Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-10-2018, 13:38   #5
Asmodian
 
Asmodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputację
Gościnnie Obca,Hakon,druidh, MG

Krajobraz Reiklandu był przepiękny o tej porze roku. Zielone pola, okalające schludne farmy o czerwonej dachówce wgryzały się w zielone połacie lasów, porastających okoliczne wzgórza i doliny. Rzeczki wiły się uroczo, przecinając zielone łąki na których można było zobaczyć wypasane zwierzęta. Miasta, wspaniałe, otoczone murami i wałami ziemnymi, widoczne z oddali symbole potęgi Imperium były prawdziwą dumą reiklandczyków. Wyjeżdżając z Altdorfu najszybszą drogą na zachód, należałoby użyć statku, wielkich, płaskodennych, które pływały po rzekach Imperium wzdłuż i wszerz wioząc podróżnych i ich towary gdziekolwiek sobie tego życzyli. Można było wtedy podziwiać kanał Weisbrucki, symbol kunsztu inżynieryjnego cesarskich konstruktorów, wynalazców i krasnoludów. Weissbruck, z ludnym rynkiem i wspaniałym ratuszem sam w sobie warty był zwiedzania i najpewniej stanowił miłą odskocznię po monotonnym rejsie barką rzeczną. Obrazki te poczęły by się zmieniać na nieco bardziej surowe i im dalej na zachód, tym coraz mniej można było dostrzec ładu i porządku w tej pozornie jedynie spokojnej krainie. Trosreut, warowne miasto będące bramą do płaskowyżu Skaag było siedzibą XIII regimentu piechoty. Można było podziwiać ich, robiących codzienną musztrę na rozległych placach ćwiczebnych dokoła miasta i policzyć nawet namioty, w których mieszkali nowi rekruci. Gwarno w dzień, gwarno w nocy od huku broni, głosu werbli i wojskowych trąbek. Dalej, ciągnąć na zachód można było dotrzeć przez niewielki Gerlbach, siedzący między jedną z odnóg Bogen, a masywem Gerlsacha niczym rozkraczona żaba w kałuży, aż do Wheburga, istnego siedliska rozpusty i zabawy. W licznych tawernach i szulerniach można było przepuścić cały majątek. Domy korzenne i bordele czekały na sakiewki uzależnionych od wszelakich przyjemności i jeden Sigmar tylko wiedział, dlaczego te przedziwne miasto nie zniknęło jeszcze z powierzchni Starego Świata. Surowe góry zapraszały wijącym się na wschód traktem aż to warownego Helmgartu, bramę na Przełęcz Uderzającego Topora.


Podróżni zmierzający tą drogą musieli zdawać sobie sprawę, że opuszczają bezpieczną krainę, wjeżdżając w ziemie obce, niebezpieczne i złe. Przełęcz odsiewała słabych i niezdecydowanych swoją surowością. Kilka dni w siodle, przy wyjącym niczym stado wilków wietrze w wąskiej, wyciosanej niemal toporem przełęczy dawała wycisk najtwardszym. I choć piękno Hochpointe, zachwycało w swojej surowości, u podnóży tego wspaniałego szczytu Gór Szarych zginął już niejeden awanturnik, który zlekceważył straszliwe warunki, panujące w górnych partiach przełęczy. Rozsiane warowne karczmy zapewniały minimum bezpieczeństwa, ale potem każdy podróżny musiał zmierzyć się z surowym i mniej cywilizowanym krajobrazem wschodniej Bretonii. Montfort z jego ubóstwem. Chłopi, niczym niewolnicy, umorusani brudem i żebrzący o kawałek chleba podróżnych, którzy sami wychodzili z przełęczy ledwo żywi, zadowoleni z ogrzewającego ich słońca montforckich wyżyn. Dym z pobliskich kopalń i dymarek bił pod niebiosa, jakby próbując zasłonić brzydotę tej krainy. Na próżno i jedyne, co podróżnik mógł robić to brnąć dalej traktem na południe, ku Parravon. Juinard, Hemmerle, Vingtiennes, niewiele znaczące nazwy na szlaku, brudne i biedne jak całe Montfort, jeśli nie licząc wspaniałych zamków sławnego bretońskiego rycerstwa, które sztukę wyzysku swoich poddanych opanowali na równi z operowaniem kopią. Ziemie Parravonu stanowiły niemalże kwietny ogród w porównaniu z szarością i brązem Montfort. Samo miasto i zamek mogło stanowić powód do dumy niejednego księcia elektora. Ale trakt uparcie szedł dalej, na południowy wschód, ku Grunere.

