Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-09-2018, 18:48   #8
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
MAZATLAN, 28 maja




WSZYSCY

Mazatlan przed południem było piękne. Piękne na swój meksykański, dziwny sposób. Położone nad brzegiem Oceanu Spokojnego, w promieniach słońca wyglądał na miasto czyste, zadbane, radosne. Wabiące turystów pięknymi plażami i tytułem „Perły Pacyfiku”, którym czasami określano Mazatlan.

Ale, jak każdy klejnot, także i Mazatlan miał swoją krwawą przeszłość. Miał również krwawą teraźniejszość i krwawą przyszłość – był bowiem miastem, które pod lukrem ładnych, turystycznych dzielnic i pięknych plaż, skrywało brudną, robaczywą, przestępczą działalność. Mimo, że Mazatlan nie było duże, jak na Meksyk, bo w końcu liczyło niespełna 400 tysięcy ludzi, to jednak turyści wpływający do niego regularnymi strumieniami z lotniska i wycieczkowców cumujących w porcie, powodowali, że miasto wydawało się być zatłoczone, i liczyło zazwyczaj grubo powyżej pół miliona dusz. Prawdziwe morze, w którym pływały rekiny narko-biznesu. Albo pełzały węże.

Serpenties Valientes opuścili „gniazdko” rozkoszy i rozpełzli się po Mazatlan węsząc i wypytując. Szukali zapachu krwi i dolarów, który zaprowadziłby ich do tych bastardos, którzy zadarli z braćmi Uccoz. Wiedzieli, jak ostrożnym trzeba było być w tego typu działaniach. Znali ulicę a ulica znała ich, przynajmniej część z nich. Narko-biznes – od samego szczytu czyli baronów i karteli, aż na sam dół, do takich grup jak ich gang, rządził się swoimi prawami. Miasto miało ustaloną hierarchię, terytoria, sfery działania. A jakiekolwiek naruszenie tej złożonej sieci mogło doprowadzić do przelewu krwi. Kartele nie lubiły gnoju, bo gnój zwracał uwagę policji i tych pedziów z DEA – tak, gringo z pierdolonego USA, wtrącały tutaj swoje trzy centy, podobnie jak w Kolumbii gdzie dopadły takich graczy jak słynne kartele z Medellin czy Kartel z Cali. Zresztą i w Meksyku udało im się uderzyć ostro, i zgarnąć kilka lat temu szefa Kartelu Juarez czy Kartelu Sinaoa. Ale to nie DEA i federales byli teraz zmartwieniem SV, tylko „Narwańcy”. W Maztlan gangów takich jak SV i „Narwańcy”, o średniej sile, było dziewięć. Podczepiły się one, jak podnawki, pod brzuchy takich tiburones jak kartele i większe organizacje przestępcze, próbując zarobić na swojej niezależności. Podzielono strefy wpływów i starano się nie robić sobie „koło pióra”. To ciągnęło za sobą zniknięcia i trupy. Ciągnęło niepotrzebne pytania. A jeśli trupów i policji na ulicach było za dużo, jeśli statystki przestępczości przez banditos za bardzo zwyżkowały, wtedy poważniejsi gracze brali się do działania. Dawano tylko jedno ostrzeżenie, a jeśli ulica nie wykazała szacunku, kolejnego już nie było. I przez krótki czas statystki morderstw bardzo ostro szły w górę – zazwyczaj o liczbę opornych sicarios i czasami, gdy sprawa była bardzo honorowa, ich rodziny. A że kartele posiadały ogromne wpływy i miliardy dolarów na kontach, to ich działania często maskowano w taki sposób, że opinia publiczna nawet nie domyślała się prawdy. Ulica jednak swoje wiedziała. I pamiętała, co bracia Uccoz zrobili gangowi „El Pulops”- czy jakoś tak,. Jedenastu twardych chujków, którzy myśleli że mogą rozprowadzać zabrudzony towar, po którym dziesiątki turystów o mało nie zdechło, a kilku przekroczyło ostatnią granicę, a ponadto durni, którzy postanowili wejść na teren Gangu z Południowej Plaży, mordując ich i ich bliskich na pogrzebie kumpla za pomocą ostrzału z broni automatycznej. Policja dostała wtedy pierdolca. I bracia Uccoz też. Dorwali wszystkie ośmiornice, wywieźli do dżungli ich i ich rodziny, przez tydzień gwałcili, smażyli, piekli, torturowali – nagrywając to skrupulatnie, a potem rozstrzelali to, co z nich zostało podrzucając zwłoki na drugim końcu Meksyku, na ziemi niczyjej. Zadbali jednak o to, by ludzie wiedzieli, co spotkało „El Pulops” – rozrzucając, co bardziej pikantne zdjęcia przebiegu tortur po mieście. Ot, taka ciekawostka turystyczna Mazatlan. Od tej pory było spokojnie. A bracia Uccoz mogli dalej zarabiać na interesie z bronią, dziwkami i kokainą oraz doić chętnych turystów z dolarów. Narko-turystyka i narko-biznes funkcjonowały jak dobrze naoliwiona maszynka. Tylko zamiast smaru poruszające się elementy oliwiły: kasa i krew. Dinero i sangrie.

