Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-09-2018, 16:05   #1
Tadeus
 
Reputacja: 1 Tadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputacjęTadeus ma wspaniałą reputację
[Warhammer] Kroniki Ostermarku



Kroniki Ostermarku



Marius
Nie były to łatwe czasy dla poborcy podatkowego. Bechafen, stolica Ostermarku, miasto mroczne i ponure, pełne wąskich budowli z ciemnego drewna Wielkiego Lasu, którego brzydoty nie były w stanie ukryć ani jasne, często kruszące się już tynki, ani stosowane aż do przesady i bez jakiegokolwiek wyczucia gustu kolorowe, krzykliwe ozdoby... To tu przyszło Mariusowi praktykować swój fach. Miasto samo z siebie nie było jednak takie złe, to powojenna rzeczywistość spowodowała, że jego życie stało się znacznie trudniejsze.

Wysokie wojenne podatki mocno ogołociły kiesy zarówno prostych mieszczan jak i wszelakich handlowych i rzemieślniczych organizacji, które prowadziły swoją działalność w Bechafen. Do tego dochodziła powszechna niepewność jutra wywołana niejasnymi wieściami dochodzącymi z Północy. Czy wojna była ostatecznie wygrana, czy należało jednak trzymać oszczędności głęboko ukryte, w razie gdyby przyszło szybko składać kram i uciekać? Może lepiej było przez jakiś czas nie płacić podatków, ryzykując, że miasto najwyżej w końcu odbierze nieruchomość? Wszak i tak cały gród mógł niedługo spłonąć, a zaoszczędzony srebrnik w kieszeni był zawsze sprawą pewną.

Wydawało się, że powoli zmieniała się też mentalność wielu Ostermarkczyków, zmuszonych do kombinowania w nowej rzeczywistości. Dumny i uparty naród niegdyś zazwyczaj albo honorowo płacił podatek albo uparcie płacenia odmawiał. Sprawa była więc jasna. Obecnie jednak miejscowi coraz to częściej kombinowali, szukali wykrętów i luk prawnych.

A tych ostatnich niestety nie brakowało. Winna temu była obecna niejasna sytuacja prawna w prowincji. Zaraz przed wojną zaczęto bowiem uchwalać duży pakiet ustaw i rozporządzeń, zawierający w sobie również znaczne zmiany w prawie podatkowym. Niestety, wojna zatrzymała nagle prace, powodując, iż wiele z dekretów wprowadzono tylko połowicznie, bądź w niedopracowanej, skleconej na szybko formie.

Chaos prawny utrudniał pracę zarówno poborcom, jak i samym obłożonym podatkami organizacjom handlowym. Wszystko wskazywało jednak na to, że obecnie Urząd Kanclerza zupełnie nie radził sobie z przepracowywaniem płynących do niego ponagleń i zapytań prawnych. Co mogło, ale nie musiało mieć coś wspólnego z tym, iż sam Kanclerz zaginął na wojnie, a nad urzędem władzę sprawował jego młodszy, najwyraźniej niezbyt rozgarnięty, brat.

Nie pomagały też powszechne niepokoje w mieście. Nie tylko czysto polityczne, bo wichrzycieli nigdy tam nie brakowało, ale sięgające nawet spraw religijnych. Miejscowa wielka świątynia Sigmara ledwo egzystowała finansowo, liczne grupy wzburzonych wiernych od tygodni domagały się głowy posądzanego o konszachty z Niszczycielskimi Siłami Lektora Hugona Bergsbluta, co bardzo skutecznie ograniczało ilość zbieranych datków. Niekoniecznie dlatego, że większość wiernych faktycznie w te bzdury wierzyła, ale dlatego, że bali się chodzić do świątyń, pod którymi często zbierał się wściekły tłum i można było łatwo zarobić w łeb. Jak to zwykle bywało świątynia dzierżawiły część swoich budynków od miasta, toteż i z tej strony ratusz notował znaczną utratę przychodów.

Wszystko to powodowało, że i dochody Mariusa powoli acz pewnie zaczynały spadać. Nie dość, że niekończące się dyskusje i spory prawne powodowały, że jego pracownicy musieli poświęcać znacznie więcej czasu na wykonywanie swoich podstawowych zadań, to jeszcze sam Ratusz zaczynał coraz bardziej na niego naciskać, by - zapewne za sprawą jakiejś magii - jeszcze bardziej zwiększył ściągalność na swoich terenach. Z niezbyt solidnego źródła słyszał nawet, że rozważano renegocjację jego kontraktu, by obniżyć jego udział w zyskach z zebranych kwot.