Erik otarł twarz z kurzu, obserwując z oddali dymy bretońskiego miasta. Grunere. Kilka tygodni w siodle opłaciło się i cel znajdował się już tak blisko. Tyłek bolał od siodła, a nogi...właściwie ich nie czuł, bo bywały dni, kiedy zsiadał z konia jedynie za potrzebą, lub by dać ulżyć koniowi bardziej, nie sobie. W Helmgarcie zameldował się u komendanta, pokazując dokumenty. Chwilę wytchnienia i pogadanki jak wojskowy z wojskowym zapewniło mu glejt umożliwiający przejście przez zaporowe myta i cła na przełęczy. Zielonoskórzy na przełęczy nie wykazali zainteresowania samotnym, uzbrojonym po zęby podróżnym i dali mu spokój, licząc na nieco tłustszy kąsek w postaci jakiejś karawany kupieckiej. I choć omal nie odmroził sobie palców, gubiąc drogę w oklicach Hochpointe, udało mu się późną nocą dojechać do "Głowy Ludwika", jednej z karczm blisko wylotu doliny. Koń chrapał prawie krwią, i rajtar nie mógł przeboleć całych trzech dni, spędzonej bezproduktywnie na piciu zimnego niczym lód piwa, i wcinaniu kiełbasy z kiszoną kapustą. Bretonia nie zachwycała, w swoich podziałach była jeszcze bardziej jaskrawa niż Imperium. Kosmopolityczna dusza Erika buntowała się przeciwko niesprawiedliwości, widząc szubienice i wronie klatki a w nich wieśniaków skazanych za pieczenie chleba we własnym domu. Nic jednak nie mógł zrobić, bo jeśli za tak błahe przewiny wieszano ludzi na żerdziach, można się było jedynie zastanawiać, jakie kary groziły za uderzenie szlachcica? Sprawdził sakiewkę, patrząc smutno na resztki monet. Grzeczności, które okazywano szlachetnie urodzonemu zapewniały obrok i siano dla konia, jednak karczmarzom wypadało zapłacić, nawet jeśli nie mieli prawa o to prosić. Tak nakazywał po prostu święty obyczaj względem prostego ludu, który Erik szanował. Poklepał chrapiącego ze zmęczenia konia po szyi, zachęcając go do jeszcze jednego, niewielkiego już wysiłku i ruszył w stronę miasta.

