Żółwik popukał się w głowę. Od pewnego czasu jakieś jestestwo w jego skromnym łbie domagało się coraz większej uwagi i Filonek po cichu obawiał się czy po prostu nie zaczyna świrować - ale, jak mówił dziadek: "nie ma choroby której by spiryt nie uleczył". Toteż skorzystał z rady dziada, wyciągnął podręczną manierkę, i chlupnął porządnie, aż mu zagulgotało w gardle.
Nie zdążył jednak całkowicie oddalić się do Krainy Morfeusza i Królewny Fiony, bowiem wypadł na nich jakiś zakapturzony dziad.
- Chodźcie, chodźcie - powiedział do nich konspiracyjnym szeptem.
- A to co to, kurde? - zadziwił się Kotecek zajęty nabijaniem bongo.
- To? - żółwik wskazał na kapturowca - No menela śpiącego na dworcu nigdy nie widziałeś?
- Chodźcie, musimy uciekać! Żydzi już tu są! - dziad osiągał powoli wyższe rejestry - Wyczytałem to z fusów - dodał wyjaśniającym tonem.
- Weź... - Chomik, który wyjrzał zza silnika żeby nazwać tyradę dziada po imieniu, oraz wypowiedzieć się w kwestii preferencji seksualnych jego protoplastów, ze szczególnym uwzględnieniem w nich psa domowego, zamarł. Bowiem u boku każdego z czołgistów (a także i Kota) wyrosło po dwóch drabów, którzy to kościastymi dłońmi złapali ich ramiona uniemożliwiając ucieczkę. Chomik nie ciele, w gorszych zadymach brał udział; dobrze pamiętał co się działo po meczu Wisły Kraków i Legii Warszawa... Tutaj jednak wyczuwał coś dziwnego...
- Brać ich, moi Legioniści - zawył zakapturzony dziad.
Małe, drobne włoski na łysej główce Bartłomieja najeżyły się ostrzegawczo.
I w sumie była to ostatnia rzecz jaką poczuł, bo po chwili stracił przytomność dzięki celnemu uderzeniu jednego z drabów...
Obudzili się w ciemnej piwnicy. Zakapturzona postać stała nad nimi i patrzyła tryumfalnie. Chomik nie wytrzymał. Na codzień był miłym, grzecznym chłopcem, lubił baseball i zupę grzybową, ale tego było już za wiele:
- Kim ty ...[ ponieważ Bartłomiej używa tutaj wyjątkowo dużo wulgarnego słownictwa przeczytajmy fragment "Partity Gawrona", pióra Madame'a Itzkiewitche'a; leci to tak: " Nam krakać nie kazano - wstąpiłem na działo/ I spojrzałem w jabole ; chlać mi się zachiało...". Ok, chomik skończył bluzgać, wracamy do fabuły...]... czegoś nas tu sprowadził?! I kim Ty w ogóle jesteś?!
- Jam jest... - reflektory zapaliły się za plecami postaci, atoli sprawiać ona zaczęła potężne wrażenie - Jam jest ... - postać zrzuciła kaptur, a oczom ich ukazała się znajoma twarz - Jam jest PAN SOCZEWKA! Wódz, który dotąd krążył z daleka,
Zbliżył się z garnkiem świeżego mleka
I rzekł: "rububry" z niskim pokłonem,
Ale że mleko było zielone,
Więc pan Soczewka pić nie miał chęci,
Tylko do końca film swój nakręcił... - wyrecytował Soczewka spiżowym głosem po czym zawiesił go, jakby oczekiwał na oklaski.
Zamiast nich usłyszał jednak zduszony, a po chwili niczym już nie duszony, acz całkiem swobodnie respirowany dziki rechot.
- Nie śmiejcie się! - uniósł dłoń w geście rozpaczy - Gdyż nic o mnie nie wiecie! Kiedyś... Kiedyś! Byłem Wielkim Elektronikiem. Ale, odkąd Pan Kleks umarł na syfilis straciłem sens życia...
Jego szczery do bólu wywód przerwało nagłe pukanie do drzwi.
__________________ There was a time when I liked a good riot. Put on some heavy old street clothes that could stand a bit of sidewalk-scraping, infect myself with something good and contageous, then go out and stamp on some cops. It was great, being nine years old.
Ostatnio edytowane przez Chrapek : 06-07-2007 o 22:45.
|