Dlatego też SV wiedzieli, że muszą działać rozważnie. Mieli pozwolenie braci Uccoz, ale musieli z tego pozwolenia korzystać z rozwagą, aby nikt im nie zarzucił, że przy okazji próbują pozbyć się rywali – chociaż SV i Narwańce nie dość, że działali daleko od siebie to jeszcze zajmowali się tak różnymi sprawami, że nie można było nawet mówić o rywalizacji czy konflikcie interesów. To też miało swój plus w tej sytuacji. Żaden z informatorów Nerwańców, czy żaden z członków gangu nie dostałby „sraczki”, gdyby tylko zobaczył kogoś z SV na swoim terytorium. Dlatego też ewentualne porwanie Enrico Urenijos musiało być rozegrane bardzo ostrożnie. Jakakolwiek wtopa i SV mogliby mieć na głowie wkurwionych „Narwańców” i ich sojuszników. A w sytuacji, kiedy to oni wsadziliby pierwsi komuś kutasa w dupę, nie bardzo mogli liczyć na pomoc ze strony zaprzyjaźnionych gangów. Ich amigos, tacy jak liczący dwanaście osób gang złodziei samochodów Hermana, czy handlarze narkotyków „El Spideros” liczący jedenastu banditos oraz liczący piętnaście spluw gang z sąsiedniej ulicy, zajmujący się także dziwkami i koksem – Los Podos, którym dowodził kuzyn „Psa”, raczej odwróciliby się od nich plecami. Tak to działało. Pozostałoby im błaganie braci Uccoz o pomoc, a to oznaczałoby koniec ich pozycji na ulicy. Byliby cwelami i pedziami, gangiem deshonroso.

Sto tysięcy dolarów oraz szansa na robotę dla braci Uccoz warte jednak były ryzyka. Chociaż nie warte wojny z innym gangiem i krwi, jaką mogła taka wojna pochłonąć. Wiedzieli o tym i wiedzieli, ze muszą działać ostrożnie, używając cabeza nie pistola.

Angelo Gabriel Martinez

Angelo nie musiał czekać długo na odpowiedź od Lupity. Działał na nią, jak na wiele innych cipek, jak mocny afrodyzjak. Kobiety rozkładały przed nim nogi szybciej, niż taksówkarze z Mazatlan drzwi swoich samochodów przed turystami w porcie. Przyjęła zaproszenie, ale podała miejsce spotkania – jedną z knajpek z dobrymi owocami morza na Av del Mar – alei biegnącej wzdłuż linii brzegowej Mazatlan, pełnej hoteli, sklepów i restauracji. I blisko miejsca jej zamieszkania. A więc chciała romantycznej kolacji przed normalnym bang-bang. Zgrywała porządną. Czemu nie? Niech zgrywa. On wiedział, jaka jest naprawdę. Jedna sprawa z głowy.

Drugą był Miquel. Twardy bandito i człowiek kartelu Los Zetas. Los Zetas działali we wschodniej części Meksyku, a w zachodniej i w centralnej rządziła Sinaloa. Było niemal pewne, że prędzej czy później obie organizacje albo połączą swoje siły, albo – co bardziej prawdopodobne – dojdzie pomiędzy nimi do wojny o wpływy. W końcu Los Zetas byli uznawani za najbrtutalniejszy z karteli meksykańskich, a ich wpływy okrzepły na krwi i trupach kartelu El Golfo, który wynajął założycieli Los Zetas – byłych komandosów - jako ochronę przed innymi grupami. Nie docenił jednak apatytu na władzę i pieniądze. Po aresztowaniu w 2003 roku przywódcy El Golfo – byli żołnierze sił specjalnych - usamodzielnili się i rozpoczęli walkę z El Golfo o kontrolę nad handlem narkotykami w środkowej części Meksyku. Obecnie kontrolują już większość terenów należących kiedyś do kartelu El Golfo. Tutaj jednak, w Mazatlan, ludzie z Los Zetas nie mieli wiele do powiedzenia. Stanowili raczej obserwatorów, niż graczy – przynajmniej do czasu, gdy ich padres nie decydują inaczej. A może już zdecydowali? Czy w takim przypadku Miquel cokolwiek powie? A jeśli powie, to czy nie wykorzysta tego, by próbować dalej zrekrutować Angelo? Co prawda SV uznawani byli za pchełki i nie związane z braćmi Uccoz, ale gdy by to Los Zetas stali za masakrą i Miquel wyczuł, że Angelo i SV węszą, pozostawało pytaniem bez odpowiedzi, – co by zrobił? Pozostał lojalny swojemu kartelowi, czy kumplowi? Angelo znał odpowiedź i dlatego wziął ze sobą amigo z SV. Ale czy w ten sposób nie wysyłał też sygnału, że czegoś się obawia ze strony Miquela. Że nie okazuje mu zaufania.
Czasami taki brak szacunku mógł skończyć się fatalnie. Podobnie zresztą, jak brak rozwagi.

