Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-06-2018, 00:57   #28
Ehran
 
Ehran's Avatar
 
Reputacja: 1 Ehran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputację

Przed wejściem do windy

Joe uśmiechnął się do albinoski, gdy ta do niego podeszła. Lub raczej, spróbował się uśmiechnąć. Ból i mdłości, a także nieposłuszna i jakby niedopasowana anatomia jego twarzy spowodowały, że wyszło raczej coś pomiędzy złowrogim szczerzeniem zębów a głupkowatym drygiem.
Joe nie mówił wiele, jednak chętnie pomógł i praca poszła im dość sprawnie.
Gdy dziewczyna nie patrzyła, Joe taksował ją wzrokiem. śledził wzrokiem linię jej szczęki, profil noska. Kształt ust. Gładkość szyji i niżej... Unikał jednak jej spojrzenia, jakby go peszyła.
Gdyby tylko dziewczyna wiedziała co chodzi mu po głowie... Głównie zastanawiał się, jakiego koloru są jej sutki. Może są alabastrowo białe jak reszta jej ciała, a może jasno różowe, delikatne i dumnie sterczące? A może miała ciemne, niemal fioletowe duże brodawki? Czy zachłysnęłaby się oddechem, gdyby je uszczypnął?

Kobiety zawsze go magicznie przyciągały, co chyba było normalne... lecz niestety również go potwornie onieśmielały. na dodatek większość pielęgniarek jakie znał, a do nich się z grubsza ograniczały jego doświadczenia z przeciwną płcią, były chłodne, oschłe i traktowały go przedmiotowo lub co gorsze... jakby już był tylko żyjącym trupem. Albo były najzwyczajniej potwornie brzydkie i grube.
jedynym wyjątkiem była... Rose...

Przed wewnętrznym okiem Joe pojawiła się młoda pielęgniarka. Jej bujne blond włosy spływały łagodnie na jej ramiona. Zawsze była uśmiechnięta,radosna i pachniała... liliami. Ona jedna była serdeczna i ciepła w stosunku do niego.
Joe nie mógł się też pozbyć wrażenia, że pochyla się nad nim specjalnie, tak by mógł spojrzeć jej w dekolt. Robiła to tak powoli, tak zmysłowo. Niby tylko chciała poprawić poduszkę, sprawdzić wenflon lub przemyć mu czoło chłodną chusteczką gdy znów gorączkował.
Uśmiechała się tak niewinnie, jej oczy lśniły tym wewnętrznym blaskiem... uwielbiał gdy jej włosy muskały jego twarz. Wiedział, że robi to z premedytacją. Czuł to, gdy jej palce delikatnie sunęły po jego skórze podczas medycznych zabiegów.
Wiedział, że specjalnie dla niego stawia lekarstwa na najniższej półce wózka, by musieć się głęboko pochylić sięgając po nie. Miała taką zgrabną, jędrną pupcię i ponętne długie nogi. Uwielbiał na nią patrzyć gdy miała na sobie krótki kitel, lub gdy go czasem nie miała a jej tyłeczek ciasno opinały dżinsy lub rozkosznie podkreślała spódniczka prawie ukazując mu dolną część nagich pośladków.
Dla niej chciał wyzdrowieć. Dla niej pracował z zdwojoną siłą podczas bolesnych rehabilitacji.
Dla niej wreszcie pewnej nocy wkradł się do podziemnego habitatu botanicznego. Pokonał 8 pięter po schodach o kulach. Ukradł kwiat... nie wiedział jaki, ale był ładny i biało różowy i pachniał słodko... wracając przewrócił się kilka razy... wyrwał wenflon powodując nie małe krwawienie... złamał kość w stopie... ale dotarł do niej.
Była jego pierwszą miłością. Musiał jej to powiedzieć. Był przekonany, że to zrozumie, że to wie, że tylko właśnie na to czeka, że go przytuli, pocałuje czule. Smakował już prawie jej usta. Miękkie słodkie i wilgotne. Był przekonany, że tak właśnie będzie.
Staną dygocząc z wysiłku przed pokojem pielęgniarek. Z trudem łapał powietrze, prawie dusząc się. Znał dobrze harmonogram. Rosa o tej porze przejęła już oddział od swojej poprzedniczki i szykowała się na obchód.
Zacisnął drżącą rękę na klamce. Z walącym niczym młot sercem obrócił ją i pchnął drzwi. Wyciągnął kwiatek przed siebie i ... zamarł...

