Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-10-2018, 14:23   #27
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
MAZATLAN, 28 maja, późne popołudnie

Deszcz lunął tuż po czwartej, kiedy członkowie gangu SV, ruszyli w teren. Popłynął, niczym niebiański wodospad, w rozbłyskach błyskawic, w asyście grzmiących piorunów. Jakby nad Mazatlanem zwarły się ze sobą siły nieba i piekła, tocząc zawzięty i krwawy bój o dusze śmiertelników.

Patrząc na to, co działo się w dole, w mieście nazywanym Perłą Pacyfiku, i co wyprawiali jego mieszkańcy, wynik tej walki z góry był przesądzony. I nawet boska artyleria nie poradziłaby sobie ze złem, które zagnieździło się w Mazatlan, zapuściło swoje korzenie pośród kamieni, ulic, kanalizacji, budynków, ser i dusz ludzi.

Deszcz lał prze kilka minut, zasłaniając wszystko kurtyną szarości i cieni, a potem, powoli, zaczął wytracać swoją wściekłość i zamienił się w spokojny, chodny deszcz, który przestał padać około siedemnastej.

Lecz do tej godziny nie każdy z gangu SV miał szansę dożyć. Życie jednego z nich zakończyło się w gwałtowny, brutalny sposób – a mógł to być tylko początek wyniszczającej, krwawej wojny o wszystko.

Angelo Gabriel Martinez i Hernan Juan Selcado

Po tym, jak sytuacja w gniazdku rozkoszy została opanowana Angelo ruszył wykonać polecenie Psa. Wiedział tyle, co powiedzieli mu chłopaki, że Rata i Tarantula rozjechali jakiś dwóch pajaców na ulicy i wpierdolili się w wystawę sklepu. No i że mieli trupa na tylnym siedzeniu. Trupa, którego zgarnęli, gdy jeszcze nie był trupem, co mogło zapewne potwierdzić wielu ludzi i monitoring uliczny.

Przesrane, jakby się nad tym bardziej zastanowić. Nie tylko dla tych dwóch debilos lecz dla Węży. Jeśli po ulicach rozejdzie się, że SV zaciukali jednego z Narwańców, Narwańce, gdy tylko otrzeźwieją po nocnej robocie, wezmą swoje piły, noże, pistolety i zaczną polować na nich. I w sumie będzie dobrze, jak szefowie się dogadają i zakończy się na odwecie – zdejmą jednego z SV, wcześniej oczywiście bawiąc się z nim trochę, a reszta zaciśnie półdupki i będzie udawała, ze wszystko jest w porządku. Albo dojdzie do eskalacji i będzie to wybór: oni, albo my. Ucieszą się rekiny w zatoce, piaski pustyni na lądzie lub ci, którzy w Mazatlan pozbywają się niechcianych trupów. Oba scenariusze były dość prawdopodobne.

Do Angelo dołączył Hernan. W sumie Martinez nie bardzo wiedział na co może mu się przydać Selcado, ale nie pogardził towarzystwem tego twardego brata z SV. Nigdy nie było wiadomo, kiedy Narwańce wrócą do gry i zaczną swoją wendetę – bo, że ją zaczną było niemal pewne. Więc lepiej było nie poruszać się samemu, szczególnie, że Angelo był dość znanym członkiem Węży. I nawet szacunek ulicy mógł tutaj nie pomóc. Wręcz przeciwnie. Był doskonałym celem dla zjebów pokroju Narwańce.

Angelo musiał się streszczać. Wieczorem miał randkę z Lupitą. Wiedział, że nie może wystawić dziewczyny.

Najpierw pojechali na miejsce wypadku.

Hernan czuł się trochę dziwnie wracając w to miejsce. Samochód już odchowano, na miejscu pracowało jednak kilku ludzi w mundurach lokalnej policji. Psy węszyły. To było oczywiste. Angelo zaparkował nieco dalej, a potem korzystając ze swojego osobistego uroku i urody amanta filmowego, podpytał gapiów, o to, co się stało wciskając jakąś nie mającą znaczenia gadkę – szmatkę. Hernan obserwował go z dyskretnej odległości. Jego obecność mogła być w takiej sytuacji niepożądana.
Angelo dowiedział się, że Tarantula i Rata zostali zabrani przez policję, a potem gliniarze wynieśli jeszcze kogoś w worku. Informatorzy nie wiedzieli jednak, na który – chociaż oczywistym było, że jeśli chłopaki są podejrzane o morderstwo, to raczej do „Szklarni”(bo trzymano tam kompost i warzywa, które dały się złapać) – największego posterunku policji stanowej w mieście, położonego w pobliżu jednostki wojskowej, często wspierającej „psiarnię” w ich działaniach w tak zwanej wojnie narkotykowej. Jak na razie, SV, zajmując się działaniami nie związanymi z prochami, byli poza ich kręgiem zainteresowań, chyba że weszliby w drogę policji.