Angelo podjął decyzję i dlatego, w pół godziny później, pukał do mieszkania Miquela – jednego z wielu podobnych do siebie, w podupadającej dzielnicy Mazatlan opanowanej przez gang Jabalies, nazwany tak od dzielnicy, w której działali. Gang, który zajmował się kradzieżami i rozbojem oraz pomagał w przemycie i – o czym było wiadomo dość powszechnie – sympatyzował z Los Zetas. Oczywiście bracia Uccoz tolerowali te poglądy do czasu, aż zaczęłyby one kolidować ich interesom i wpływom Sinaloa. Jabalies byli dobrze zorganizowani i liczni, w każdej chwili ich szef – Gustavo, był w stanie poderwać trzydziestu kilku pistolleros. Barwą rozpoznawczą Jabalies były niebieskie bandany i tatuaże gangu na szyi – wyglądające jak maźnięcie pędzla naćpanego pedzia.

Juan Maria Alvarez

Angelo był spoko amigo mimo, że ubierał się mało profesjonalnie i wyglądał jak play-boy a nie twardy kutas z ulicy. Ale chłopaki z SV wiedzieli, że można na nim polegać. Dlatego, gdy Angelo rzucił, że pogada ze swoim kumplem z Los Zetas, Juan od razu wiedział, że lepiej z nim pojechać. Tym bardziej, że sam Angelo o to poprosił. Być może nie czuł się pewnie na terenie Jabalies, być może nie ufał temu pedziowi, do którego mieli pojechać. W każdym bądź razie Juan Maria Alvares i jego stalowi, plujący ołowiem kolesie, byli gotowi na przejażdżkę.

Mazatlan zza okna samochodu wyglądało na eleganckie miasto. Miasto, któremu z przyjemnością dawało się obciągnąć laskę i czerpało pesos. Miasto, w którym Juan Maria Alvarez miał rodzinę o którą musiał zadbać.

Jechał więc obok Angelo, oglądał tonące w przedpołudniowym świetle Mazatlan, jakże inne po zmroku. Teraz, w dzień Mazataln wyglądało jak wesoła dziewczyna w kusej spódniczce – wesołe i roześmiane. Wieczorem zmieniało się w mroczną, zagubioną, nastawioną na seks, alkohol i narkotyki oraz nienasyconą kobietę, głodną mrocznych doznań i – czasami – krwi.

Angelo zawiózł ich do Jabalies – dzielnicy krzyżujących się ulic i domów pretendujących do miana „eleganckich”, ale zepsutych grafitti na ścianach i murach oraz – straszących tu i ówdzie niedokończonymi z różnych powodów domami. W Jabalies mieszkali w miarę normalni ludzie, ale ci w miarę normalni ludzie mieli dzieciaki, które uważały, że uczciwa praca to niezbyt dobra droga do szczęśliwego i dostatniego życia. Część z nich zajęła się więc poszukiwaniem łatwiejszych dróg, a kiedy trafili na kilku ogarniętych banditos znających się na kradzieżach i wymuszeniach, stworzyli podwaliny czegoś, co nazwało się gangiem z Jabalies i zajęło tym, co potrafiło najlepiej. Paserką, złodziejstwem i przemytem. Czasami pracowali do braci Uccoz. Czasami na własną rękę, ale wiadomo było, że mentalnie bliżej im do Los Zetas, niż do Sinaloa. Lepiej więc, mieszkając w Mazatlan, nie było mieć amigos w Jabalies. Bo gdyby bracia Uccoz uznali, że Jabalies przeginają, szybko skończyliby w oceanie, dżungli lub – w najlepszym przypadku – na liście płac kartelu Sinaloa.

Zatrzymali samochód przed jednym z typowych, niezbyt eleganckich domów i zapukali do drzwi oznaczonych numerem 6.

Angelo Gabriel Martinez i Juan Maria Alvarez

Otworzył im, po dłuższej chwili podczas której zapewne „oblukał” ich przez wizjer, półnagi koleś wytatuowany, jak ludzie z ulicznych gangów. I o podobnej do nich aparycji.

- Angelo! Ty jebany w dupę pedziu – przywitał ich z serdecznością kontrastującą z wulgarnymi słowami poklepując ubranego elegancko członka SV. – Co tutaj robisz o tak popierdolonej porze? I co to za jebany w dupę pedzio z tobą?

- Dobrze cię widzieć, Miquel – odpowiedział Angelo oddając powitanie. – Możemy wejść?