Erik wjechał na majdan karczmy. Nie miał czasu specjalnie się zatrzymywać, chciał jednak wyszczotkować konia i dać mu nieco wytchnienia. Spieszył się i odesłał stajennego, który widział go wjeżdżającego. Pociągnął wierzchowca za uzdę i wprowadził do drewnianego budynku, w którym oprócz kilku wierzchowców, jakieś dwie kobiety szykowały się sądząc po ich oporządzeniu, na łowy. Lub na wojnę. Minął je, patrząc jak dosiadają razem konia ale spieszył się i nie miał czasu specjalnie się temu dziwić. Wstąpił na moment do karczmy, i po kilku chwilach wystarczających na odmówienie sutych litanii do Sigmara ponownie dosiadł konia i ruszył przed bramę, gdzie widział już zbierającą się grupę różnej maści awanturników. Ponownie spostrzegł obie kobiety na koniu i podjechał bliżej
- Witam - uchylił lekko kapelusza - Czy przypadkiem nie zmierzają waćpanny do La Maisontaal? - zapytał. Jego napierśnik, zakurzony od pyłu gościńca świadczył o długiej drodze, spędzonej w siodle, a na skórzni pod zbroją widać było smugi od deszczu i błota. Skądkolwiek przyjechał, było to najpewniej bardzo daleko.
Ciemnowłosa dziewczyna teraz stała przy mnichu i odwróciła sie na dźwięki oznajmiajace przybycie Erika.
- Przypadkiem zgadłeś waćpanku.- Rzuciła do przybyłego.
Rudowłosa słysząc, że towarzyszka zgodnie z obietnicą była głosem sięgnęła do szyi i zaciągnęła na głowę kaptur, zakrywając tym samym burzę rudych loków. Wcześniej przebywając z żołnierką nie czuła potrzeby ‘krycia się’, ale nawet oględne zaciekawienie sprawiło, że dziewczyna znowu poczuła się niepewnie.
- Wojskowi? Zwiadowcy? - Erik patrzył na długi łuk trzymany przez rudowłosą.
- Nadające się do tej roboty. Tyle Waćpanu powinno wystarczyć na obecną chwilę.- Odpowiedziała prostując się i odwracając przodem do kawalera i bokiem do mnicha.
- Pytam nie bez powodu, bo jako szlachcic i wojskowy pytać mogę. Trwa wojna, a kręci się sporo maruderów, dezerterów i hultajstwa wszelakiego. A to... - wskazał na łuk – nie jest zabawka. A chciałbym wiedzieć, z kim mam sprawę bo zdaje się, będziemy razem podróżować – spojrzał spokojnie na czarnowłosą.
- Na tych ziemiach może się okazać, że nie musisz, ale będę miłą i odpowiem.- Zaczęła Elvira i spojrzała na Rowan.
- Jestem najemniczką i znam się na kartografii a zowią mnie Elvirą.- Przedstawiła się obserwując szlachcica.
- Moja towarzyszka zowie się Rowan i będzie nam tropiła i sprawdzała teren, a Waść może także by się przedstawił bo jeśli chce dołączyć, by wypadało.- Dodała. Rowan nadal się nie odzywała, ale była w pełni podziwu dla nowej towarzyszki zdecydowanie kobieta wiedziała jak się wypowiadać.
-Erik von Witten, do usług - kiwnął głową najemniczce - Czemu nie w rynsztunku pani Elviro? Nie boi się pani grasantów? - zapytał już nieco uspokojony, że nie ma do czynienia z jakimś bandyckim zleceniem.
- Niby waść wojskowy, ale nie do końca. Po co mam w zbroi ganiać po mieście? Poza tym bandytów pod bramami miasta szybko nie uwidzimy. Dla mnie sprawność jest cenniejsza w takich sytuacjach. Jak trza to mam co włożyć.- Poklepała plecak na gniadoszu pod Rowan i słychać było brzęk żelastwa.
- Za to bandyta żaden nie podejdzie, jak żelazo zobaczy. No i opowiadać się nie trzeba kto zacz, jeśli od razu widać - Erik wzruszył ramionami zamierzając pozostać w rynsztunku - Cóż, było miło. Nie zawracam już więcej czasu waćpannom - kiwnął głową i odjechał koniem w stronę mnicha, zamierzając chwilę z nim porozmawiać.
Dziewczyna zrobiła krok do tyłu i stanęła wyprostowana jak struna.
- I co Waść. Teraz przepchniesz mnie jak kmiota?- Rzuciła do nadciągającego von Wittena.
- Nie zamierzam. Chyba, że sobie zasłużysz - powiedział twardo patrząc w oczy kobiety.
Ta przymrużyła oczy szukając w słowach mężczyzny prowokacji.
- To Waś poczeka jak ja skończę rozmowę z Braciszkiem.- Rzuciła i odwróciła się do mnicha czekając na odpowiedź na wcześniejsze pytanie. Mimo wszystko miała rękę w okolicy miecza gotowa do reakcji.
Szlachcic jedynie ironicznie się uśmiechnął pod nosem, pokręcił głową. “Po kiego grzyba daje się kobietom broń…” myślał ale miał to po chwili zupełnie gdzieś. Niech “pani zarozumialska” jak ją już zdążył przezwać w myślach zada swoje pytania mnichowi. W końcu słychać było doskonale.
Elvira czekała, aż mnich się pozbiera z zaskoczenia i zacznie mówić, a sama co chwila łypała na szlachcica.

