Wrodzony optymizm opuścił Maxa parę lat temu. Od nieszczęsnych zajść w przeklętym Franzenstein Max widział świat w jakby nieco ciemniejszych kolorach. I zdecydowanie przestał liczyć na to, że szczęście uśmiechnie się do niego gdy będzie tego potrzebować.
Oczywiście nie powinien narzekać - w przeciwieństwie do paru setek ludzi i nieludzi wyszedł żywy z opresji, które dla tamtych zakończyły się wędrówką do Ogrodów Morra. Rozsądek nakazywał jednak postawienie sobie pytania "Ile razy jeszcze...?".
Dlatego też Max nie uznał spotkania z Oswaldem Armbrusterem za uśmiech losu. Wprost przeciwnie.
I chociaż (zgodnie z jego planem) wyruszyli wraz z początkiem roztopów, to jednak pana detektywa się nie pozbyli. Co prawda jak na razie Armbruster nie wydał ich w ręce władz, ale jego obecność Maxowi się niezbyt podobała.
Cóż z tego, skoro nie można było tamtemu zabronić jechać tą samą drogą.
- Może byśmy się go pozbyli? Na jakiś czas? - zaproponował cicho, gdy w pobliżu nie było żadnych obcych uszu.