Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-10-2018, 10:37   #2
abishai
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację

Życie jest niesprawiedliwe. Nikomu nie wadził, nikomu nie przeszkadzał. Dobrze się bawił oglądając lokalne atrakcje, zwłaszcza tyłeczek Caroliny Gomes. Bo colonel za muzyką, ani za piosenkarkami nie przepadała. Miejscowa gwiazda, co musiał przyznać, była ładniutka… ale za niewinna jak dla Henry’ego. Typowa pin up girl, do której się wzdycha, ale jest poza zasięgiem. Henry nie zwykł zaś wzdychać do księżniczek w wieżach z kości słoniowej. Wolał te księżniczki, które mógł capnąć za tyłeczek i nie miały problemów ze zrzucaniem ciuszków.

I tym się planował właśnie zająć, gdy go capnęli…


Kto?


Tego Colonel się dowiedział, gdy trafił na miejsce przeznaczenia. Wcześniej zgadnąć nie mógł. Za dużo znajomości, które zakończyły się niefortunnie dla kogoś. Za dużo osób mogło mieć do Henry’ego zasłużone lub nie zasłużone żale.


Tym razem… porywaczem okazał się Victor.


Straussowi ciężko było odmówić stylu. Zarówno w uprawianiu interesów, jak i wyglądzie.

Ten już siwiejący gangster z Vegas zawsze ubierał się z dyskretnym szykiem i dbał o czystość ubrania i rączek. On nie zabijał, od tego miał chłopców na posyłki. Victor miał co prawda gnata w kaburze… pewnie błyszczącego i gotowego do strzału, ale… używał go tylko w ostateczności. Ostatnio… na pustyni Colonel widział tego colta peacemakera robionego pewnie na zamówienie u prawdziwego rusznikarza znającego się na przedwojennym rzemiośle. Ale nie widział, by Victor z niego strzelał. Nie musiał… chłopcy zajęli się tym za niego. On tylko trzymał broń w dłoni.


Oczywiście niechęć do stosowania przemocy przez Victora nie dotyczyła jego podwładnych.

Jeśli okrucieństwo mogło zaprowadzić do celu, to… pozwalał na jego zastosowanie.

- Czyżbyś oczekiwał, że ci wbiję szabelkę w plecy? Nie tak się traktuje zaufanego kumpla i partnera w interesach… potencjalnego partnera.- mruknął Henry po opróżnieniu szklanki prawdziwej whisky. Zadumał się i poprawił kapelusz marudząc. - A co do tej całej akcji, to… no nie wiem, nie wiem. Trochę dużo roboty, a my nie jesteśmy przy kasie. Jak cena pójdzie znacznie w górę, to bierz pod uwagę... że czołg na bagnach to kupa ciężkiego gówna. Potrzeba ciężarówki… mocarnej ciężarówki z pełnym bakiem i może wyciągarką, żeby wydrzeć to draństwo błocku. To kosztuje dodatkowo… a trzeba doliczyć jeszcze przepłaconą mapę. Nie stać nas będzie na to… po prostu. Czemu sam jej nie kupisz i nie skompletujesz ekipy wydobywczej po zakupie?-

Pytanie na które Mc’Tavish dobrze znał odpowiedź. Cała ta mapa mogła być po prostu humbugiem… wydmuszką która poprowadzi frajerów na zatracenie wśród błota i mutków. A Vegas frajerami nie byli i nie chcieli płacić za potencjalny blef starego Duranda.


- No i właśnie za to cię lubię brachu, masz głowę na karku. No i przecież możemy sobie zaufać w interesach prawda? - roześmiał się starszy pan w garniturze i jak go poznał dotąd ktoś tak jak Colonel go poznał to zabrzmiało to jakoś dziwnie dwuznacznie. Facet upił łyk ze swojej szklanki zanim odpowiedział.


- Ciężarówka, bagna, słuchaj brachu, nie interesują mnie takie detale. To już zostawiam tobie do ogarnięcia. Masz głowę na karku, na pewno coś wymyślisz. - powiedział kręcąc głową jakby rzeczywiście nie miał głowy do takich drobnostek. Na koniec położył dłoń na ramieniu partnera w tych negocjacjach i uśmiechnął się lekko. - Więc jak brachu? Mogę na was liczyć? Wiesz, jak zrobi się młyn z tą całą aukcją i potem jak się wszystko ruszy. - zapytał patrząc uważnie w twarz drugiego faceta siedzącego na krześle naprzeciwko.