Lubił tego wytatuowanego facia. To było widać.

Spojrzenie Miquela prześliznęło się po Juanie. Nawet, jeśli zobaczył broń, nie dał nic po sobie poznać. Zresztą sam miał spluwę, zatkniętą za plecami, za pasek ciemnych bojówek – jedynego elementu ubrania, jakie członek Los Zetas miał na sobie.

Miquel wpuścił ich do środka zaniedbanego mieszkania. Okna przesłaniały rolety, więc lokal tonął w półmroku. Składał się z niewielkiego korytarza, salonu z aneksem kuchennym i sypialnią, w której – gdy ją mijali – ludzie z SV zobaczyli materac z rozbebeszonym posłaniem.

Miquel poprowadził ich do salonu. Usiadł na pokrytej brudnymi plamami i w wielu miejscach ponapalanej sofie i wskazał miejsce na krzesłach ustawionych wokół ławy ze szklanym blatem. Na ławie stały butelki po alkoholu, szklanki z niedobitymi resztkami trunków, popielniczka pełna petów, lusterka ze śladami koki a także mniej pasujące rzeczy, jak na przykład stringi i dwa staniki.

- Ciężka noc? – zapytał Angelo uśmiechając się do kumpla.

- A żebyś, kurwa, wiedział – Miquel wyjął spluwę i położył ją na blacie, pośród butelek i szklanek tracąc od razu zainteresowanie bronią. – Dobra? Co tym razem, kurwa? Nie powiesz mi, jebany w dupę pedziu, że przyszedłeś ze swoim jebanym w dupę kochasiem zobaczyć, jak się czuję w ten zjebany w dupę poranek.

- Jest już prawie południe – rzucił z uśmiechem Angelo.

Mimo, że Miquel nazywał ich pedziami, to czuć było jednak, że nie jest to obelga, lecz żartobliwe chociaż może i niezbyt dobrze dobrane określenie. Nie rzucał wyzwania. Po prostu taki był. Angelo to wiedział. Juan nie i zaczynało go to troszkę drażnić.

- Południe? Jebana w dupę puta! – Miquel sięgnął po niedopitą szklankę i opróżnił jej zawartość jednym łykiem. – Napijecie się? Skoro już mnie, puta, jebane w dupę pedzie jedne, obudziliście.

Alvaro J. F. Perez "Oreja"

Podobnie jak reszta companieros Alvaro zwany „Uchem” postanowił powęszyć po mieście. Wiedział, że musi zrobić to dyskretnie. Że tylko unikanie bezpośredniego powiązania SV z braćmi Uccoz może dać im szansę na wytropienie tych pedziów, którzy pozarzynali ludzi Kartelu. No i uniknąć ich losu, gdyby zabójcy domyślili się, że Węże próbują dobrać się im do tyłków.

Członkowie SV rozeszli się po mieście. Kilkunastu twardych ludzi. Pytających o to samo. Było wręcz pewne, że ktoś w końcu zapyta nie tak jak trzeba lub nie tego, co trzeba. A wtedy mogło stać się wiele różnych rzeczy. Takich, których człowiek pragnący jeszcze trochę pożyć, starał się normalnie unikać.

„Oreja” zaczął od dziwki. Lucia Paraja miała swoją norę niedaleko, w dzielnicy kontrolowanej przez S. Kiedy do niej przyszedł, odsypiała nockę, ale – obudzona – okazała się dobrą gospodynią. Mimo, że mieszkanie – mała, czynszowa nora – była brudna i ciasna, to Lucia robiła dobrą kawę i świetną laskę. Zaoferowała mu obie na raz i przez chwilę Alvaro popijał mocną, czarną jak grzechy Meksyku kawę, a Lucia pracowała nad jego fiutem.

Gdy skończyła, przeszli do właściwego celu wizyty Pereza. Lucia, niestety, nie wiedziała niczego ciekawego w interesującej go sprawie. Sprzedała mu jedynie plotkę o tym, że jej kumpela, Mulatka Miquellita Choco, którą Alvaro znał i raz czy dwa nawet posuwał dla urozmaicenia, mówiła, że dziwki pracujące w drugiej części miasta szukały, na zlecenie chyba „Narwańców” jakiegoś kolesia z jakimś tatuażem. Koleś miał być ponoć gringo. Nie wiadomo po co i dlaczego. Podczas paplaniny Oreja dowiedział się też, że biskup Paco Angelo Sebastiano Vito Morenga skorzystał niedawno z usług nieletnich dziwek w burdelu należącym do braci Uccoz i że po tych igraszkach ponoć przepadła jedna z małych dziwek, dziewięcioletnia chica o imieniu Antonina. Rzekomo biskup miał ją nie tylko zerżnąć, ale i zarżnąć. Co prawda nadmiernie otyły i często widywany w TV ze względu na działalność charytatywną biskup nie pasował jakoś Alvaro do wizji morderczego pedofila, a już na pewno nie pasowało mu to, ze gustował w dziewczynkach, ale postanowił zapamiętać tę wiadomość.

