Sen był potworny. Sala przypominająca laboratorium, przedziwne, owadzie stwory przeprowadzające najwyraźniej jakieś badania na nim, a co najgorsze, widok jego brata, martwego, z otworzoną czaszką, z której usunięto mózg. Kennick potrafił znieść naprawdę dużo, ale nie to, że nie zdołał obronić Sadima. Chciał wyć, rzucać się, gryźć, szarpać, ale nie mógł - coś go unieruchomiło, podczas gdy wielkie insekty najwyraźniej zabierały się za drugi obiekt, jego samego. Wtedy pojawił się ten dziwaczny mężczyzna w łachmanach i z twarzą ozdobioną paskudnymi zębiskami.
~Wygląda podobnie~ szybka, niepoważna myśl przebiegła przez umysł diablęcia, które zaczęło dochodzić do wniosku, że to może nie być tylko paskudny koszmar - wszystko wydawało się zbyt wyraźne…
Obudził się, praktycznie zrywając na nogi.
~To nie biuro, gdzie ja jestem?!~ Rozejrzał się szybko - mała cela, trzy na pięć kroków, zaokrąglona, kraty stalowe, brak okien - prawdopodobnie podziemny loch,
przystosowany do trzymania pojedynczych więźniów. W tej jednak leżały jeszcze dwie postacie, nieprzytomne, ale skądś znajome.
~Oby śnili o czymś przyjemniejszym niż ja. Co ja w ogóle tu robię? Kto mnie ubrał w szpitalne łachy? Gdzie są moje rzeczy? Byłem przecież w biurze, podsumowywałem właśnie ostatnią sprawę, a potem… Cholera, nic!~ Kennick miał ochotę zawyć z bezsilności - mniej niż uwięzienie złościł go fakt, że czegoś nie zapamiętał, to się przecież nie zdarzało! Nagle usłyszał jakiś rumor. Urwał szybko kawałek materiału ze swojej piżamy i zasłonił usta, po czym wyjrzał przez kraty. Większe pomieszczenie - korytarz, pięć na dwadzieścia kroków, część po prawo zapadnięta, prawdopodobnie zniszczona cela, po lewej stronie zwężenie, z pewnością wyjście, schody na górę. Naprzeciwko cela, także kilka leżących istot. Środek komnaty, stół operacyjny - lekarz w trakcie zabiegu? Nie, prawda była znacznie gorsza.
Wzdrygnął się - widział już niejedną ofiarę morderstwa, ale wyglądało naprawdę źle, tym bardziej, że “ofiara” jeszcze żyła, i była świadoma. Zmaltretowany mężczyzna wił się przywiązany do stołu operacyjnego, każąc im się obudzić. Pochylająca się nad nim kobieta w lekarskim kilcie i ze skalpelem w ręku najwyraźniej miała zamiar kontynuować swoje makabryczne dzieło, czymkolwiek ono było. Trzeba było działać - miał nadzieję, że jeśli kobieta go nie zauważy, w obchodząc stół zbliży się na tyle, by mógł zwinąć jej klucze - istniało duże prawdopodobieństwo, że wśród nich będzie klucz do celi. A jeśli go zobaczy, to powinna przynajmniej na chwilę przestać męczyć tego biedak na stole, zaskoczona widokiem przebudzonego “pacjenta”. Wygląd Kennicka zwracał uwagę - był wysokim, mającym ponad sześć stóp wzrostu i dobrze zbudowanym mężczyzną o ciemnych włosach do ramion, teraz przetłuszczonych i opadających na twarz, której dolna połowa była zasłonięta kawałkiem materiału. Szczególnie w oczy rzucały się wyrastające spomiędzy nich czarne, lekko zakrzywione rogi, a także pokryty delikatnym włosiem ogon, który teraz poruszał się niespokojnie.
Widząc, że kobieta nie rusza się z miejsca, chrząknął i odezwał się chrapliwym głosem, chcąc zwabić ją w zasięg rąk:
- Eee... pani doktor? Chyba dzieje się tu coś nie tak, reszta pacjentów leży i coś z nich cieknie...