Pozostał ostatni krok. Desperacki.

Można było spróbować wejść na komisariat i spróbować spotkać z którymś z aresztowanych SV. Lub uderzyć w inne miejsce. Pies zapewne da robotę ich papudze, Celso Huan Tito Greardo. Ich prawnik nie był jednak orłem w tym skorumpowanym światku. Nadawał się do tego, gdy trzeba było Bronic chłopaków za bójki, rozbój, wymuszenie czy inne, mniej poważne przestępstwa. Kiedy jednak chodziło o trupa… Hernan też miał kilka kontaktów, które mogły się przydać w tej sprawie, ale nie był pewien, czy chce z nich korzystać. Czuł się odrobinę winny, że wystawił Rata i Tarantulę, ale – od pewnego czasu – nie miał pojęcia, co się odpierdala wokół niego. Był pewien, że widział węża. Był pewien, że chłopaki też go widzieli. Ale to, co pokazywał filmik, a to co pamiętał było zupełnie inne. I nie potrafił sobie tego zracjonalizować. Wyjaśnić. A przez to, że nie potrafił jaja wcale nie byłoy mniej opuchnięte.

Zaczęło lać. Ludzie rozbiegli się, szukając schronienia. Ruch w mieście zwolnił do minimum. Ulewa zmywała z Mazaltan brud z ulic. Szorowała beton z krwi, prochów i spermy – czyli z tego, czym syciło się miasto w każdy wieczór, gdy ozywało nocne życie, a uczciwi obywatele ryglowali swoje drzwi i udawali, że noc to pora na odpoczynek przed pracą.

Hernan i Angelo siedzieli w samochodzie tego drugiego, i patrzyli to na siebie, to na strugi deszczu i zastanawiali się, co mogą zrobić w takiej sytuacji.

Pies powiedział jasno. Sprawdź co dzieje się z Tarantulą i Ratem. Posprzątajcie, jak najlepiej się da. Wiedzieli już, że obaj poszli do „Szklarni”. Nie wiedzieli jednak, jakie stawia się im zarzuty. No i nie bardzo wiedzieli, jak po czymś takim mogą „posprzątać”.

I kiedy tak siedzieli, myśląc co robić dalej i przeczekując oberwanie chmury, Hernan poczuł nagle dziwny niepokój. A potem usłyszał cichy syk i odruchowo spojrzał w bok, skąd dobiegał ten dźwięk. I zobaczył węża. Czarnego, niezbyt dużego, oślizgłego drania, który, jakby nigdy nic pełzał sobie po drugiej stronie szyby, na zewnątrz samochodu.

Jedno oko gada łypało na Hernana i była w nim jakaś nieludzka, zimna inteligencja.

I Hernan poczuł się tak, jakby sam diabeł postawił złożyć mu wizytę.


Alvaro J. F. Perez "Oreja"

Oreja ruszył w teren, podobnie jak kilku innych ludzi z gangu. Mieli proste zadanie – odszukać Narwańców i Pana U., jak zaczynali nazywać swój cel.

Nie był potrzebny na miejscu. Do sprzątania burdelu po Aztekach powinni wystarczyć bracia, którzy zostali w „gniazdku rozkoszy”.

Ledwie zdążył wyjechać kilka ulic, gdy z nieba lunął potop. Przez chwilę musiał zwolnić do kilkunastu kilometrów, a wycieraczki nie były w stanie zebrać wody z szyb. Grube, ciężkie krople dudniły w dach, niczym rozjuszone pięści małych, wściekłych stworzeń.

Zrobiło się też znacznie chłodnej, co akurat było miłe.

Oberwanie chmury szybko przeszło w dość mocny deszcz, ale w takich warunkach, już można było poruszać się sprawniej i szybciej. Ulice Mazatan spływały teraz strumieniami – przeciążone oberwaniem chmury studzienki kanalizacyjne nie radziły sobie z taką ilością deszczówki.

