus spojrzał na swoje łóżko. Brązowa pościel. Kładł się spać – była biała? Chyba? Obraz na ścianie. Wzburzone morze, łódka rybacka miotana falami. Nie było tu obrazu.
- Co tu jest grane – pomyślał.

***

Im bliżej Mervi była decyzja zanurzenia się w narkotycznej uldze, tym bardziej jej avatar dawał się we znaki. Wizualne błędy, artefakty i feerie barw szturmowały z krańca wzroku , środek pola widzenia. Tuż przed wbiciem strzykawki zaczęła słyszeć narastające bzyczenie w uszach przypominającą sprzężenie głośników. Coraz głośniejsze, niczym czyjś krzyk.
I gdy zbawcza substancja rozlała się po żyłach przebudzonej, dźwięk ustał natychmiastowo. Z pola widzenia zniknęły jej wizualne artefakty. I tylko poczuła, iż właśnie bardzo skrzywdziła kogoś jej bardzo bliskiego – nawet jeśli w dziwny, pokrętny sposób. I że ten ktoś właśnie kuli się kącie jak ranne zwierze.
W błogim nastroju przeplecionym gryzącym poczuciem winy (niczym miejsce które swędzi lecz doń nie sięgamy) kobieta szykowała się do snu. I wtedy usłyszała dźwięk smsa. Podniosła telefon. Trwało to zbyt długo. Wszystko było trochę zbyt odległe. Sama była odległa – od siebie samej.
„Ładnie to tak stresować kalekę?”
Nieznany numer. Pewnie fałszywy, zmiana numeru nadawcy była banalna. Wirtualna adeptka zamrugała oczami. Tekst zniknął. Zmienił się.
„Czemu JESZCZE nie szyfrujecie połączeń?”
Mimo narkotycznej błogości, serce zdobyło się aby zabić mocniej. Ze zdziwienia. Nie wiedziała czy zmieniający się tekst to wina wziętych środków czy może faktycznie się zmieniał? Spojrzała przelotnie na drugi monitor leżący na biurku, podłączony do czuwającej jednostki trialnej. Monitory ruchu sieciowego ani drgnęły. Więc nie magya?
„Wpadnij do Pajęczyny. Klucz sektora uzyskasz po zbiorczym odszyfrowaniu całej naszych maili. wChar_111”
Zamrugała oczami. Nie miała żadnego smsa. Chciała po prostu spać. Olać to, zignorować, poddać się błogości, zapomieniu i temu cudownemu uczuciu absolutnej błogości. Jednak postanowiła działać. I chyba to ją nawet ucieszyło. Znaczyło to wszak, że dalej była sobą. Dalej była ciekawa.
Komputer bez zbędnego czekania przetworzył podstawowe polencie głosowe. Nie było dużo tych e-maili. Głównie śmieci. Zaproszenie do fundacji, informacje o późniejszym przybyciu, śmieci. Gdy Mervi założyła zestaw wirtualnej rzeczywistość, zdeszyfrowane klucze były gotowe.

