Erik z przerażeniem obserwował przeżartą rdzą szyjkę kurka, który trzymał w ręku. Odłamał się w najwęższym punkcie, i wiedział, że jeszcze dziś rano nie było na nim rdzy. Nie było jej też w południe, bo starannie sprawdził broń na popasie. Nie było jej też jeszcze przed całą tą aferą z trupami, bo zawsze sprawdzał broń zanim nie wjechał do jakiejś wioski czy miasteczka. Szczęściem kurek wciąż trzymał w ręku, ale z przerażeniem oberwował niewielkie kropeczki pojawiającej się na lufie rdzy. "Zaklęcie" pomyślał i natychmiast skierował broń lufą w stronę biegnącego ożywieńca, i uderzył luźnym kurkiem prosto w panewkę. Pistolet wypalił, rozwalając głowę trupa na kawałki i posyłając go kilka kroków w tył. Schował broń do olstra, zamykając ją pospiesznie a kurek powędrował do wysokiej cholewy jego buta. Erik miał nadzieję, że uda się mu naprawić broń u pierwszego kowala, który się nadarzy inaczej będzie zmuszony strzelać z niego oburącz, ryzykując zniszczenie krzesiwa i panewki. Jednocześnie błogosławił Sigmara w myślach, że nie zdążył wyjąć miecza z pochwy, bo najpewniej już by przerdzewiał.
Kiedy banita wsadził mu staruszka na grzbiet konia, nie oponował. Lina, która wciąż wisiała u kulbaki mogła się teraz przydać. Strażnik zwinnie zrobił dużą pętlę ze zwisającej luźno u boku konia liny i zarzucił ją za plecy, ściskając ją z powrotem na kulbace, aby staruszka zabezpieczyć w czasie ucieczki. Resztę liny szybki zwijał okręcając ją luźno dokoła kulbaki, w miarę jak pozostali wygrzebywali się z pod rozbitej bramy.
Słysząc, jaki jest plan chwilę zdębiał, widząc gorejące namioty i widząc, że lepiej wyglądał droga w prawo, czysta i bez ognia. Jednak las znajdował się po lewej a rycerz mógł być miejscowy. Czasem należało zawierzyć obcemu, o ile rzeczywiście był tutejszy i wiedział więcej.
- Nie martw się o niego. Nie zostawię go. - powiedział spokojnie Erik patrząc na rudowłosą córkę staruszka - Ale musisz ratować siebie, będziesz mu potrzebna. Biegnijcie, na Sigmara! - stanowczo powiedział Erik pochylając się w siodle, podnosząc wiadro z wodą i oblewając nim siebie, konia i staruszka z tyłu za sobą, mając nadzieję, że to wystarczy i spiął konia w galopie w kierunku północnej ściany lasu czerniejącej za płonącym polem namiotów. Wyciągał konia, pozwalając mu na więcej swobody, przyspieszając, jednocześnie uspokajając i zachęcając go głosem.
- Dawaj,Porist, jeszcze trochę stary, jeszcze trochę... -
Wierzchowiec chrapnął, słysząc spokojny głos strażnika i runął naprzód.