Nie marnował więcej czasu na Lucię i uderzył do Emilio, uprzedzając go telefonicznie o tym, że chce się spotkać. Emilio wybrał na miejsce spotkania jeden z lokali, w którym dawano całkiem dobre tortille i wyśmienity sos serowy do nich i po chwili siedzieli już przy maleńkim stoliku.

Emilio spojrzał na Alvaro, a ten dyskretnie wyłuszczył mu to, z czym przybył.

- Ciekawe. Ktoś pociął ludzi braci Uccoz? – Umoczył jedzenie w sosie i wpakował sobie do ust. Przez chwilę milczał wyraźnie nad czymś główkując. – Niestety, viejo amigo, pytasz niewłaściwą osobę. Nie wiem nic o działaniach przeciwko braciom czy kartelowi Sinaloa. Jeśli miałbym strzelać, to powiedziałbym, że to Zetas. Ostatnio kupili kilka małych firm w mieście, oczywiście przez podstawionych ludzi. Niewielkie biura podróży, zagrożone upadkiem. Wiem o tym tylko dlatego, że jedno z nich prowadził mój companiero Gustavo Antonio Terro. Po mojemu, Zetas szykują się do wejścia na rynek Mazatlan. Kto wie, może nawet do przejęcia kontroli. Zdobycie przyczółka. Ja jednak, jak wiesz, gotuję dla braci. Chociaż staram się wypatrywać skąd wieje wiatr i jak zbierze się na huragan, zniknę na chwilę z miasta. Wiesz, co mam na myśli?

„Oreja” wiedział. Emilio był dobrym chemikiem. Jego umiejętności i wiedze kupi każdy gang chcący produkować czy to metę czy dobrą kokę. Tylko musiał zniknąć na czas, gdy zacznie się wojna, aby nie być jedną z jej ofiar. Tacy, jak on zazwyczaj spadali na cztery łapy. Tacy jak Alvaro mieli w takich sytuacjach trochę trudniej. A jeżeli zanosiło się na wojnę, to lepiej było stanąć po właściwej stronie lufy.

Sprawa nie uderzała zatem, przynajmniej jeszcze na razie, w produkcję i dystrybucję. Może miała inne dno? Jednak, jak na ten moment, Alvaro miał za mało informacji wyjściowych. Jeśli jednak Los Zetas zaczynali wojnę, to na pewno będą próbowali przejąć od Sinaloa, czyli braci Uccoz, kanały dystrybucji w Mazatlan. Albo zbudować własne. A tak się składało przypadkiem, że „Oreja” znał człowieka, który sprzedawał swoje umiejętności w tym zakresie każdemu, kto odpowiednio posmarował. Może ten pedzio będzie coś wiedział? Jeśli potwierdziłby, że Los Zetas budują kanały przerzutowe, mogłoby to potwierdzić przypuszczania, że spróbują uderzyć najpierw serce kartelu z Sinaloa – w Mazatlan, a nie będą rozpoczynali wojny od podgryzania jego terytorium.

Tylko, czy ta informacja, nawet gdyby Victor potwierdził jego przypuszczenia, zbliżyłaby go do sprawców rzezi i pozwoliła SV zarobić obiecane dolary?

Hernan Juan Selcado oraz Javier Orozco


Na pytanie, kto z nim powęszy zgłosiło się dwóch ludzi. Kurupdel Jorge Alvarado zwany Rata, znany z tego, że zna wielu ludzi i potrafi nieźle przemykać się niezauważony do różnych miejsc oraz Tarantula czyli Tito Ángel del Madrazo y Sardá .

Obaj to byli sprawdzeni SV.

Do tego zgłosiło się jeszcze dwóch chłopaków - Cristián Nazario oraz Fulgencio Jenaro – też całkiem nienajgorsze chłopaki, chociaż – jak na gust Psa – niekiedy zbyt wyrywne. Do tego jeszcze Xavi, ale na tym małym ćpunie większość nie polegała. Było wiadomo, że trzęsie się jak galareta bez koki i pozostawało pytaniem bez odpowiedzi, dlaczego Pies trzyma go w SV zamiast spuścić w kiblu. Może dlatego, że w odróżnieniu od takich ludzi jak ich piątka, Xavi potrafił robić czary – mary z tymi technicznymi pierdołami. No i rozkręcał nieźle interes z cipkami. Może dlatego, że sam był niczym jedna z nich.