Ostatni namiar , jaki mieli na Urenijosa, prowadził do magazynów w dzielnicy przemysłowej. Paskudne miejsce – szczególnie po zmroku. Kilka procent terenów i firm należało do Kartelu, kilka innych do niezależnych graczy. Większość miejscówek była umoczona – od magazynów, po przetwórnie, chłodnie, przepakowanie, małe fabryki. Wszędzie, gdzie tylko się dało, pod przykrywką legalnych biznesów przemycano, produkowano lub przepakowywano kokainę z Kolumbii, Wenezueli i innych krajów Ameryki Łacińskiej, a potem – przez Meksyk – puszczano w świat, głównie do największego odbiorcy – USA.

Orejo jednak nie był głupcem. Potrafił nadstawiać ucha. Wiedział, co piszczy w dzielnicy przemysłowej, i chociaż nie wiedział wszystkiego, to jednak wystarczająco wiele, aby nie działać nierozważnie.

Ostatni namiar, jaki mieli na Urenijosa podpowiadał, że bandzior siedział w magazynach razem z kilkoma innymi ludźmi. Jak na gust Alvaro, Narwańcy odsypiali nocną robotę. Być może ostro potem się urżnęli lub naćpali. Na ile znał takie spontaniczne imprezki, było pewne, że prędzej czy później, któryś z nich wylezie na zewnątrz – po to, by się odlać, zajarać czy zwyczajnie, rozprostować kości.

Orejo wiedział, jak obserwować. Jak się czaić.

Znalazł sobie kryjówkę, na wąskiej drodze pomiędzy złomowiskiem, a chłodniami i magazynami o nazwie „Frutas frescas como la de la Madre” i obserwował teren. Ze złomowiska, co jakiś czas, dochodził go charakterystyczny łoskot miażdżonych w zgniatarce blach, niczym jękliwy, potężny skowyt jakiejś demonicznej bestii. Poza tym było spokojnie.

Deszcz przestał padać. Wiatr przeganiał chmury dalej, w głąb lądu i niebo nad Mazatlanem zaczynało się przejaśniać.

Ten spokój, jaki dawała obserwacja, pozwalał Orejo zebrać swoje emocje do kupy. To też nie było dobre.

Siedział i obserwował. Ale poza dwoma samochodami zaparkowanymi na placu, tak aby nie rzucać się w oczy z głównej ulicy – ciemnym SUV-em i szerokim, wysłużonym amerykańskim dżipem, na placu przy magazynach i chłodniach nie było nikogo. Już wcześniej sprawdził „Frutas frescas como la de la Madre” i wiedział, że magazyny obecnie są zamknięte, odkąd właściciel poszedł siedzieć za udział w zorganizowanej grupie przestępczej – powiązanej z kartelem z Juarez.

Orejo też siedział, tyle że na nudnej jak flaki z olejem obserwacji. Siedział, siedział i w końcu jego siedzenie opłaciło się.

Na podjazd przed magazynami, którego rozkład znał już na pamięć, podjechał stary, nie rzucający się w oczy samochód. Wysiadł z niego jeden człowiek. Z charakterystycznie ogoloną głową Narwańca. Drugi został w samochodzie.

Punkt obserwacyjny, który wybrał Orejo, znajdował się jakieś dwieście metrów od miejsca, w którym zatrzymał się samochód. Ucho wybrał też podejście – wystarczyło przeskoczyć przez siatkowe ogrodzenie, po jednym ze słupów – niezbyt wymagające zadanie. Na razie jednak nie miał potrzeby, by ruszać tyłek poza samochód.

Ogolony członek gangu Narwańców obszedł zaparkowanego SUVA i dżipa, zaglądając do samochodów przez okna. Dał znak kumplowi w rzęchu i po chwili do uszu Alvaro dobiegł dźwięk klaksonu – natarczywe trąbienie. Narwaniec musiał też coś krzyknąć, ale akurat zaczęła pracować zgniatarka i zagłuszyła słowa gangusa.

Łysy wyciągnął komórkę. Zapewne dzwonił do swoich kumpli w środku. Ilu ich tam mogło być. Narwańcy liczyli ponad dwudziestu banditos. Jeśli stali za masakrą ludzi braci Uccoz, a wszystko zaczynało wskazywać, że tak było – zapewne nie każdy Narwaniec wziął udział w tej robocie. Jednego zgarnęli chłopaki na mieście, dwóch było tutaj. Co oznaczało, że w środku było przynajmniej kilku, może nawet kilkunastu skurwieli. Zdecydowanie za dużo, jak na jednego Węża, nawet takiego jak Orejo. Ale walka z Narwańcami nie była celem, tylko zgarnięcie Urenijosa. Więc czekał i obserwował.

