Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-09-2018, 00:04   #1
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
THE END[Neuroshima] Czołg! (Warsztaty II)

VIII.26, pt, wieczór, lokal w Nice City



Siedząc sobie przy jednym ze stolików w jednej z knajp Nice City grupka przyjaciół mogła wreszcie usiąść, spotkać się razem i przeżywać na nowo właśnie minione godziny tego piątkowego dnia. Już dobre dwa tygodnie buszowali po tym mieście więc zdołali je całkiem nieźle poznać. Stopniowo poznali najbardziej charakterystyczne miejsca w tym mieście i chociaż pewnie nie orientowali się w miejscowych układach i rozkładach, kto jest, kto, to jednak gdy padała nazwa jakiegoś miejsca to już wiedzieli zwykle o jakie miejsce chodzi.

Przez ostatnie atmosfera w Nice City stopniowo rosła. Raz, że coraz więcej osób w okolicy miała ukończone żniwa więc już nie mieli takiej gorączki z czasem. Częściej pojawiali się w mieście aby załatwić swoje sprawy czy rozerwać się. Stopniowa też rosła gorączka nadchodzącym, tradycyjnym festynem dożynkowym więc jeszcze zanim się zaczął wyglądało to na niezłą hecę która ściągnie i bliższa i dalsza okolica. No i był jeszcze stary Durand i jego mapa do czołgu jaki odnalazł gdzieś, na jakiś bagnach. Po tylu latach czy dekadach nawet okoliczna legenda znalazła wreszcie namacalne potwierdzenie. Na razie jednak jedynym który tam był i widział ten czołg to stary Durand właśnie. Dżungla i bagna jednak dały mu w kość na tyle aby zmogło faceta do łóżka na tyle długo, że jak wrócił do pionu to był już festyn za pasem więc w tą niedzielę miała być aukcja na mapę.

A chętnych było sporo. Pomniejszych graczy było bez liku. Chyba każdy ostrzył sobie zęby jeśli nie na czołg sam w sobie to na gamble za niego. A gamble płaciła czwórka, największych graczy z których każdy, chciał mieć czołg dla siebie i zawieść w swoje domowe pielesze. Cukierek był więc jeden a rączek po niego sięgających sporo.

Wszystko to podgrzewało atmosferę aż do dzisiaj, gdy wreszcie zaczynało się robić ujście do nadciśnienia tego nadmiaru emocji. Już wczoraj zjeżdżali się i szykowali kramy wszelcy sprzedawcy, kramarze i ludzie drobnego interesu a miejscowa policja na noc odcięła dostęp dla pojazdów w centrum miasta, gdzie miało być serce festynu.

Festyn się zaczął w gorące, skwarne południe. Przez chwilę pokropiła jakaś przelotna mżawka co przyniosło trochę ulgi ale potem ta wilgoć zaczęła parować więc powietrze zrobiło się ciężkie. Ale ludziom, zwłaszcza zaczynającym tegoroczny dożynkowy festyn wcale to nie przeszkadzało. Zwłaszcza jak festyn otwarła “ona”. Sławna Kristin Black gwiazda country ale mająca w swoim repertuarze i klasycznego rocka, i bluesowe ballady, i nawet metalowe kawałki.


Miejscowi ją uwielbiali bo pochodziła właśnie z Nice City, tu się urodziła i wychowała zanim ruszyła w świat wybierając drogę kariery. Poszczęściło się jej i z każdym powrotem wracała opromieniona coraz większą sławą a proporcjonalnie do jej sukcesów rosła lokalna duma miejscowych z jej osiągnięć jakby sami byli tego przyczyną. Zdarzało się, że wspominali coś o małej Kristin jak jeszcze była małym brzdącem czy podlotkiem, jednym z wielu w sierocińcu siostry Debry.

Jednak ani siedzącymi teraz przy stole złotoustemu Colonelowi ani wszędobylskiej Anne nazwisko Kristin Black nic nie mówiło. Dopiero na miejscu dowiadywali się kim ona jest i czemu wszyscy tak jarają się jej przyjazdem a potem występem. Nawet przez ostatnie dni można było spotkać na mieście tą smukłą blondynkę w kowbojskim kapeluszu albo kogoś z jej ekipy. Gdyby nie specyficzna aura gwiazdy i to jak miejscowi na nią reagowali i rozpoznawali, można by wziąć ją za zwyczajną chociaż całkiem apetycznie wyglądającą dziewczynę z sąsiedztwa. Czuła się tak pewnie i bezpiecznie w tym mieście, że chodziła bez broni i czasem nawet sama. Ale patrząc jaką była ulubienicą miejscowych to pewnie każdy z nich po trochu był jak nie jej ochroniarzem to chociaż starszym, pomocnym i opiekuńczym bratem.