- Twoja propozycja kusi…- skłamał gładko Colonel bo obietnice Victora były patykiem na wodzie pisane. Oczywiście zapłata na koniec byłaby spora, w to nie wątpił. Strauss z pewnością dysponował zapasem motywujących prochów i innego wartościowego barachła. Ale to co proponował, było zbyt piękne by było prawdziwe.-Acz… sam rozumiesz. Nie wiem czy mi się zechce. Nie wiem czy reszcie się zechce. Licytacja to drogi interes, a moja ekipa młodziutka i wiesz… jest w tym mieście dość burdeli i panienek, by nikomu nie chciało się ruszyć dupy z Nice City. Sam rozumiesz… po co wydawać majątek na taplanie się w bagnach i komary w poszukiwaniu złomu, skoro można na miejscu na bimber i dziwki?


Victor roześmiał się rubasznie jakby drugi facet siedzący naprzeciwko opowiedział dobry, sprośny żarcik. - Ależ brachu do kogo ta mowa? - spojrzał na Colonela z ojcowskim spojrzeniem dobrego wujka. - Ale lepiej niech wam się zachce. Cóż znaczą te tanie dziwki i podróby prawdziwego alku i prochów w porównaniu do tego co możecie mieć w Vegas? - zapytał rozkładając ramiona i patrząc z rozbawieniem.


- No i naprawdę brachu, naprawdę nie interesuje mnie jak to załatwicie. Będziecie się gdzieś taplać tam czy tu, odwiedzać te czy inne burdele. No naprawdę, zostawiam to tobie. Ja chcę mieć ten czołg dla naszego szefa. I chcę mieć ekipę która mi go pomoże dostarczyć do Vegas. Ale, że do Vegas to nie za następnym rogiem powiedzmy do Oklahomy może być. I za tą robotę płacę. Dobrze płacę. Jakbym kurwa z samego Vegas był. Przyszedłem do ciebie po znajomości brachu. Takie prawo pierwokupu jak to się kiedyś mówiło. Masz tych nowych pomyśl jak ich zgarnąć w karby by zrobili co nam wszystkim wyjdzie na zdrowie. - Strauss dalej mówił jak na dobrego wujka przystało. Z wolna wstał i przeszedł kilka kroków do jakiejś walizki leżącej na tak samo zdezelowanym łóżku jak i reszta tego starego mieszkania czy hotelu. Akurat odpowiedni pustostan aby porozmawiać ze starym kumplem bez świadków. Albo załatwić opornego na amen. Biznesmen z Vegas otworzył walizkę i coś z niej wyjął.


- Tak więc widzisz brachu, róbcie co chcecie. Bawcie się, łaźcie na dziwki, po knajpach co wam się podoba. Nawet wam zasponsoruję na drobne wydatki. Przecież jesteśmy przyjaciółmi prawda? Musimy sobie pomagać. - Strauss zaczął wracać z powrotem do obydwu krzeseł uśmiechając się jak grzechotnik na widok tłuściutkiej myszy. Usiadł z powrotem na swoim krześle i teraz Tavish widział, że ma w każdej dłoni solidną walutę. Po woreczku prochów rodem pewnie prosto z Vegas. Bawił się nimi beztrosko jakby to rzeczywiście były jakieś żałosne drobniaki a nie coś za co taka ekipa jak Colonela mogła spokojnie wyżyć i zabawić się przez tydzień albo dwa.


- No, ale na koniec końców Colonel, ja chcę odjeżdżać stąd tym pancernym złomem. Będę bardzo rozczarowany jeśli zobaczę, że pomyka z nim, stąd jakaś inna banda frajerów. A gdy jeszcze miałby być w niej ktoś od was no sam, rozumiesz. Musiałbym się poczuć wyfrajerzony. Nie lubię być wyfrajerzany brachu. Wtedy wpadam w złość i ta złość musi znaleźć ujście. W pierwszej kolejności na tych co myśleli, że mogą mnie wyfrajerzyć. - biznesmen z Vegas przestał się bawić woreczkami z prochami i przestał się uśmiechać. Teraz bardziej objawiała się jego prawdziwa natura gdy tak patrzył z bliska na partnera w rozmowie a ten miał dwóch jego milczących, silnorękich za plecami.