Łysy wszedł do środka magazynu. Nie był tam zbyt długo. Może kilka minut.

Wybiegł z niego jak oszalały, zatrzymał się przy wejściu, oparł o ścianę i zwymiotował. Jego kumpel wyskoczył z samochodu, ale Łysy krzyknął coś do niego – cholerna zgniatarka nadal miażdżyła jakiś złom. Kierowca wrócił do samochodu. Łysy wskoczył do środka i auto ruszyło gwałtownie, ostro, paląc gumy na betonie przy magazynach – nabrało prędkości. Najwyraźniej Narwaniec zobaczył tam coś, co spowodowało, że postanowił zwiewać, jakby się paliło.

Ciekawość Orejo walczyła ze strachem, który wypełznął niczym wąż, z miejsca pod sercem, o którym zatwardziały gangster nie miał nawet pojęcia, że istnieje.

Zgniatarka miażdżyła żelastwo za płotem. A w kałuży wody, zebranej pod płotem, odbicie siatki i ogrodzenia, wyglądało jakoś dziwacznie – niczym zniekształcone odbicie, wykoślawione i wykrzywione w jakiś trudny do opisania i zrozumienia sposób.

Juan Maria Alvarez

Juana i Dario ulewa złapała w drodze do szpitala. Musieli zwolnić. Nikt nie rozmawiał o tym, co wydarzyło się w „gniazdku rozkoszy”. Bójki między Węzami, co prawda, nie należały do częstych, ale zdarzały się. I nikt potem nie miał pretensji Ot. Najpierw macho dawali sobie po mordach, a potem pili razem tequilę i pukali panienki. Czasami nawet we dwóch jedną. Bywało.

W końcu oberwanie chmury, z którym wycieraczki nie radziły sobie zupełnie zmieniło się w normalną ulewę i jazda stała się przyjemniejsza.

Do szpitala dotarli dość szybko, zważywszy na warunki. Dali znak Alfredo i po chwili charakterystyczna sylwetka grubasa pojawiła się przy bocznym wejściu. Nie mogli zaparkować zbyt blisko, więc kilkadziesiąt metrów musieli przebiec w deszczu.

Mokrzy stanęli przed spaślakiem, którego lubili i który był dla nich, niczym starszy brat. Pies ufał grubasowi, a Alfredo, mimo tuszy, był naprawdę spoko kolesiem.

- Świetnie, że was widzę – powiedział, a jego nalana twarz rozpromieniła się w nieudawanym uśmiechu. – Tito operuje w sali na dole. A my będziemy obstawiać wejście.
- Kogo operuje? – zapytał Dario.

- Eusebio Uccoza – wyszeptał Alredo, cicho, niczym na spowiedzi, a lejący deszcz niemal zagłuszył jego słowa.

Czy to ten sam, co miał zginąć dzisiaj w mieście? Czy inny Uccoz? Te pytania przelatywały przez głowę Juana, kiedy dreptał za grubym Alfredo podziemiami szpitala. Szary, betonowy korytarz. Jarzeniówki na suficie i ścianach. Nieprzyjemna, charakterystyczna woń szpitala. Minęli szerokie drzwi z napisem „Kostnica”, zza których dobiegł ich … chichot. Dziecięcy chichot, od którego zimne ciarki przebiegły Juanowi po plecach. Jaki dzieciak śmieje się w kostnicy. Gdyby była noc, pewnie spierdzieliłby stąd w podskokach. Ale w dzień, zapewne ktoś oglądał jakiś serial czy coś. Tak musiało być.

Szli dość długo. Widać, że miejsce na operację wybrano tak, aby leżało jak najdalej od innych części szpitala. Przy drzwiach stało już dwóch ludzi, których nie znali. Obaj trzymali broń w rękach – i to nie byle jakie pukawki, lecz wysłużone, lecz nadal śmiercionośnie skuteczne, pistolety maszynowe H&K MP5. Ulubiona broń karteli w miastach.

- Spokojnie, panowie. To nasze wsparcie – Alfredo uśmiechnął się do ochroniarzy rodziny Uccoz. Żaden z nich nie odwzajemnił uśmiechu.