Zobaczył szerokie plecy i tył lśniącej od potu głowy Franka. Joe znał otyłego pielęgniarza i nie lubił go nic a nic. Przed Frankiem leżała na biurku Rosa. Obejmowała udami mocno popychającego ją mężczyznę. Joe widział jak jej obnażone bujne piersi falują w rytm pchnięć, podobnie jak brzuch Franka.
Rosa jęczała głośno i rozkosznie. Równocześnie wyuzdanie i niewinnie. Dokładnie tak, jak Joe sobie wyobrażał, że będzie jęczała gdy ich miłość ucieleśni się w tym świętym akcie, gdy dwa ciała stają się jednym. Tylko jej grymas na twarzy nie pasował chłopakowi do tego co sobie wyobrażał. Nie potrafił odczytać tego wyrazu twarzy. Był jakiś obcy i zwierzęcy. Na wpół nieobecny.
Joe stał tam tak, z złamanym smętnym kwiatkiem w ręce i wpatrywał się w kopulującą parę. Jego serce zamarło. Do jego nozdrzy wdarł się ostry odór seksu, potu i spermy.
Joe wydawało się że ta groteskowa sytuacja trwała pół wieczności. Jednak wreszcie Rosa go zauważyła. Pisnęła a potem odtrąciła od siebie Franka. Na jej twarzy malował się wstyd i zaniepokojenie. Frank zaklął i spróbował się znów dobrać do dziewczyny, sięgnął ku jej piersi zaciskając swoją wielką łapę miażdżąc i tarmosząc ją. Dziewczyna zagryzła zęby i wskazała za Franka. Jej oczy zaszkliły się.
Jednak Frank dopiero po chwili obejrzał się za siebie. Jego czerwona z wysiłku twarz wyrażała bezgraniczną pogardę i złość.
Nie okrywszy swej nagości zrobił dwa kroki w stronę chłopaka. Joe był pewien, że Frank chce mu przywalić. Nie dbał o to. Wpatrywał się jedynie z wyrzutem i szokiem w jego Rosę. Jego ukochaną Rosę, niewinną, świeżą i pełną radości jego Rosę... przecież miała go kochać... przecież...
Dziewczyna zakryła swą nagość pielęgniarskim kitlem. Jej piąstka zbielała, tak mocno zacisnęła ją na skrawku białego materiału którym okryła swe ciało. Odgarnęła zlepione od potu włosy z twarzy, wysiliła się na uśmiech... nieszczery, zatroskany, pełen wstydu. Coś do niego powiedziała. Chyba pytała co on tu robi. Lecz Joe nie słyszał słów. W klatce go coś zakuło, jakby ktoś wepchnął mu rozżarzony pręt prosto w sam środek mostka. Poczuł jak jego pole widzenia się zawęża, jak mrok napiera na niego z każdej strony. Poczuł się nieważki i wtedy rąbnął twarzą o zimne kafelki, którymi wyłożono pokój pielęgniarek. Nie słyszał już pisku Rosy ani przekleństw Franka.

Nigdy więcej Joe nie dał żadnej dziewczynie kwiatka.

***

Joe zagryzł zęby. Musiał się wziąć w garść. Nie mógł pozwolić, by albinoska go tak onieśmielała. Wysilając wolę podniósł wzrok. Napotkał oczy albinoski i... nie spuścił wzroku, nie odwrócił się. Wytrzymał. Słyszał szumiącą w uszach krew, bijące głośno serce, ale nie pozwolił sobie na ucieczkę. Podtrzymał kontakt wzrokowy. Choć był pewien, że ona musi słyszeć jego walące serce, pewno się biedaczka zastanawiała, czy czasem chłopak nie dostał ataku serca. Joe był zdecydowany już nigdy nie być tym słabym chorym dzieciakiem, który zrobił z siebie durnia.
Joe zmusił się by się uśmiechnąć. Miał nadzieję, że wygląda naturalnie...
- Keira. To... ładne imię. Nietypowe. - rzekł wreszcie. zadowolony, że głos mu nie zadrżał. Nie lubił jednak barwy swego głosu. Był taki chropowaty, z rosyjskim akcentem. Jak u jakiegoś rzezimieszka i brutala. Równocześnie zbeształ się za tak głupi tekst. Głupi głupi Joe. W swych fantazjach rzucał teksty tak dobrane, tak elokwentne, tak wypełnione skrytym erotyzmem, że dziewczyną miękły kolana. A w realu? ładne masz imię? Serio? Durniejszego tekstu już chyba nie było. Czemu od razu nie walną czegoś w rodzaju, - często tu bywasz?