- Możesz pomagać, Javier, ale nie wpierdalaj się pomiędzy nas – rzucił twardo Tarantula. – A poza tym wszyscy wiemy, że „Narwańcy” spotykają się w kręgielni „Łyse bile”.
- Łyse bile to Xavi lubi łykać razem z drągami – zarechotał Fulgencio.
- Ty to wiesz najlepiej, pedziu – odciął kumplowi Tarantula.
- Dość – uspokoił ich niewybredne żarty Pies. – To wasz amigo z gangu i nie chcę słyszeć tego typu pierdolenia. – Dario – szef gangu zwrócił się do milczącego do tej pory, przystojnego członka SV, który zajmował się „dziewczynkami” i pomagał nagrywać niektóre, co mocniejsze, sceny.

Urodą Dario Santos Nazario Barrientes przypominał znanego piosenkarza, a to kręciło panienki. Szybko jednak żałowały swojego zainteresowania. Dario traktował laski bardzo nieprzyjemnie – lubił je lać, gdy naszła go na to ochota. Pod twarzą przystojnego „macho” skrywał się prawdziwy „le diabolo”.

- Tak, siniore?

- Będziesz ochraniał Javiera w jego działaniach. Hernan, Rata, Tarantula, Cristan i Fulgencio. Wy będziecie grupą uderzeniową. Tylko, kurwa, nie dajcie się zauważyć. Jeśli ktoś powiąże zniknięcie tego pedzia, Enrico z Wężami, ryzykujemy wojnę. A jeśli okaże się, że to nie „Narwańcy” zabili ludzi braci Uccoz, El Manivela zażąda pomsty. I wtedy oddam mu na tacy jaja tego, który to spierdoli, aby ratować resztę. Jasne.

Wiedzieli, że nie żartuje. „Narwańcy” byli twardym gangiem. I mieli trochę sojuszników na ulicy. A Węże straciliby poparcie innych gangów, gdyby to oni rozpoczęli wojnę. Gdyby doszło do zbrojnej konfrontacji i rozlewu krwi wynik potyczki był, przynajmniej w ty momencie, nie do przewidzenia.

- Niech Javier hakuje tych pedziów. Może to nam coś da. Czekajcie na telefon od niego. Tylko, Javier, pamiętaj. Od El Maniveli trzymaj się z daleka. Twoim i naszym celem jest Urenijos. I tylko, kurwa, on.

Czyżby Pies się bał? Bał tego, że rozpęta wojnę? Hernan trochę go rozumiał. Kiedy kule latały w powietrzu, a psy z ulicznych gangów skakały sobie do gardeł obrywali nie tylko gracze, ale i ich rodziny, a także postronni. A to zwracało uwagę federalos. Póki siedzieli cicho, policja dawała im spokój Kiedy jednak ulice spływały krwią, trzeba było liczyć się z zapłaceniem ceny – w najlepszym przypadku odsiadką wyroku, albo liczyć się z tym, że i tak skromny budżet SV stopnieje, kiedy trzeba będzie zapłacić łapówki.

- To przez ten czas nim dostaniemy cynk, pokręcimy się mieście i po dzielni „Narwańców”. Może jak nie Enrico, to uda nam się zgarnąć innego pedzia.

Spojrzeli na Psa, a ten – po chwili namysłu – kiwnął głową.

Pół godziny później znajdowali się już w dwóch samochodach i jeździli po gorszej części nabrzeża turystycznego, gdzie o tej porze sporo było wycieczkowiczów – rodzin z dziećmi, spasionych gringo – głównie grubo dupnych amerykańców, których w Meksyku nie lubili najbardziej.

Skąd pochodzisz? – pytałeś takiego pedzia, a on odpowiadał – z Ameryki. Jakby, kurwa, Meksyk nie był w Ameryce. Jebani amerykance uważali, że poza ich śmierdzącym USA wszystko inne jest tylko kurwidołkiem niewartym uwagi. No, chyba że przyjeżdżali nachlać się tequili, naćpać koki i wyruchać latynoskie cizie.

Siedzieli w dwóch samochodach – w nieoznakowanym, nie rzucającym się w oczy furgonie – prowadził Tarantula, Rata obserwował okolicę, a Hernan siedział z tyłu, gotów zgarnąć wskazanego pedzia do środka. Mieli na sobie zwykłe ubrania, które zakrywały znaki VS, czapeczki z daszkiem, które skrywały twarze i chusty, które mogli naciągnąć na siebie, gdyby doszło do akcji.

Z tyłu, w drugim aucie, jako asysta, jeździli Cristian i Fulgenzio.

Nic się nie działo. Ulicami snuli się obywatele, wałęsali rozleniwieni i opóźnieni turyści, robiąc zdjęcia, kupują pamiątki i przekąski. Ci nie interesowali ludzi pokroju sicarios z SV czy „Narwańców”. Prawdziwe życie zaczynało się dopiero pod wieczór, kiedy na ulicę wychodzili turyści żądni innych rozrywek i przyjemności, a za nimi – jak muchy do gówna – przylatywały: dziwki, handlarze narkotyków, naciągacze i członkowie kontrolujących swoje terytoria gangów.