Nagle światła w korytarzu zamigotały gwałtownie, a potem zgasły jednocześnie przy wtórze trzasków i snopów iskier. Możliwe, że ulewa zalała skrzynię elektryczną, odpowiedzialną za zasilanie szpitala.

Ciemność przecięły czerwone światełka celowników laserowych zamontowane na broni ochroniarzy Uccoz. Szperające smugi skierowały się w głąb korytarza, którym przyszedł Juan i Dario.

- Co to za dźwięk? – szept Alfredo zabrzmiał sucho w ciemnościach podziemia szpitala.

I faktycznie. Juan też to usłyszał.

Szuranie. Szuranie i syk. Wiele syków. Jakby w ich stronę pełzały węże. Niezliczona ilość węży. Ocierających się łuskami o beton. O ściany. O sufit.

Morze węży. Pełzających i syczących z otchłani, w jaką zdawał się zmieniać korytarz. Syczących, coś, co musiało być słowami. Słowami, które chociaż sykliwe, były zrozumiałe.

Usssssted essssss nuessssssstro [Jesteś nasz]

- Co jest, puta – jęknął Alfredo.

- Juramento. Juramentosssssssss [Przysięga] – syczały węże.

Ochroniarze kartelu zaczęli strzelać w ciemność. I wtedy Juan usłyszał krzyk dochodzący z sali operacyjnej, której mieli pilnować. Paniczny, rozpaczliwy wrzask. Taki wrzask mógł wyrwać się tylko z gardła kogoś, kto doświadczył czegoś naprawdę przerażającego. Albo kogoś, kto właśnie miał zaraz umrzeć niespodziewaną i bolesną śmiercią.

Juan nie był pewien, ale wydawało mu się, że krzyczy Tito. Ich duchołap i brat z SV.

Spojrzał na Daria i na Alfredo, ale obaj Węże w tym momencie strzelali tam, gdzie napieprzali ochroniarze kartelu.

Piwniczny korytarz rozbrzmiewał potwornym hukiem kanonady – dwóch pistoletów maszynowych i dwóch pistoletów, strzelających pojedynczymi strzałami. Lecz nawet ta kanonada nie zdołała zagłuszyć krzyków z sali i syków nadpełzających z mroku węży.

Szaleństwo! To było jakieś szaleństwo!

Tito Alvarez

Ten lęk Eusebio Uccoz przed narkozą był dziwny, ale w końcu Tito zrozumiał. W końcu ktoś polował na rodzinę Uccoz. A Eusebio był znanym rzeźnikiem, kimś, kto raczej z trudem zaufałby dopiero, co poznanej osobie. Stąd ta ogromna suma pieniędzy. Szansa, że przelicytował wrogów, którzy byli na tyle śmiali i pewni siebie, że rzucili wyzwanie kartelowi z Sinaloa. Kartelowi, którego bracia Uccoz byli współtwórcami i jednymi z najważniejszych el patrone. Tak, to było rozsądne i racjonalne wyjaśnienie i Tito spojrzał na Pablo, który przyjął na siebie rolę asystenta podczas tej operacji. Poza ich dwójką na salin operacyjnej zostało jeszcze dwoje ludzi: młody lekarz i pielęgniarka w średnim wieku. Zaufani ludzie Pablo, którzy wezmą pieniądze, zrobią co trzeba i zapomną, co robili.

Na zewnątrz pozostali ochroniarze. I Gruby Alfredo. Ale to, co działo się na zewnątrz, nie obchodziło już Tito.

Teraz liczył się tylko Eusebio. Pacjent. I skalpel w dłoni.

Podany środek usypiający zadział jak należy i Uccoz odpłynął w świat nieświadomości. W sen, w którym nie będzie czuł bólu i nie narazi i tak trudnego zabiegu na niespodziewane komplikacje.

Pierwsze cięcie. Pierwsza krew. Tito odpłynął. Stał się jednym z narzędziami z chirurgicznej stali, które pomagały mu w wyjęciu kul z ciała Eusebio. Kul, które wiedział gdzie się znajdują, dzięki prześwietleniu.

Pierwszą dostał dość szybko, bo po niespełna kwadransie. Zalśniła w świetle lamp operacyjnych, stuknęła w nerce chirurgicznej i przykuła uwagę Tito. Była srebrna. Nie ołowiana, lecz naprawdę srebrna. I … chociaż to było niedorzeczne, wydawała się… żywa.