- Ja też będę wściekły, jeśli ktoś z mojej ekipy mnie wycycka z zysku za moimi plecami.- wyjaśnił Colonel warząc woreczki w dłoniach, woreczki których nie wypadało mu odmówić.-Pewnie i tak wszystko rozstrzygnie się na aukcji tej mapki. Wygra ten, kto przebije resztę.


- Wyfrajerzyć ciebie? Jakiś młodzik? Daj spokój brachu, jesteś jeszcze Colonel czy nie? - zaśmiał się ironicznie biznesmen z małą fortuną chemicznych cudów w dłoniach. Przestał się śmiać ale w oczach błyskała mu nadal ironia. Zupełnie jakby podejrzewał, że partner w rozmowie robi sobie furtkę na wypadek komplikacji w zrealizowaniu deal o jakim rozmawiali. - Nie interesują mnie detale brachu. Od tego gadam z tobą bo masz głowę na karku i chcę aby było załatwione co trzeba i jak trzeba. Rozumiemy się brachu? Mamy umowę? - Strauss zapytał unosząc brew w oczekiwaniu na odpowiedź.


- Hmmm…- zamyślił się Colonel przyglądając się woreczkom i rozważając wszystkie za i przeciw.- Cóż… najpierw muszę pogadać z ekipą. Przekonać ich do tego planu. Nie zrozum mnie źle. Jak dla mnie plan super, acz... oni mogą się na mnie wypiąć i co wtedy? Pogadamy jutro, wieczorem może? Wtedy będę miał konkrety co do całej tej kwestii. I koszty jakie trzeba będzie podjąć przed samą wyprawą. Sam rozumiesz… co z tego, że znajdziemy czołg jeśli nie będzie nas stać, by go wyciągnąć z moczarów? No i nawet nie wiem jak będzie z tą całą jazdą… bagna mogły go zmienić w przerdzewiałą kupę blachy.


Strauss zmrużył oczy słysząc odpowiedź przez co w tym momencie jeszcze bardziej przypominał gotowego do ukąszenia grzechotnika. Przez chwilę tak stał i trawił odpowiedź po czym w końcu z wolna pokiwał głową. - Jasne brachu. Rozumiem. - powiedział po czym swobodnie odwrócił się w stronę łóżka i rzucił z powrotem na niego jeden z pękatych woreczków. - Oczywiście, pogadaj ze swoimi. Ale, żeby ich odpowiednio zmotywować i byś nie musiał za swojego starego kumpla świecić oczami i pustymi rękami masz tutaj troszkę drobniaków na tą okoliczność. - biznesmen z Vegas znowu zaczął uśmiechać się przyjaźnie i równie przyjaźnie dał znać Travish’owi by ten wstał. Objął go jednym ramieniem idąc z wolna w kierunku wyjścia i wręczył mu drugą ręką jeden z pękatych woreczków. - To taka skromna próbka. Nie umywa się do tego co dostaną ci którzy skroją dla nas ten czołg aż do Oklahomy. - dodał swobodnie odprowadzając partnera do wyjścia.

Henry chciał zapytać Straussa po co naprawdę im ten czołg, bo strasznie chojny był… niemal desperacko hojny, ale… na szczęście ugryzł się w język.


Po chwili Henry znów podziwiał wnętrze bagażnika fury z Vegas pędzącej do Nice City. Ktoś powinien im powiedzieć, że nie traktuje się tak współpracownika ich szefa. Fuck… Vegas nigdy nie potrafili sobie przyswoić podstawowych zasad grzeczności, wyrzucając go gdzieś pod płotem w Nice City. No cóż… Henry’emu pozostało więc nic innemu jak otrzepać ubranie z kurzu, poprawić kapelusz na głowie i wrócić do “Wilgotnej” by jej właścicielka nie musiała się martwić, a potem poszukać reszty jego ekipy i wyjaśnić sytuację… najpewniej jutro, bo dziś nie miał pojęcia gdzie poleźli i gdzie ich szukać.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 09-10-2018 o 10:42.
abishai jest offline