Ruch w tej części Mazatlan był średni. To jeszcze nie była pora, podczas której ulice korkowały się pojazdami tych, którzy wracali z pracy.

Hernan nudził się. Grała muzyka. Spuchnięte jajca nadal były spuchnięte. Nic się nie zmieniało.

Zadzwonił telefon Raty i mały Latynos odebrał go.

- Tak, szefie.

Chwila przerwy na wysłuchanie odpowiedzi. Hernan złapał się na tym, że napinają mu się wszystkie mięśnie. I wtedy, gdy Rata gadał z Psem, Hernan zobaczył członka „Narwańców”. Nie znał jego imienia, ani twarzy, ale klubowe tatuaże były wyraźne.

Pedzio szedł półnagi, jakby się naćpał, kompletnie ignorując ludzi na ulicy. A ludzie odsuwali się od niego, jakby był trędowaty. Nic dziwnego. Na przykładnego obywatela nie wyglądał.

W pewnym momencie facio wyszedł na ulicę, niemal wpadając pod samochód. Kompletnie nie reagował na trąbiącego kierowcę, lecz szedł dalej, na drugą stronę.

- Hej, companieros – Rata skończył rozmowę z Psem. – Szef mówi, że Narwańcy trzymają się razem w magazynach przy złomowisku. Możemy podjechać to sprawdzić. Jest tam na pewno Uryna i kilku innych. Mogą mieć, kurwa, broń.

- Ślepi jesteście – Hernen zwrócił uwagę kumpli na Narwańca, który teraz był już w połowie drogi, jakieś sto metrów od nich i wchodził na drugi pas jezdni. Jadący z naprzeciwka samochód zatrzymał się przed wytatuowanym ćpunem gwałtownie, o mało go nie rozjeżdżając.

- Puta! – rzuciła Tarantula. – Bierzemy gnoja? Decyduj Hernan.

W hierarchii SV Hernan stał wyżej od tych dwóch osiołków.
Na ulicy było sporo ludzi i każdy z nich skupiał się teraz na występach „Narwańca”. W Mazatlan miejscowi przyzwyczajeni byli do tego, aby nie wtrącać się w nieswoje sprawy. Gorzej było z turystami. Niektórzy już wgapiali się w nawalonego jak stodoła Meksykańca. Jeszcze chwila i pewnie zaczną robić filmiki telefonami.


Javier Orozco

Pyskówka pomiędzy chłopakami na jego temat była czymś normalnym. To, że Pies przydzielił mu ochronę, niekoniecznie. Gdyby Javier myślał nieco lepiej, może by skojarzył, że szef SV czegoś się boi. Może wiedział więcej niż chciał im powiedzieć.

Tak czy owak mógł zrobić to, co potrafił najlepiej. Wciągnął jedną maluśką kreskę i zaczął pracę. Szperanie po sieci w poszukiwaniu punktów zaczepienia i informacji na temat członków gangu „Narwańców”. Nie było to trudne.

Zdjęcia na portalach społecznościowych, wzmianki w lokalnych gazetach, informacje na stronach policji a nawet trudniej dostępne dane, które wymagały kilku włamań – na serwery policji, na kilka prywatnych kont. Trudniej było jednak przesiać ten cały szajs, który udało mu się zgromadzić. No i skupił się, tak jak prosił Pies, na prawej ręce szefa „Narwańców” – Urenijosa. Sporo tego było. Wyroki – odsiedział trzy, w tym jeden ośmioletni za zabójstwo, na szczęście dla niego, dowody nie były wystarczające na tyle, by Urenijos nie zgnił w więzieniu albo nie trafił na szubienicę. Wyroki za pobicia, wyroki za posiadanie, za handel zakazanymi substancjami, za posiadanie broni, za usiłowanie zabójstwa, za udział w zorganizowanej grupie przestępczej – o proszę, powiązanej z kartelem El Golfo, obecnie zniszczonym niemal całkowicie lub przejętym przez Los Zetas. W swoim pięćdziesięciodwuletnim życiu za kratkami Urenijos spędził dwadzieścia trzy lata.

W końcu namierzył telefon Urenijosa. Debil miał włączony lokalizator. Poszukiwany przez SV ganger znajdował się w Mazaltan, gdzieś w części przemysłowej – w pobliżu składowiska złomu, zakładów przetwórstwa mięsnego – chyba w budynku magazynów z mrożonym żarciem. Co więcej, wydawało się, że jest tam z nim kilku innych ludzi.

Szybko poinformował o tym Psa.

- Puta. Może mają jakąś zbiórkę. Albo odsypiają wczorajszą robotę. Szukaj dalej, a ja powiadomię naszych braci. I, Javier, kurwa, dobra robota.

To było niczym cios obuchem. Pochwała od Psa była czymś naprawdę motywującym i dawała kopa, jak wciągnięcie kreski. Nim jednak zdążył coś odpowiedzieć, Pies rozłączył się, a Javier został sam ze swoimi rozbieganymi myślami. No, może nie całkiem sam.