Tito zamrugał oczami. Kula, którą wyjął, rozpłynęła się na jego oczach, ożyła, rozwinęła niczym kiwat, zmieniając w coś, co przypominało srebrnego, małego węża.

- Puta – mruknął pod maską i wtedy ujrzał, że coś jest nie tak.

Coś jest bardzo, ale to bardzo nie tak.

Zniknęła gdzieś niewielka sala, w której operował. Znajdował się teraz w czymś, co przypominało starą świątynię z czasów prekolumbijskich. Z tym, że rozmytą i dziwaczną, jakby w środku świątyni wyrósł tropikalny las. Na środku znajdował się ołtarz, rzeźbiony w węże i chyba znaki Azteków czy innych Indian. Na ołtarzu, niczym ofiara, leżał Eusebio. Pablo i jego pomocnicy zmienili się w wyblakłe, czarno-białe negatywy samych siebie. Upiorne zjawy, a nie ludzie z krwi i kości. Były o wyciągniecie ręki, ale też i miliardy kilometrów dalej, albo setki lat. Wszystko było niczym w śnionym koszmarze – nie można było stosować znanych Tito prawideł, by opisać to, co się działo.

I wtedy, za swoimi plecami, Tito poczuł czyjąś obecność. Przytłaczającą, złą wolę, która przelewała się przez niego, wokół niego, dławiąc w swoim uścisku niczym niewidzialny i ogromny wąż – dusiciel.

- On jest mój! – Szept, niczym syk gigantycznego węża, mimo że powiedziany w obcym dla Tito języku, był dla lekarza zrozumiały. – Nie odbierzesz mi mojej ofiary. Ty mi ją dasz. Terazsssss….

Słabe serce Tito zapłonęło niczym ogień. Przez kurtynę mgły, która nagle przesłoniła jego oczy i uszy, nie widział niczego, lecz słyszał, że ktoś obok niego wrzeszczy przeraźliwe. Wykrzykuje jego imię.

Widział swoją dłoń. Ale już nie należała do niego. Poruszała się, jakby ktoś podczepił do niej sznurki i skalpel opadł trzykrotnie. Precyzyjnie zadał ciosy tnąc serce Eusebio Uccoza.

Stojący w jaskini – cieniu, w świątyni – dżungli, przy ołtarzu, czuł się kimś innym. Starym i złym. Mądrym i wypaczonym. Kapłanem dawnego, zapomnianego kultu. Ociekającym krwią człowiekiem, który wycina serca na ołtarzach. Dla bogatych, chorych bogów, którzy płacili krocie za szansę przeżycia.

Rozłożył szeroko ramiona, schwytany w sploty niewidzialnego węża. Węża. Prawdziwego! Był Wężem. Tak. Był nim i jednocześnie służył mu.

Wykrzyknął światu swoje oddanie dla tego, któremu służył. Ujrzał prawdziwego siebie – teraz, w tej chwili, bo przecież to nie był on.

Prawdziwego siebie tutaj, w tej chwili. Tak. Bo jego ciało, ciało Tito Alvareza, ktoś zgarnął, nałożył na siebie, niczym kurtkę lub rękawiczkę, gdy jest potrzebna. Tak to poczuł. I poczuł coś jeszcze.

Jego serce płonęło. Dżungla – świątynia zniknęła we mgle, a z oparu nieświadomości wynurzyło się inne otoczenie.

Sala operacyjna w szpitalu. Leżał na podłodze. Jego serce płonęło. Zawał! Miał zawał! Potrzebował tabletek.

Na szczęście był tutaj Pablo. Miał tabletki i podawał odpływającemu w ciemność Tito.

- Coś ty odjebał, stary? Coś ty odjebał?

O czym on mówił? W końcu każdy mógł mieć zawał. Nie był już młody.

I wtedy sobie przypomniał. Trzy precyzyjne pchnięcia. W serce Eusebio Uccoza. Trzy punkty. Trzy precyzyjne punkty. Krew trykająca w górę. Wąż ściskający go w swoich splotach. Stary Indianin. On. Jego dłonie.

Zabił go. Zabił Uccoza. I poza nim tylko te trzy osoby na sali znały prawdę.

Sprawa była przejebana. Gdyby Eusebio zginął podczas operacji, może jakoś by się z tego wykaraskał. On i SV. Chociaż i to pewnie nie byłoby takie łatwe. Ale, jeśli Pablo lub któreś z jego lekarzy zdradziłoby prawdę – byłby trupem, i zapewne jego rodzina i Węże także. Jego wnuki. Uccoz nie spoczęliby, gdyby krew Alvarezów nie wsiąkła w ziemię.