***

- Wejdziemy jak Daniel do jaskini lwów czy jak Jonasz do trzewi ryby?
Wewnętrzny głos Inkwizytora w postaci jego anielicy zapytał w myślach odrobinę zbyt wesołym głosem. Przyzwyczaił się. Avatary na wiele spraw patrzyły inaczej. I chyba w ludzkich kryteriach musiały być szalone, jak szaleni są prorocy wpatrujący się godzinami w słońce dopóki nie oślepną, a wtedy w mroku swych oczu – wpatrują się w marzenie o słońcu. Jeśli Jedyny był jedynym, prawdziwym, ostatecznym słońcem, avatarom musiało trochę odbić od wspomnienia po nim. I chyba magom też, nawet jeśli świecili wyłącznie światłem odbitym.
Rezydencja do której ich zaproszono nie wyglądała tak upiornie jak można było się spodziewać po dziwnym, strzelistym stylu architektonicznym czy witających im pseudo-kamerdynerze o twarzy porytej setką rakowych narośli, aż cud, iż nie zasłaniały mu oczu i cokolwiek widział. Pomyśleć, iż takie rzeczy w sumie niedaleko centrum Lillehammer.
Podczas drogi krętymi korytarzami, nie mijali zbyt wielu osób. Mimo to, Verbena czuła, iż to miejsce żyje. Czy raczej – rusza się. Silny, entropijny cień zawisł nad budowlą. Przebudzona mogła stwierdzić, iż są w nim zarówno wampiry jak i ludzie. Chociaż… nie była pewna czy to ludzie. Życie tutaj płynęło w jakiś mroczny, dziwny sposób. Byla jednak pewna, iz zasadniczo budynek był opustoszały. To samo mógł stwierdzić Inkwizytor w materii ilości mieszkańców. Może wampiry zajęły to miejsce tylko na spotkanie? Minęli zamknięte pomieszczenie. Ktoś w nim nucił. Nie mogli zidentyfikować co to melodia.
Na pierwszym piątrze zaprowadzono ich do odrobinę zbyt zakurzonego salonu. Alvar i Adam wymienili między sobą kilka niewyraźnych zdań. Zanosiło się, iż towarzystwa dotrzyma im Alvar. I gdy Adam oddalał się, poczuli, iż chyba nigdy go nie zobaczą, ani nikt inny. I poczuł to Tomas, uśmiechając się lekko. Uśmiechający się eutanatos nigdy nie zwiastował niczego dobrego.
- Alvar, możesz przekazać, iż szanowny Adam Klaus z domu Tremere ma być naszym punktem kontaktowym? Wysoko cenię sobie współpracę z nim.
Adam kiwnął głową na pożegnanie. Drugi wampir miał przez moment minę jakby musiał przegryźć coś bardzo kwaśnego. Po kilku chwilach czekania, paskudny służący zaprosił Walerię za sobą, prowadząc ją na drugie piętro.
- My zostaniemy – rzucił przez Inkwizytorem – i pogawędzimy sobie z szanowym Alvarem.

***

W momencie gdy Waleria przekraczała próg pokoju na ostatnim piętrze rezydencji, była już sama. . I czuła niepokój. Podłoga zaskrzypiała, sługa zamknął za nią drzwi, samemu nie wchodząc. Wnętrze prezentowało się gustownie, acz w starym, stanowczo zbyt starym stylu jak na jej gust. Wazy, obrazy, drewniane ściany, rzeźbione stoły, skórzane fotele… Odrobina luksusu. W fotelu siedział naprawdę dziwny jegomość. W szarym, gustownie skrojonym garniturze (i zapewne drogim) zdawał się peszyć samą swą osobą. Nienaturalnie długie palce obdażone dodatkowym stawem splatał w piramidkę. Spojrzała w jego martwe, bladoniebieskie oczy. Zdawały się nie wyrażać nic. Nie to co reszta ciała. Kły, wielkie kły wystawały mu z wysuniętej, dolnej szczęki niczym u dzika właśnie. Dziwnie spłaszczony nos poruszał się jakby w rytm bicia serca. Rysy miał ostre, policzki zdobiły okrągłe dziury w skórze spod których dostrzec można było pulsujące zwitki mięśni, lśniących od krwi i jakiegoś śluzu. Dziwnie wielokątną czaszkę na swój osobliwy sposób zdobiła twarda, stercząca szczecina barwy czarnej, kontrastująca z ziemistą skórą jegomościa. Obok stał brodaty jegomość którego mogła spotkać w swoim śnie. Z pewnym zaskoczeniem mogła stwierdzić, iż był podobny do niej wzrostem , a co znaczyło, iż był po prostu potwornie niski. W snach leczył swe kompleksy?
- Witaj Walerio. Raczysz usiąść? – Przypominający dzika wampir wskazał jej wolny fotel. - Kamraci zwą mnie Dzikiem i tak możesz mnie nazywać. Mojego towarzysza miałaś już okazję poznać, jak sądzę.
- Rasmus po prostu, bez zbędnych tytułów – czarownik rzekł spokojnie nie racząc usiąść na drugim, wolnym fotelu.
Ton głosu Dzika wydawał się… dziwny. Niestały. Jakby w każdym słowie należał do odrobinę innego człowieka, lecz zarazem trzymając się pewnych ram.
- Wybacz mi dość brutalne metody. Jesteśmy jednak w stanie oblężenia, zależało nam na twym bezpieczeństwie. Tylko, że… - Dzik zbierał słowa - … nie wszyscy z naszych potrafią powstrzymać gorącą krew.