- Stanął ci, co, pedziu? – rzucił krzywo Dario.

Javier opuścił wzrok. Nie prowokował.

- Zapierdalaj dalej. Ludzie, którzy zabili pracowników braci Uccoz sami się nie namierzą.


Tito Alvarez

Mało szczegółów. Mało informacji. Pies albo gówno wiedział, bo bracia Uccoz gówno mu powiedzieli, albo Pies gówno mówił, chociaż dużo wiedział – a to mniej podobało się Tito. Był już niemłody. Swoje widział. Swoje wiedział. I potrafił wyczuć swąd gówna na odległość. A tam, gdzie pojawiał się kartel, szambo prędzej czy później całkowicie zasmradzało okolicę. Taka była prawda.
Campa miał czas za godzinę. Zawsze, kiedy Tito chciał się z nim spotkać, jego stary przyjaciel miał czas „za godzinę”. I mogli się spotkać tam, gdzie zawsze. Na małej promenadzie gdzie niewielu przychodziło, a miejski ruch słychać było niczym szum zlewający się w jedno z szumem oceanu.

Campa był punktualny.
Jak zawsze. Mimo swojego wieku nadal miał cholernie celne oko. Był najlepszym strzelcem, jakiego Tito znał. I nadal czynny w zawodzie.

To Tito musiał rozmawiać. Jak zawsze. Campa niewiele mówił. Tam, pod czaszką, myśli kierowały się ku jednemu. Jak zabić i przeżyć. tak przynajmniej sądził Tito. Campa był rasowym, niemal klinicznym przypadkiem psychopaty. I najlepszym przyjacielem Tito Alvareza. Kiedy Tito miał zacząć rozmowę zadzwonił telefon. To był Quinto. Mógł się z nimi spotkać dopiero wieczorem, bo miał „biegany dzień”. Nie szkodzi.

- Dobra. Postawię temat jasno. Ktoś w nocy pociął ludzi braci Uccoz. Słyszałeś coś o tym?
- Obiło mi się o uszy.

Tito wiedział, że Campa ma znajomego blisko braci. Niekiedy pracował bezpośrednio dla Eusebio Uccoz. Największego i najbardziej krwawego psychola z Mazatlan. Plotki mówiły, że kiedyś Eusebio kazał rozerwać jakiegoś wroga motorami. Innego typa, który oszukał go na transakcji, związał i odcinając kawałek po kawałku, nakarmił go nim samym. Na surowo. Ponoć facet zdychał dobry tydzień i zdążył zjeść swoje obie nogi. Mówiono też, że gdy był młodszy Eusebio każdą zakupioną broń osobistą sprawdzał w ten sposób, że wyjeżdżał na miasto i strzelał do pierwszej lepszej osoby – nie miało znaczenia jakiej płci, czy w jakim wieku.

- Co?
- Niewiele.
- Coś konkretnego?
- Nie. Tylko plotki.
- Chciano ci to zlecić? Lub komuś, kogo znasz?
- Nie. Ale Zety zrobiły się ostatnio bardziej aktywne na naszym wybrzeżu. Szukają spluw.
- Myślisz ze to Los Zetas?
- Możliwe.
- Kartel z Tijuany?
- Nie.
- Wewnętrzne starcie w Sinaloa?
- Nie sądzę.
- To zrobili tutejsi?
- Możliwe. Nie sami.
- Masz coś jeszcze.
- Nie.
- Popytasz?
- Mogę.

Tak rozmawiało się z Campą. Słowo za słowo. Ciężko, jakby człowiek szarpał się ze sztangą.

- Piwo? – zaproponował Tito.
Tutaj był taki bar za rogiem, niedaleko plaży. Często kończyli tam swoje spotkania. Miał dobre, meksykańskie piwo i mocną tequilę.
- Czemu nie.
Nim jednak przeszli kilka kroków zadzwonił telefon. To był El Perro – Pies.
- Chłopaki coś mają. Jedź do willi tia Perrita.
Willa ciotki Perrity była miejscem, w którym zszywał rannych z gangu. Znaczyło to, że Pies spodziewa się czegoś poważniejszego.
- To mogły być „Narwańce”? – rzucił na odchodnym do Campy.
- Możliwe. Jesteś mi winien kolejkę.

To nie brzmiało dobrze. Campa coś wiedział. I nie chciał powiedzieć. A to było coś nowego. Coś, co niepokoiło Tito bardziej, niż perspektywa zbrojnego konfliktu z „Narwańcami”, na którą się zanosiło. Wyglądało na to, że bracia Uccoz zrobią z nich swoich sicarios, a Pies i wszystkie SV zrobią na tym dobry interes.

Tylko jaką zapłacą za to cenę?
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 08-09-2018 o 18:50.
Armiel jest offline