**

Joe z werwą pomógł Marianowi przy windzie. Zawsze lubił coś robić. Uważał się za człowieka czynu. Przez co boleśniej przeżywał czas gdy był przewiązany do łóżka...

W rurach...
Joe czołgał się. Był zdumiony jak łatwo jego mięśnie radziły sobie z przeciąganiem jego ciała przez te rury. Czuł jak napinają się jego bicepsy, czuł jak pod skórą pęcznieją niczym powrozy włókna mięśniowe. Był zachwycony. Żadnych kul. Żadnych niedowładów. Kiedyś trudnością było unoszenie ręki, teraz wydawało mu się, że dysponuje nieograniczoną siłą.
Nie miał też problemów z nadążaniem za Marianem. Nawet jak się czasem gdzieś na chwilę albo dwie zaklinował, wiedział którędy podążać, gdyż ciągnący się za Marianem plecak nie czynił jego poruszania się szczególnie cichym.

A przynajmniej tak było na początku. Rury wydawały się nie mieć końca. Liczne wąskie zakręty i zwężenia powodowały, że musiał przeciskać się używając całej swej siły. Chwilami zastanawiał się, co ulegnie pierwsze, betonowa skorupa rury czy jego kości. Raczej stawiał na to drugie, choć pewności nie miał, co mogło być podyktowane zachwytem nad siłą jego obecnego ciała.
Trudno było mu też oddychać. Rury były momentami tak wąskie, że nie mógł w pełni nabrać powietrza. Parł na przód na wdechu. A za każdym razem, gdy wciągał powietrze, miał uczucie, że betonowe ścianki miażdżą go stalowym uściskiem, niczym imadło naciskając na jego żebra i klatkę piersiową. Pojaśniało mu przed oczyma. Widział migotanie. Siatkówka dostawała za mało tlenu...
Potem było tylko gorzej. Wydawało mu się, że słyszy głosy. szepty, ciche jęki. Coś w rurze za nim się poruszało. Słyszał chrobotanie, jakby przeciągane po betonie pazury. A przecież szedł na końcu. Nikogo za nim nie mogło być. nawet się kilka razy zatrzymał by nasłuchiwać. By się upewnić, że to nie jego umysł gra mu figle, że to nie głos z przodu. Wtedy najczęściej odgłosy zamierały. Czekał tak w mroku, wytężając słuch, ale jedyne co słyszał to szum własnej krwi w uszach i własny urywany oddech. Nie mógł sobie pozwolić za długo pozostać bez ruchu. Było tu od cholery odnóży, wiedział, że jeśli straci kontakt z idącym przed nim, zginie tutaj, zagubi się na zawsze i pochłoną go stworzenia, które kryły się w mroku. Ruszał zatem dalej. Przeklinał, że nikt nie wpadł na pomysł, by się powiązać jakąś liną i parł z całej siły na przód., by dogonić idącego przed nim. I zawsze wtedy, zawsze dokładnie 7 sekund po tym gdy on ruszył do przodu, wtedy powracały szepty i chrobotanie.
Gdy Przeszedł przez wodę, jakąś błotnistą cuchnącą kałużę, począł odliczać. Czy usłyszy chlupot? Słyszał go gdy idący przed nim tędy przechodził. Czy coś usłyszy za sobą? czy idące jego tropem chrobotanie jest realne, czy tylko w jego umyśle?
Nagle zamarł. Zimny pot oblał go. Zza niego doszło go chlupotanie. Dobry boże. To coś było bliżej niż myślał. Nasłuchiwał, jednak nic więcej nie słyszał. Zaczął wątpić w siebie, w swoje zmysły. Rozpaczliwie próbował zapanować nad ogarniającą go paniką. Wreszcie ruszył do przodu, tak szybko jak potrafił. 5... 6... 7... znów usłyszał chlupot. To coś podjęło pościg, jak zawsze, dokładnie 7 sekund po tym jak Joe podjął marsz. po chlupotaniu znów usłyszał chrobot pazurów po betonie. To coś opuściło kałużę. Goniło go...
Joe zastanawiał się, czy nie sięgnąć po pistolety i nie zacząć strzelać na oślep za siebie. A może powinien zostawić za sobą lightsticka? Ale pamiętał słowa Nicka. Wiedział jednak, że jeśli to coś zbliży się bardziej, oleje gadanie stalkera i otworzy ogień. Nie ma bata, nie da się zeżreć jakiejś pokrace.
Wyczulony na chroboty i dziwne przypominające szepty i jęki odgłosy parł zatem na przód. Nie był pewien, bo trudno było określić odległość, lecz wydawało mu się, że to coś się stale zbliża. Było bliżej i bliżej. Joe nie chciał się już zatrzymywać, bał się, że zgubi kontakt z idącym przed nim. Ale to coś go doganiało. Było bliżej i bliżej. Nagle poczuł jak coś ostrego zahaczyło o jego buta. Błyskawicznie zatrzymał się i wyciągając pistolety obrócił na plecy celując w mrok za sobą. Odgłosy zamilkły. Wydawało się, że powietrze stężało i znieruchomiało. Pot spływał po twarzy Joe. Szczęki bolały od zaciskania ich. Nic się nie działo. Joe cofną się nieco, sprawdzając nogą, czy coś tam jest. Niczego nie było. Powoli, z początku na plecach zaczął znów pełznąć dalej. Nic. Nadal nic się nie działo.. Wreszcie odwrócił się z powrotem na brzuch i przyśpieszył. Nadal nic. 5... 6... 7... znów usłyszał chrobotanie. Jednak tym razem przed sobą... Wytężył wzrok, jakby samą jedynie wolą mógł przebić się przez mrok. Niczego jednak nie dostrzegł. przyśpieszył jeszcze chcąc dopaść to coś. Wpadł jednak jedynie na czołgającego się przed nim Mariana. Po stworze nie było ani śladu.
Wtedy dowiedział się, że się zgubili. Zaklął cicho, znów przeklinając głupotę, czemu nikt nie wpadł na prosty pomysł by ich powiązać razem? Nie wiedząc czemu pomyślał, że teraz już na pewno nigdy nie dowie się jakiego koloru sutki ma Keira. Kuriozalnie bolało go to bardziej niż perspektywa rychłego pożarcia przez grasujące tutaj stwory.