Trochę inaczej było z drobnym Azjatą i byłym czołgistą. Gdy tylko usłyszeli nazwisko miejscowej gwiazdy wiedzieli o kogo chodzi a nawet pamiętali jej koncert. Akiro załapał się na jej tournee po ZSA gdy wizytowała w Federacji i tam dała serię koncertów. Wierzbowski zaś zaliczył jej koncert gdy był na przepustce a ona dawała koncert dla żołnierzy w wojskowej bazie. Teraz znów obaj mieli okazję ujrzeć i pobawić się na występie tego blond słodziaka.

Jeszcze inaczej miała się sprawa z dziewczyną z Det. Trzeba było mieć fart jak ktoś z Vegas ale jednak udało jej się. Najpierw zdawało się wieki temu spotkała Kristin “u siebie” w Det a teraz gdy przyjechali tutaj, do rodzimego miasta Kristin, ona też tutaj była! Wróciła z kolejnej trasy koncertowej specjalnie aby dać tradycyjny, dożynkowy koncert w swojej rodzimej miejscowości.

A wtedy, jak się dogadała z chłopakami, pewnie w tej samej trasie gdy gwiazda country dawała koncerty w górach i na Froncie zawitała ze swoją ekipą do Det. I oczywiście zatrzymała się w najspokojniejszej i najczystszej dzielnicy czyli u Schulzów. Tam nawet stary Ted Schultz, traktował ją jak honorowego gościa. A potem gdy dawała koncert Vesnie udało się na nim być. Ale to jeszcze nic! Ze dwa dni później, gdy przechodziła obok kawiarenki na Baker Street gdzie rankami zwykle sam Ted Schult przychodził na kawę i kremówki, ujrzała samą gwiazdę wraz z dwoma ludźmi ze swojej ekipy. Gdy weszła do środka prosząc o autograf, dostała nie tylko autograf ale Kristin zaprosiła ją do stolika bo jako obcy, nie mogli się zdecydować i nie wiedzieli co jest dobre więc poprosili ją o radę. Nie wiedzieli, że w cukierni na Baker Street w której śniada sam Ted Schultz, wszystko po prostu musiało być dobre. Więc wtedy spędziła całkiem miłe i wesołe chwile z Kristin i jej ekipą. Blondynka okazała się zaskakująco miła i jakaś taka sympatyczna, że ciężko było jej nie lubić. Zupełnie jakby była zwykłą dziewczyną a nie sławną gwiazdą estrady. Całkiem inaczej niż ze sławami z detroickiej Ligi które zwykle nie dawały ani im nie dawano zapomnieć, że są właśnie sławami z detroickiej Ligi. No i teraz Kristin była tutaj w Nice City, na małej scenie przy stajniach gdzie znowu zaśpiewała i dała czadu na otwarcie festynu.

To też akurat widzieli i słyszeli wszyscy co tam byli. Słodki blond kociak w kowbojskim kapeluszu, podwiniętej koszuli w kratę, dżinsowych szortach i kowbojskich butach wpisywał się w samo centrum stereotypu cowgirl. Gdy wchodząc rączo na scenę zawołała.
- Nice City witam was! Jesteście kochani! - odpowiedział jej zgodny aplauz publiczności. Tak silny i głośny, że nawet sama gwiazda z mikrofonem przy ustach nie mogła dojść przez chwilę do głosu. Ludzie krzyczeli, bili brawo, skandowali jej imię, gwizdali i dawali upust swojej radości. A gdy zaczęła w końcu grać i śpiewać chyba nieoficjalny hymn Nice City czy tego festiwalu, “Sweet Home Alabama” to nie było mowy by publiczność odpuściła jej po jednym kawałku.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=kpxM2E3IY2U[/MEDIA]

Ale Kristin nie wyszła na scenę aby dać koncert tylko otworzyć tegoroczny festyn dożynkowy. Więc po zagraniu trzech kawałków pomachała publiczności sprzedając jej całusy na pożegnanie i obiecując dać koncert jutro wieczorem na arenie. Ale gdy już schodziła wodzirej imprezy “sprzedał ją” dając namiar na lokal w jakim się zatrzymała i gdzie pewnie da się uprosić gorącym prośbom wielbicieli na jakąś wieczorną serenadę. Black pogroziła mu palcem ale zeszła ze sceny szeroko uśmiechnięta. A mistrz ceremonii zaczął zapowiadać i prowadzić właściwą część konkursu.