Ale nie on to zrobił. Tylko ten stary Indianin. Ten Wąż, który chwycił go w swoje sploty. Zdławił. Wąż, który – tego był pewien, chociaż nie wiedział skąd ta pewność – przebudził się, kiedy Eusebio Uccoz stracił przytomność.

Ten jeden cholerny zastrzyk. Jeden cholerny zastrzyk zabił ich wszystkich. Eusebio Uccoza, ludzi z SV, Paulo i jego pomocników. Chyba, że …. chyba że poświeci tylko tych ostatnich. Pozbędzie się świadków, nim ci powiedzą prawdę. Że to jego ciosy zabiły jednego z Uccoz.

Lekarstwo na serce, które podał mu Pablo, zaczynało działać.

Wzrok zaczął się wyostrzać. Twarz pochylonego nad Tito Pablo zaczynała nabierać barw, głównie zielonego koloru maseczki chirurgicznej.

- Coś ty odjebał? Coś ty, puta, odjebał, Tito.

Dobre pytanie. Ale stary ganger znał na nie odpowiedź.

To nie był on.

Teraz musiał jednak zagrać inaczej, jeśli chciał ocalić siebie, ludzi z SV oraz, co najważniejsze, swoją rodzinę, w tym wnuki. Bo wiedział, że Uccoz nie zadowolą się nim samym. Tym bardziej, że Eusebio nie był pierwszym z nich, który umarł tego feralnego, szalonego dnia.

Tito odpłynął w ciepły, przyjazny mrok. Inny, niż mrok, którego doświadczył w świątyni-cieniu.

Javier Orozco

Javier czuł się podle. Towar, który wciągnął, powoli zaczynał tracić swoją magiczną moc, a przez otępiały umysł Orozco zaczynały się przebijać obrazy, które widział w pokoju, gdzie zginęła Dolores. Dolores, która zawsze była dla niego miła. Delikatna, uśmiechnięta i wesoła, marząca o wyrwaniu się z tego porno-biznesu, zostaniu pielęgniarką i pomaganiu dzieciakom z ulicy. Nawet po śmierci uśmiechała się do niego. Do Javiera Orozco, który czasami powątpiewał, czy należy do tego świata, pełnego krwi, cierpienia i brutalności.

W gniazdu zostali w piątkę, jeśli nie liczyć Psa, dziewczyn i Azteków. Szef SV nadal rozmawiał z el presidente Aztec MC. Bliźniaki – kręcące się po „gniazdku” i Ede – stojący przy drzwiach do pokoju gdzie rozmawiali szefowie – udawali, że nic się nie wydarzyło. Camello, który zebrał ostre cięgi od Oreji i Dario, siedział wkurwiony, jak szerszeń próbując zatamować krew z nosa. Reszta chłopaków pojechała wypełniać zadania dla ich grupy.

Javier był zdenerwowany. Roztrzęsiony. A stan ten narastał proporcjonalnie do tego, jak mijał kop dany przez kokę. Jedna kreska. Jeszcze jedna kreska mogła zdecydowanie rozjaśnić jego myśli. Wygonić z nich krew ściekającą z sufitu, ścian i kawałków ciała Dolores. Krew, której nawet kropla nie spadła na El Espectro. Jakby ten przydomek był prawdziwy.

Javier sprawdził raz jeszcze lokalizacje telefonu Urenijosa. Bez zmian. Nie było też odzewu na jego apkę – wirusa. Może jeszcze spał? A może…. Może nie żył, jak biedna Dolores? Może po wykonanej robocie, ktoś zapłacił im nie „plata” lecz „plumo”. Myśl tą przegnała inna. O białym proszku, wciągniętym przez nos.

W całym „gniazdu rozkoszy” panowała nerwowa atmosfera.

Camello patrzył spode łba na stojącego przy drzwiach do pokoju szefów motocyklistę, a ten chyba wyczuł to spojrzenie bo spojrzał na Węża oblizując się lubieżnie.

- Co, pedziu. Chciałbyś, bym ci wsadził w dupę mojego el serpenties – zaszydził.