Joe był dziwnie spokojny. Zrzucił to na karb zmęczenia i dezorientacji. Powinno go to przerazić. Tymczasem... myślał tylko jak powinni działać. Cichym szeptem mężczyźni ułożyli plan. Musieli odnaleźć jakieś ślady. Jakieś dowody, którędy inni przeszli. Joe ucieszył się, że Marian również nie spanikował. No i gadał rozsądnie. Współpraca szła im nawet całkiem nieźle. Joe musiał przyznać, że polubił polaka.
Szybko Joe stracił orientację jak długo błądzą. Lecz dzięki pozostawionym przez nich znakom, mniej więcej orientował się które odnogi muszą jeszcze sprawdzić a którędy już przechodzili.

***

Wreszcie usłyszał głos. To Michael odpowiedział na ich ciche wezwania.
Tylko on się cofną. Sam jeden. Inni ich olali. Joe nie miał do nich pretensji,... było mu jednak... najzwyczajniej przykro i smutno z tego powodu.
- Dzięki Michael. Nie zapomnę ci tego, że się po nas wróciłeś. - zapewnił Joe. Być może naczytał się za wiele eposów rycerskich i temu podobnych rzeczy, ale dla niego honor i wdzięczność znaczyły wiele.

Wreszcie mógł opuścić klaustrofobiczną napierającą na niego ze wszystkich stron przestrzeń. Pozostawił wijące się rury za sobą. Wreszcie jego oczy ujrzały jakieś światełko.
Marian się śmiał. Joe nie mógł się powstrzymać i również dołączył do niego śmiejąc się głośno. Radośnie poklepał Mariana i Michaela po ramionach. [i]- Udało się![/i - wyrzucił z siebie.
Spojrzał po otoczeniu. Uśmiechnął się widząc pozostałych. w szczególności albinoskę. Większość już spała. Joe był też wykończony. Marian i on spędzili w rurach dłużej, dużo dłużej jak wyglądało, niż pozostali... Musiał teraz coś przegryźć i złapać choć chwilę snu. Coś czuł, że stalkerzy nie będą czekali, aż się porządnie wyśpi.
 
Ehran jest offline