***

Alvar unikał dłuższej rozmowy z magami. Nie aby próbowali, chociaż Tomas uczynił pewne ogólne starania w tym kierunku. Czyli się nieswojo. Inkwizytor poczuł czyjąś zimną obecność… za plecami. Niepokojącą. Jakby trup pukał mu do drzwi. Tylko, że po uchyleniu bram komunikatu, trup okazał się pachnieć świeżymi ziołami i zdawać się dziwnie ciepły, jak ciepły był głos mentalnego komunikatu Tomasa.
- Na paterze trochę ruchu, maksymalnie trzy osoby, na drugim piętrze trzy. Tutaj tylko my. Jesteś w stanie wyprowadzić go z równowagi? Z wkurzonego łatwiej czytać co naprawdę mu chodzi po głowie.

***

Wirtualna adeptka znajdowała się w zaszyfrowanym sektorze Pajęczyny, czekając na przybycie wChar_111. Ziewnęła przeciągle. Sama nie wiedziała czy to podświadoma reakcja jej umysłu na stan zmęczenia podczas tej nocy czy też akurat teraz postanowiła się aktywować procedura maskująca mowę ciała, mająca utrudnić profilowanie jej zachować oraz, co musiała przyznać ze wstydem, przynajmniej częściowo ukryć ociężałość myśli objętych działaniem narkotyków.
Sektor przypominał plątaninę strumieni informacji jawiących się jako skrzące, seledynowe strumienie światła zawisłe w powietrzu. Chaotycznie ułożone ściany pulsowały w rytm pobrzmiewającej z daleka muzyki. Kawałki kodu źródłowego unosiły się w powietrzu jak dymki nad postaciami komiksowymi. Tak, ten sektor uległ niedawno przepaleniu. Lecz powoli wracał do normy. I jak tu nie kochać Pajęczyny za jej zdolności o odbudowy?
Zza rogu wyłoniła się całkowicie biała, lekko niewyraźna sylwetka humanoida. Z daleka wyglądała na dwuwymiarową. Kiedy podszedł, dopiero dostrzegła trzeci wymiar jego ciała skryty w gryzącej oczy bieli. Strumienie informacji eksplodowały, a oni niemal się w ich zanurzyli. Cóż, przynajmniej kamuflaż w postaci szumu informacyjnego mieli z głowy.
- Cześć. Normalnie nie męczyłbym cie o tej porze, ale sprawa wydaje się mi pilna. Gadałem przez telefon z Jonathanem po tej całej drace. No pięknie… Ale w sumie nie o tym. Też wydaje się mi podejrzewane, iż mieliście takiego pecha. Tym bardziej, iż dojrzałem to.
Fireson otworzył przed Mervi Laajarinne wyświetlacz pełen skomplikowanych równań. Nawet będąc w pełni sił umysłowych (i mniej zmęczona) potrzebowałaby się chwilę nad nimi pochylić. Teraz nie była w stanie. Procedura filtrująca zachowania zmusiła ją do ściągnięcia brwi i głośnego hmknięcia w zamyśleniu.
- Prawda, że dziwne? Sądzę, że mamy kreta. I jak widziałaś, chyba niekoniecznie będącego wśród nas. O moich przypuszczeniach wie tylko hermetyk i ty i na razie niech tak zostanie. Staraj się profilować ludzi i sprawdzać czy nikt was nie śledzi na odległość.
Za dużo słów. Wirtualne adeptce chciało się spać. Ledwo kiwnęła głową w potwierdzeniu. Czy może zrobił to za nią program? Nie wiedziała i było jej to zupełnie obojętne.
- Znasz teorię zakodowanego paradygmatu?
Wirtualna adeptka znała. Tylko nie mogła się kompletnie skupiać w tym momencie.
- Na tej podstawie wnioskuję, iż kretem jest albo ktoś skupiony na biologii albo, co prawdopodobniejsze, ktoś z tradycji Verbena. I to ktoś dobry.
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
Johan Watherman jest offline