---

A konkursy i zawody trwały całą drugą połowę piątku. I były różne, różniste od zabawy w łapanie zębami pływających w misce jabłek która okazała się całkiem przyjemną rozrywką. Strasznie popularną u dzieci i młodzieży, zwłaszcza tej dziewczęcej. Można było się popluskać, pomoczyć, pośmiać i połapać zębami wyślizgujące się jabłko. Jabłek zresztą było pod dostatkiem dla uczestników zabawy więc można się nimi opchać do oporu. Tak właśnie miała okazję się przekonać dziewczyna z Detroit. Musiała mieć wyśmienity nastrój bo udzielił się on nawet Alexowi który z początku patrzył z rozbawieniem i politowaniem na jej próby schwytania zębami jabłka. Ale tak jak widział, w większości nie udane ale jakże zabawne nawet do patrzenia chyba w końcu włączyła mu się samcza żyłka wielkiego myśliwego bo też wreszcie stanął nad pełną wody i pływających jabłek miską… i jakoś wyraźnie większych sukcesów niż jego towarzyszka nie miał ale też w końcu się pośmiał i pobawił całkiem wesoło tak samo jak i ona.

Pierwszym zaś poważnym konkursem w Dniu Kowboja był rzut lassem. Trzeba było wziąć lasso i zarzucić je na szyję biegającego w zagrodzie cielaka. Wystartowało kilku zawodników w tym skusili się dwaj całkowici amatorzy tej konkurencji czyli Daniel i Alex. Tak naprawdę pierwszy raz mieli prawdziwe lasso w dłoniach i to tak by próbować je zarzucić na żywy i ruchomy cel ale obydwaj mieli bardzo dobry wrodzony refleks na który po cichu liczyli. W konkurencji startował też nowy znajomy Vesny, Patrick, kowboj z Teksasu którego poznała ledwo kilka dni temu gdy w stajniach montowała wentylację przez kilka dni z rzędu.

Zarzucenie tego cholernego kawałka liny na tego cholernego cielaka wcale nie było takie proste. Kibice dopingowali swoich ulubieńców ale właściwie każdy zawodnik otrzymywał sympatyczny aplauz z rozbawionej i życzliwej widowni. Lina zdawała się zaczepiać o wszystko albo o nic ale nie o szyję biegającego cielaka. Ale jednak w końcu każdemu z zawodników się udało.

Zwycięzcą został lokalny faworyt o kilka rzędów wielkości deklasując konkurencję. Nie można było mieć wątpliwości, że w tej konkurencji jest bezkonkurencyjny. Drugie miejsce wydawało się prawie do końca, że utrzyma pozycję ten nowy kolega Vesny, Patrick. Ale wówczas prawie w ostatniej chwili los się uśmiechnął do jednego z amatorów. Wierzbowski gdy zarzucił już prawie linę na łeb zwierzęcia ale jeszcze wisiała na słowo honoru i wyglądało na to, że znowu się zsunie gdy niespodziewanie cielak wierzgnął łbem w tę a potem we w tę i właściwie sam wsadził tą wiszącą na włosku linę w pętle. Widownia była zachwycona tym zażartym pojedynkiem o drugie miejsce i biła brawo jakby obydwaj panowie byli zwycięzcami. Mistrz ceremonii zdecydował, że są równorzędnymi zawodnikami i obydwu im przyznał drugie miejsce. Patrick podszedł do Daniela z życzeniami i gratulacjami za tak dzielne stawanie pola w tej branży. Vesna widziała zaś jak Alex chociaż uplasował się raczej w połowie stawki to chyba i tak był zadowolony z tego konkursu. W końcu to nie chodziło o wyścigi wozów czy strzelanie ale jakieś tam rzucanie sznurka więc mógł wyjść z twarzą, że mu wcale nie zależało i robił to dla czystej, detroickiej zabawy. Ale o dziwo chyba naprawdę bawił się świetnie bo wrócił do Vesny uszczęśliwiony jak Runner po dobrym haju. Uczestnicy konkursu dostali po trzy butelki miejscowego trunku.