To, co zdarzyło się potem, było naprawdę szokujące i tak szybkie, że nie zdążyli zareagować ani Bliźniaki, ani stojący przy drzwiach Ede, ani walczący ze swoją potrzebą Javier.
W dłoni Camello – w sumie niegroźnego gościa od dziwek, pojawił się pistolet, którego lufa plunęła ogniem – raz, drugi i trzeci – w trwającej nie dłużej niż dwie sekundy serii.

Niemniej zaskoczony był Aztec. Wszystkie kule trafiły w cel i motocyklista osunął się po ścianie, pozostawiając na niej smugi krwi.

Drzwi do pokoju szefa otworzyły się gwałtownie i stanęli w nich Zjawa i Pies.

Szef Aztec MC miał w rękach pistolet, podobnie i Casmiro.

- Puta Madre! – warknął Pies i strzelił pierwszy.

Kula trafiła Camello prosto w oko, i Wąż zwalił się na ziemię. Ede i Bliźniaki spojrzeli na drgającego kumpla, obok którego głowy pojawiła się kałuża ciemnej, gęstej krwi, rozlewającej się coraz szerzej, wokół. Ale Javier spoglądał na rozbryzg krwi i mózgu na ścianie za Camello. Wyglądał jak wielki, brudny, ociekający wilgocią kleks, wypuszczający swoje macki w dół, ku podłodze.

Pies spojrzał na El Espectro i opuścił pistolet.

- Mam nadzieję, że to wystarczy, by utrzymać nasze porozumienie – powiedział spokojnie, spoglądając na szefa Azteców.

Pies bał się Zjawy. Javier wyczuwał strach kogoś, kogo zawsze uważał za naprawdę zimnokrwistego, lecz nie pozbawionego zalet skurwiela.

- Zobaczymy – odpowiedział szef Aztec MC, głosem pozbawionym emocji i schował swoją broń. – Dasz mi samochód i jednego kierowcę. Zabierze Ramireza. Na dzisiaj kończymy rozmowy.

Casmiro skinął głową.

- Bliźniaki. Zabierzcie ciało Camello. Ede. Zacznij tutaj sprzątać. Xavi. Ty pojedziesz z Aztecami. Zawieziesz rannego do ich klubu.

- Puta… - Aztec żył jeszcze, czego nie można było powiedzieć o Camello.

- Xavi! Puta! – warknął Pies. – Rusz dupę. Weźmiesz mojego grata.

Kluczyki przeleciały w powietrzu i upadły na schodach.

- El Espectre – Pies spojrzał na gościa. – Pomożesz mi z twoim człowiekiem?

Jak w transie Javier ruszył na zewnątrz. Mijając Zjawę miał pecha spojrzeć w tę wytatuowaną, skrytą pod kapturem twarz. Złe, pozbawione emocji oczy szefa motocyklistów zmroziły go od czubka głowy, po same jaja. Była w nich śmierć. Żywa, skryta pod powierzchnią pozorów człowieczeństwa. Drapieżne żywe zło, utrzymywane tylko przez kaprys wytatuowanego pojeba. I przez chwilę Javier poczuł, że jeśli drugi motocyklista kopnie w kalendarz po drodze, to on może skończyć tak samo, jak skończyła Dolores. Że ten nieludzki Zjawa potnie go na kawałki, poustawia w pokoju, a gdy skończy Javier Orozco będzie się uśmiechał. Umrze szczęśliwy. Szczęśliwy, że ten psychol zakończył swoje nieludzkie igraszki.

Pies posyłał go do jamy wilka. Jego. Małe, roztrzęsione jagnię. I zrozumiał, patrząc jak Casmiro pomaga szefowi Azteców prowadzić rannego motocyklistę, że w grze o pięć milionów zielonych, Pies jest gotów poświęcić tych, których uważać będzie za słabych, zbędnych, tchórzliwych lub niepotrzebnych. W grze o wysoką stawkę braterstwo, o którym tyle pierdolili w gangu, kończyło się tak, jak w przypadku Camello. W rozbryzgu krwi i mózgu na ścianie.

Po chwili siedział już w samochodzie, a na tylnym siedzeniu, krwawiąc i jęcząc siedział motocyklista. Zjawa odpalił swój motor i ruszył. A Javier miał jechać za nim.

Na podjeździe przed „gniazdkiem rozkoszy” stał Pies i patrzył na Javiera. A oczy szefa SV były niemal tak samo bezwzględne, jak oczy szefa Aztec MC.

Pies machnął ręką, dając znać Javierowi że ma działać i wrócił do domu, jakby nigdy nic.
 
Armiel jest offline