Wszystko wskazywało na to, że nadchodziły ciekawe czasy.


Arnold
W Remer żyło się trochę jak w królestwie z bajki. Nigdy nie wiadomo było co też wymyśli władający miastem "oświecony inaczej" Oswald von Cranach. Wśród dość fikuśnych jak na te strony kamienic coraz to przechadzały się grupki jakichś dziwolągów. Gdzie nie splunąć, pewnikiem trafiłoby się w jakiegoś filozofa i jego szkółkę zafascynowanych nim młodzików. Pełno tam było niespełnionych wizjonerów, szalonych inżynierów-wynalazców, niedołężnych rewolucjonistów i innego nieprzydatnego społeczeństwu tałatajstwa. Było to idealne miejsce, by ukryć się ze swoimi własnymi przekonaniami.

Zaprawdę cała ta barwna zbieranina dla Arnolda była na swój sposób fascynująca. Czy taki szalony wywrotowy kocioł faktycznie zebrał się tam jedynie za sprawą sprzyjających im dekretów władcy, czy może maczał w tym palce sam Pan Przemian? A może sam Cranach był jego narzędziem? Jeśli Kruczy Bóg zesłał Arnoldowi jakieś ku temu wskazówki, to młody kupiec nie był w stanie ich odpowiednio zinterpretować.

A przecież czasem miewał prorocze sny, zlepki chaotycznych obrazów, tajemniczych znaków i liter, kakofonie głosów mówiących tysiącami obcych języków i dialektów. Czy były to wszystko zagadki do rozwiązania, czy ich znaczenie miało objawić się dopiero z czasem? Tego młodzieniec nie wiedział. Nawet bez kierownictwa swojego Patrona dostrzegał jednak ogromny potencjał w hrabstwie, w którym przyszło mu mieszkać i handlować.

Jednocześnie było bowiem szykującą się do wybuchu beczką prochu. Wszystko wskazywało na to, że prości, niepewni jutra ludzie mieli dość panujących tam zwyczajów. Kwieciste, naukowe przemowy ich pana i jego krzykaczy nie trafiały do prostych głów, dziwaczne socjologiczne eksperymenty irytowały zwykłych ludzi, spragnionych prostych rozwiązań. Podburzani przez niechętnych nowym "nowoczesnym" porządkom kapłanów, z których wielu również sfanatyzowało się w czasie wojny, oburzeniem odpowiadali na marnowanie podatków na coraz to nowe wymysły. Robiło się coraz bardziej gorąco. Z jednej strony sprzyjało to zamiarom Tzeentcha, z drugiej jednak czasami utrudniało pracę samemu Arnoldowi.

I wtedy szanowny margrabia wymyślił ten cały program edukacyjny. Arnold wielokrotnie analizował sytuację. Z jednej strony mógł on służyć za narzędzie do rozbudzenia w prostym ludzie jeszcze bardziej anarchistycznych myśli, z drugiej jednak aż strach było się w to angażować, nie wiadomo bowiem było kiedy poirytowany lud takich edukatorów porozwieszałby na najbliższych drzewach.

Handel też szedł całkiem nieźle. Dziwaczni wynalazcy, którzy ciągnęli pod patronat margrabiego jak muchy do miodu częstokroć gotowi byli wydawać znaczne kwoty ze swych stypendiów na rzadkie, ponoć potrzebne im do pracy, towary i materiały. Niestety zdarzało się, że nim towary dotarły, ich już nie było, albo w swoim roztrzepaniu obiecane złoto wydali już na coś innego. Na szczęście kompleksowe umowy i zaliczki dość dobrze chroniły Arnolda przed tego typu stratami, ale te mimo wszystko się zdarzały. Dla bezpieczeństwa łączył więc normalny handel z tego typu zleceniami wysokiego ryzyka, które zazwyczaj miewały też znacznie wyższy potencjał zysku.
 

Ostatnio edytowane przez Tadeus : 29-09-2018 o 16:10.
Tadeus jest offline