Kolejną konkurencją po tej rozgrzewce był chyba gwóźdź programu. Rodeo. Ujeżdżanie znarowionego byka. Nawet przed zawodami, nie dało się nie wiedzieć, że utrzymanie się na grzbiecie bestii to czas liczony w sekundach. Dodatkową atrakcją był występ właścicielki stajni czyli Caroliny Gomes. Wśród widowni panowało przekonanie, że to chyba jedyna kobieta w okolicy i na tych zawodach która w tej konkurencji śmiało może stawić czoła mężczyznom. Widowni właścicielka okazała się w stroju typowym dla tej konkurencji czyli ubrana po kowbojsku z dodatkowymi ochraniaczami nałożonymi na spodnie. Młoda kobieta o latynoskiej urodzie pasującej do nazwiska. Vesna poznała ją przelotnie bo pierwszego dnia to właśnie ona niejako przyjęła ją na tą fuchę z naprawą wentylatorów ale później już jej nie spotkała. I znowu startował też znajomy Teksańczyk Vesny.

Rodeo, niejako tradycyjna, kowbojska konkurencja wzbudziło gorączkowy entuzjazm. Byk okazał się wybitnie znarowioną, złośliwą i wściekłą bestią. Niektórzy jeźdźcy spadali z niego ledwo wypadli z boksu. Większość z tych kilku śmiałków jacy ośmielili się stawić czoła jego rogom, kopytom i grzbietowi zdzierżyła tylko kilka sekund. Po czym spadali jak jabłka na jesieni. Trójka zawodników wyraźnie pobiła konkurencję. Trzecie miejsce zajęła Gomes potwierdzając swoją reputację, że nie ma się czego wstydzić w pojedynku z mężczyznami w tym ujeżdżaniu. Wytrwała aż 10 sekund. Mimo, że wydawało się, że przy każdym skoku potężne bydle zmiecie i stratuje Latynoskę ta wytrwała na jego skaczącym grzbiecie aż pełne 10 sekund. Drugie miejsce było niespodzianką bo zajął je doświadczony kowboj ale na pewno nie faworyt. Wytrwał na grzbiecie rogatej bestii o 3 sekundy dłużej niż właścicielka tego lokalu. Ale prawdziwą furorę zrobił znajomy Vesny, Patrick który trwał na grzbiecie potwora jak przyklejony. Rogaty potwór miotał nim na wszystkie strony ale za każdym razem gdy zdawało się, że wreszcie powali go na piach Patrickowi udawało się jakimś cudem wytrzymać jeszcze kolejną sekundę. Widownia zdawała się dostać szału gdy zgodnie kibicowała za każdą, kolejną sekundę, a kowboj, nie dawał za wygraną i trwał na swojej pozycji. Ale w takim pojedynku chyba każdy człowiek był bez szans i można było liczyć tylko ile wytrwa. Patrick wytrwał fenomenalne 20 sekund zanim bestia zwaliła go w piach zagrody czym zaskarbił sobie gorącą owację i sympatię publiczności. Zdobył więc tytuł mistrza rodeo.

Gdy popołudnie się kończyło i z wolna dawało się odczuć, że wieczór się zbliża odbyła się kolejna konkurencja. Tym razem na zamkniętej części miasta. Wyścig konny. Znów prawie dziesiątka zawodników ustawiła się na linii startu. Część z nich spotkała się w szrankach ponownie jak Patrick i Carol. Wyścig zebrał mnóstwo widowni bo można było do woli obsadzać i ulice po jakich toczył się wyścig jak i okoliczne domy czy nawet drzewa. Trzeba było się ścigać robiąc wielkie kółko kilkoma ulicami wewnątrz odciętej części w centrum miasta. Do tego emocjonująco zapowiadały się zakręty gdzie trzeba było zwolnić i znów pójść w galop zaraz po. No i ustawiono trochę przeszkód które trzeba było omijać albo przeskakiwać.