Braciszek był ubrany w szaty brązowe, przepasane szarym sznurem i ozdobione talizmanem w kształcie rogów jelenia na rzemieniu, był uzbrojony w długą, masywną, drewnianą lagę, na której się wspierał.



Uśmiech i miły wyraz twarzy jaki miał do tej pory nagle znikł i ustąpił minie panicznego poszukiwania pomocy, a wzrok jego utkwił w elfce.


Elfka stała obok swojego konia i przyglądała się wszystkiemu z coraz większym zaskoczeniem. Jej twarz z natury nie wyrażała niczego, ale głowa została zmuszona do szybkiego myślenia. Nie rozumiała do końca ludzkich zwyczajów, ale była przygotowana na te ich krótkie powitania, ściskanie rąk i ukłony. Widząc jednak scenę przed bramą skojarzyły jej się tylko małe dziki rozpychające się między sobą by zdobyć smacznego żołędzia. Próby odtworzenia struktury tej grupy zupełnie się jej nie udały. Zagubiona sięgnęła więc po znane sobie formy rozmowy. Uniosła ręce w geście przyjacielskiego powitania nieznajomych o tym samym statusie i odczekała chwilę, aby wszyscy skupili się na niej, a nie na bracie.
- Witajcie strudzeni wędrowcy. Jestem Yll Zwiastunka Świtu, Dziecko Gwiazd i Słowo Spokoju Klanu z Wzgórz Alarina, której stopa nigdy nie skrzywdziła Szepczących Kwiatów, a Dłonie okazywały Litość. Dłoń w Potrzebie... - przerwała niepewnie i wypuściła powietrze. - Człowiek z którym przyjechałam to brat Op. Wierny sługa zakonu w La Maisontaal, którego dłonie niosą ulgę w cierpieniu. Oddany w służbie i przyjaciel ludzi. Jest moim towarzyszem w podróży, którego miłuję i do którego mam zaufanie. Brat Op, człowiek wielkiej odwagi i poświęcenia złożył śluby oddania swych słów jedynie Bogom, czym zaskarbił sobie wielki szacunek wszelkich dobrych elfów i ludzi - zakończyła jeszcze raz gestem powitania.
- Będzie dla nas wielką łaską usłyszeć z kim będziemy podróżować i komu powierzamy nasze życie.

Braciszek widząc, że elfka przejęła inicjatywę uśmiechnął się i skinął potakująco głową. Podszedł do juków przy swym koniu i odpiął tubę, którą wręczył mężczyźnie, po czym wskazał dłonią kierunek i wsiadł na konia.
Elvira stała jak wryta z otwartą buzią. Nie potrafiła nic wydusić z siebie i tylko odprowadziła wzrokiem odjeżdżającego mnicha po czym zatrzymała wzrok na elfce. Erik spokojnie schował dokument za napierśnik i odbił koniem w jedną stronę, omijając stojącą kobietę, podążając bez słowa za mnichem. Usłyszał tylko za sobą słowa sfochowanej panienki.
- Zasrani szowiniści!




 
__________________
Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est

Ostatnio edytowane przez Asmodian : 02-11-2018 o 11:20. Powód: zniknięcie grafik.
Asmodian jest offline