Wyścig okazał się bardzo emocjonujący. Zwłaszcza, że z powodu objętości trasy nie dało się obejrzeć z jednego miejsca całej trasy. Gdy straciło się jeźdźców z oczu można było tylko po aplauzie i wrzaskach innych widzów domyślać się co się tam dzieje. Najwięcej widzów więc ustawiło się na linii startu która była też metą i najdłuższą, najlepiej widoczną prostą w tym wyścigu. Wyścig znowu rozgrzał atmosferę południowców do czerwoności. Darli się, krzyczeli, klaskali, poganiali, trąbili trąbkami lub klaksonami dając się ponieść zabawie.

Na metę jako trzecia wpadła Carol Gomes. Zdyszana tak samo ciężko jak jej koń ale mimo to o kilka długości wyprzedziła kolejnego zawodnika. Przed nią, też o kilka końskich długości wparował Patrick też ledwie zipiąc jak właśnie koń po westernie. Pierwszy zaś zawodnik, lokalny mistrz jeździectwa który znowu wygrał tą konkurencję podobnie jak w poprzednim roku zdecydowanie nawet Patricka zostawił w tyle za sobą. Ale cenę zapłacił równie wysoką bo ledwo zdawał się trzymać w siodle. Dopiero radość zwycięzca spowodowała, że postawił swojego wierzchowca do triumfalnej pozy na tylnych nogach jakby pozował do znaczka Ferrari. Gdy wjechał ostatni zawodnik, jakiś młody chłopak z ledwo wchodzący w wiek męski, widownia jak żywe morze otoczyło swoich zawodników wręczając im kwiaty, ściskając dłonie, częstując czymś do picia i drąc się do nich co niemiara.

Ostatnią konkurencją zaplanowaną na ten Dzień Kowboja był wyścig bryczek. Na tej samej trasie co właśnie zakończony wyścig jeźdźców więc ustawiło się pięć pojazdów zaprzęgniętych w dwa konie. Pojazdy wyruszyły z kopyta prując ulicami Nice City i wzbudzając dziki entuzjazm widzów. Wyścig o dziwo bardzo przypomniał samochodowy, też trzeba było kombinować na zakrętach ile zwolnić by nie dać szansy konkurencji. Rozpędzonymi bryczkami zarzucało na zakrętach tak samo jak brykami z silnikami pod maską. Można było czuć więc te same emocje jak podczas rajdów motoryzacyjnych. Zwycięska obsada wyraźnie odstawiła pozostałe ale tym razem nikt w miarę znajomy dla grupki przyjaciół nie startował.

---

Siedząc sobie przy wspólnym stole grupka przyjaciół miała o czym pogadać. Zaczynając od pary młodych zakochanych z Detroit. A zaczęło się tak niewinnie. Parę dni temu Alex sam przyszedł do Ves mówiąc, że chyba załatwił im, czyli właściwie jej, robotę. W stajniach wstawiali nową wentylację czy co, a spieszyło im się by zdążyć przed festynem. Szukali chętnych i zdolnych rąk do pracy co znają się na tych wszystkich rurkach i kabelkach. Robota jak znalazł dla Ves. No i na miejscu okazało się, że rzeczywiście jest jak mówił Runner. Była robota, były te wentylatory do odrestaurowania i zamontowania a potem była zapłata. Płacili od gotowej do użytku sztuki a że te stajnie to był cały kompleks wielkich budynków to i wiele było do wstawiania. Gomesowie chyba kupili hurtem całą stertę wentylatorów i leżały na kupie pod okapem. Trzeba było z nich wybrać te które dawały nadzieję na przywrócenie do sprawności a zwykle i tak z kilku składało się jeden. Ale płacili całkiem dobrze a jak się ktoś przyłożył to i mógł przyzwoicie zarobić w te parę dni. Wszystko byłoby dobrze gdyby nie Patrick.


Patrick pierwszego dnia miał po prostu przejąć nowego naprawiacza wentylatorów, w tym wypadku szczupłą, młodą brunetkę i zaprowadzić na miejsce. Ale, że trochę się tam szło to i była okazja trochę pogadać. Z początku niewinnie, ot standardowe pytania, skąd jest, jak ma na imię i co tu porabia. Patrick okazał się prawdziwym kowbojem z Teksasu, do tego nie z tych najszpetniejszych i z każdym dniem okazywał się bardziej zainteresowany nową naprawiaczką wentylatorów. Okazał się prawdziwym dżentelmenem z południa który potrafił kobiecie otworzyć drzwi aby przeszła pierwsza czy zawsze pamiętał by uchylić jej ronda kapelusza gdy się witał lub żegnał. Emanował jakimś wewnętrznym spokojem i cichą pogodą ducha.

W końcu zapytał czy Vesna będzie na festynie ale najgorszy numer wyciął na samym festynie. Z jakąś miejscową tradycją kowboje zanim wystartowali w rodeo czy wyścigach podjeżdżali do widowni i prosili jakąś dziewczynę o chustkę. Zwykle pewnie do swoich żon czy dziewczyn ale dało się wyczuć, że z jednej strony każda taka wybranka aż puchła z dumy, że taki rycerz w kapeluszu przy wszystkich podjechał i wybrał właśnie ją a z drugiej z tego samego powodu aż nie chciało się odmawiać takiej drobnostki. I właśnie ledwo zaczęły się te popisy, jeźdźcy którzy mieli startować w zawodach prosili o chusty swoich wybranek a Patrick podjechał swobodnie na swoim wierzchowcu prosto do Vesny, uchylił jej grzecznie kapelusza i poprosił ją o chustkę. Po to by jak inni zawodnicy mógł się ścigać, walczyć i ujeżdżać z jej chustką na szyi. No ale był Alex. I teraz przy stole, Alex dalej dawał odczuć, że “ten cały Patrick” to no na pewno żaden kozak ani nic specjalnego a w ogóle to już Ves ma nie chodzić do tych całych stajni.

Ale jakoś przy okazji, Patrick przez te parę dni zdradził się, że chyba spróbuje się podpiąć pod ekipę z Teksasu i tą ich sprawę z czołgiem. Może by obłowił się z tej wyprawy na tyle by wrócić do Teksasu nie z pustymi rękami. Był ciekaw czy Vesna też by nie była zainteresowana. Jej przyjaciele oczywiście też mogli się podpiąć pod wyprawę z CSA ale chyba wolałby tylko ją. Tak to wyszło, że brzmiało jak otwarta furtka a nie jakiś przykaz.

Akiro i Anne mieli podobny dylemat. Znajomy kurierki, lokalny właściciel lombardu sprzedał jej informację, że zna ludzi, którzy szukają ludzi, do pewnej roboty. A skoro Anne miała ekipę przecież mogła wysłuchać o co chodzi prawda? No mogła. Ale na wszelki wypadek poszła z Akiro. Owymi ludźmi którzy szukają ludzi okazali się być Federaci. Gadali głównie z ich szefową, lady Amari o dość egzotycznej urodzie.


Akiro kojarzył nazwisko, że Amari to jakiś ród z Appallachów, chyba z południowej części ale wcale tak do końca nie był tego taki pewny. Ale widać ani nie był bliskim sąsiadem rodu z jakiego pochodził Japończyk nie wrogiem bo tak to pewnie by ich zapamiętał mimo wszystko. No ale często niezbyt mógł polegać na własnej pamięci czy wiedzy. Na szczęście była z nim obrotna kurierka na którą spadł główny ciężar rozmowy. Szlachcianka mimo, że wyrażała się jak osoba na poziomie i wykształcona to nie owijała w bawełnę. Szukała ludzi którzy znajdą i przywiozą jej ten czołg a potem pomogą zawieźć aż do dawnej Alabamy. Tam mogła ich obsypać złotem i to tak dosłownie bo akurat Federaci płacili głównie biżuterią.

Amari nie wymagała odpowiedzi od razu. Ale jeśli ekipa Anne i Akiro byli tym zainteresowani niech się zgłoszą w niedzielę przed aukcją do hotelu. A dziś był piątek wieczór więc było jeszcze trochę czasu by się zastanowić i pogadać o tym. Federaci w swoich garniturach, kamizelkach, sukniach rzeczywiście słabo pasowali do bagien, dżungli i błota więc pewnie dlatego szukali ekipy od dosłownie brudnej roboty z tym czołgiem.

Podobny problem miał Wierzbowski. Daniel tak jak miał nadzieję, spotkał się w Nice City ze swoim kumplem w dresie, Saszą. Sasza zaś zanim się przyczłapał do NC, spiknął się z ekipą mechaników i wojaków z NYA. A, że tamci przyjechali tutaj po czołg temat wspólny i do rozmów i interesów sam się właściwie nawinął. Sasza był chętny do nich przystać. Zapalił się do pomysłu po tym gdy Nowojorczycy zapewnili mu miejsce w obsadzie wydobytego czołgu czy co to tam się w tym bagnie utopiło. Ale, że Sasza był kumplem Daniela i wiedział, że wkrótce pewnie się spotkają no to od razu zastrzegł szpejom, że jest ich dwóch i ci też się zgodzili. Więc szansa by znów brać udział w restaurowaniu czołgu a potem nim jeździć znowu robiła się realna. Był tylko jeden szkopuł. Sasza sam z siebie był biedny jak zwykle i za cholerę nie dałby rady ani kupić tej cholernej mapy, ani pojechać po ten czołg i go przywieźć z powrotem. Szukał ekipy albo by się wkręcić w jakąś no ale tak by skończyć u Nowojorów a potem w tym wyciągniętym czymś. Teraz Sasza gdzieś się pewnie szlajał po barach a Daniel zyskał okazję obgadać pomysł z resztą swojej paczki. Albo i zastanawiać się nad tą propozycją jednej z kelnerek która jakoś tak przypadkiem wspomniała, że gdzieś o północy kończy pracę a trochę boi się po nocy wracać po ciemku do domu sama. No ale do północy to jeszcze była większość wieczoru, z dobre kilka godzin, dopiero co ciemno się zrobiło.

Colonel też miał na swoim kącie podobny romans. Właśnie siedział sobie wygodnie w “Wilgotnej” bawiąc rozmową, i bawiąc się, pewną stanowczo za bardzo roznegliżowaną jak na tą porę doby damą która za odpowiednią opłatą tą damą mogła zacząć lub przestać być gdy do środka weszło dwóch typów. Rozejrzeli się, podeszli prosto do ich stolika, złapali Colonela za fraki i bez słowa wywlekli na zewnątrz. Tam zapoznał się z wnętrzem bagażnika ich samochodu. Ale niezbyt długo. Wciąż byli w Nice City gdy bagażnik zalało jaskrawe światło dnia. Ci dwaj, w wymiętych marynarkach wywlekli go na zewnątrz i bez ceregieli zawlekli do jakiegoś budynku.

- Colonel! Witaj brachu. Widzę, że dostałeś moje zaproszenie. - wyszczerzył się radośnie Strauss wskazując na dwóch silnorękich którzy gdy już posadzili Colonela na krześle stanęli tak kontrolnie ze dwa kroki za nim. Oczywiście jeszcze przy pakowaniu do bagażnika pozbawili go wszelkich luf i ostrzy. Strauss widać jakoś go odnalazł w tym Nice City i zaprosił na negocjacje i robienie biznesu w stylu a’la Vegas.

- Colonel brachu, pewnie zaschło ci w gardle z wrażenia. No to nie krępuj się. - powiedział biznesmen z Vegas przystawiając sobie krzesło naprzeciw Colonela i wciskając mu w dłoń szkło. Sam też miał swoje więc stuknęli się na zdrowie i upili swoje na dobre rozpoczęcie interesów. Bo Strauss oczywiście nie zaprosił Colonela tylko po to by go sobie pooglądać i przypomnieć jak wygląda. Na razie częstował Colonela szkłem a nie stalą czy ołowiem czyli jak na gościa z Vegas był całkiem kulturalny. Tylko, że ponoć gościom z Vegas często to się mogło zmieniać jak koło ruletki. Zwłaszcza gdy słyszeli nie to co chcieli usłyszeć.

A jaki interes miał Strauss? Oj drobnostka. Pojechać po tego rzęcha w te bagna i go przywlec tutaj no i pomóc potem dostarczyć do Vegas. No może nie samego, tak z połowę drogi. A Strauss się przyjrzał co nieco i widać uznał, że ludzie Colonela są odpowiednimi ludźmi do tego zadania. W zamian potrafił być hojny. Nie tylko góra prochów i leków “Made in Vegas” ale i szeroko rozwarte ramiona ich szefa i uda ich dziewczynek w kasynie w Vegas.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 06-10-2018 o 12:10. Powód: Post :)
Pipboy79 jest offline