Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-11-2018, 23:40   #3
Ehran
 
Ehran's Avatar
 
Reputacja: 1 Ehran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputację
Malachi szykował się już od wielu dni. Pierwsze wojenne przygotowania zostały zakończone. Jego przyjaciel był już na miejscu. Dziś przyjdzie czas na niego.
Mężczyzna siedział w salonie swego penthouseu. Dookoła niego płonął święty krąg. Ogień huczał i trzaskał złowrogo.
Siedział tak już godzinę, ze skrzyżowanymi nogami, jedynie w lekko przetartych dżinsach. Boso i o nagim torsie.
Mokra od potu, blada skóra lśniła w rzucanym przez płomienie migotliwym świetle.
Oczy zamknięte w skupieniu. Medytował. Sięgał umysłem w zakazane rejony. Wreszcie go odnalazł. Jego umysł dotknął odległej, beznamiętnej świadomości śpiącego boga śmierci.
Przez okno wpadł blask wschodzącego księżyca.
Malachi zaciągnął łapczywie haust powietrza. Jego plecy wygięły się w łuk, gdy wraz z tlenem wpływającym do jego martwych płuc, jego ciało wypełniła boska moc. Na chwilę oczy rozżarzyły się niczym węgle w piecu. Bezgłośny grzmot spłyną na niego, przez niego i przetoczył się przez salon. Płomienie szarpnęły się niczym w silnym wietrze i zgasły. Szklana półka trzasnęła i rozpadła się na tysiąc drobinek. pękła marmurowa posadzka, pokrywając się pajęczyną szczelin rozchodzących się od kręgu na zewnątrz.

***

Winda zjechała na parking, do którego wejście chronione było za pomocą systemu skanującego siatkówkę oka. Malachi wykonał żądane czynności i ruszył w kierunku swego sportowego samochodu, srebrnego błyszczącego astona martina. Nacisnął na kluczyk i auto otworzyło się automatycznie. Malachi poczuł przyjemny zapach skórzanej tapicerki. Rzucił bagaż na miejsce dla pasażera i wyjechał z podziemnego garażu w stronę lotniska.
Wiedział, że minie dużo czasu nim powróci tutaj.
System dźwiękowy wypełnił wnętrze samochodu smutną muzyką klasyczną, zdającą się sięgać w głąb duszy, wprawiając wampira w melancholijny nastrój.
Noc była ciemna i zimna. Smukły aston martin jechał w cieniu smętnych wieżowców, po mokrej od siąpiącego deszczu, usłanej odpadkami ulicy. Niczym srebrny upiór prześlizgiwał się wśród betonowych trupów, wśród szkła i stali tego miasta.
Malachi zerkał w twarze idących chodnikami ludzi – zmęczone i nijakie. Zrezygnowane lub wystraszone.
Skręcił powoli w zalaną neonowym, zmieniającym się w jaskrawym kalejdoskopie, światłem uliczkę. Od razu zauważył stojące tu kurwy. Ludzkie wraki. Małolaty na głodzie. Pustymi oczyma szukające następnego klienta, byle by zaspokoić swój głód, byle by uciec od tego koszmaru w farmakologiczny sen.
Jechał wolno. Bardzo wolno. Szukał. Nie znalazł tego czego potrzebował. Dziewczęta podchodziły do krawężnika nawołując lub prezentując swe wdzięki. Przynajmniej te, którym jeszcze na czymś zależało, lub te, które bały się razów od swych alfonsów. Inne zostawały stojąc niczym żywe trupy pod lampami, obejmując się ramionami w nadziei iż się nieco ogrzeją, iż odpędzą chłód powietrza i... co może ważniejsze, ogrzeją drążącą je od środka lodowatą pustkę.
~ Też tak stałaś, prawda, droga siostro? Też wdzięczyłaś się kupcząc swymi wdziękami do przechodzących frajerów? ~
Malachi poczuł, jak coś wewnątrz niego drgnęło, skuliło się i wycofało głębiej. Usta mężczyzny prawie niezauważalnie wygięły się w cień szyderczego uśmiechu.
Malachi nie zatrzymał się. Zostawił dziwki za sobą, przyśpieszył, nie odwrócił się. One już nie żyją. Żywe trupy, puste skorupy. Nikt im nie pomoże... Nie tego szukał. Potrzebował czegoś żywego, z tą iskrą.... czasem znajdował tutaj takie dziewczęta. Lecz nie dziś.
Malachi skręcił kolejny raz. W ciemną boczną uliczkę. Zaparkował samochód. Wyszedł w noc i nabrał mroźnego powietrza w płuca. Ruszył przed siebie.
Na chwilę zatrzymał się w wejściu do zaułka. Na krawędzi mdłego światła rzucanego przez lampy z głównej ulicy. Przed nim rozciągał się mrok. Zimny i gęsty.
Wyczuwał ich. Inne drapieżniki. Byli tam. Polowali.
Mężczyzna przechylił głowę, jego czarne włosy wpadły mu na twarz. Czekał. Był gotów. Lecz nikt nie rzucił mu wyzwania. Drapieżniki wycofały się. Ruszył więc pewnym krokiem do przodu. Jego buty rozbryzgały oleiste kałuże, wzbijając setki czarnych kropli. Z góry siąpił nadal delikatny deszcz. Stróżki wody spływały po jego płaszczu.
Bezkształtne cienie czmychały przed nim, bezdomni wciskali się w kąty, by ich nie zauważył.
Zatrzymał się dopiero przed starym budynkiem misyjnej szkółki. Czerwona cegła była popękana i pokryta licznymi graffiti. Cóż za brak szacunku. Jedynie wyżej nad ulicą, tam gdzie szumowiny nie sięgnęły swymi brudnymi łapskami mazgając obsceniczne teksty na starożytnym murze, dopiero tam widać było prawdziwy smutny majestat budynku.
Malachi wiedział, że znajduje się tutaj wieczorna szkółka dla biednych, kościół dawał im szansę. Mogli skończyć maturę, mogli wyrwać się z tej dzielnicy. Niewielu się to udawało.
Z srebrnej papierośnicy wyciągnął cygaretkę. Pachniała jak cygara jakie palił jeszcze na Kubie. Pogładził ciemny liść tytoniu. Włożył do ust. Przez chwilę delektował się smakiem filtra z delikatnego drewna brzozowego. Nie nienawidził tych nowoczesnych, z kartonowym lub plastikowym filtrem. To było świętokradztwo. Zabłysnął ogień. Malachi wciągnął gęsty dym, zmuszając odwykłe od pracy płuca do wysiłku.
Malachi obserwował jak nastolatkowie opuszczają budynek. Wypatrzył swą ofiarę. Była idealna. Taka pełna życia i nadziei. Nada się. Pomyślał.
Szedł za filigranową dziewczyną z białymi słuchawkami w uszach.
Miała krótkie, wściekle czerwone włosy i twarz anioła. Słodką. Niewinną. Uroczą.
Wyglądała na bardzo zamyśloną. Nieobecną.
Szła nieśpiesznie. On za nią.
Ciężkie wojskowe buty, powycierane dżinsy i rozciągnięty, czarny T-shirt z charakterystycznym zdjęciem bobasa płynącego za jednodolarówką. Nirvana. Malachi uśmiecha się. Prawie potrafi odgadnąć co płynie z tych białych słuchawek.
On ubrałby ją inaczej. Musiał jednak przyznać, że outfit punkówy do niej pasował. Choć z pewnością wyglądałaby bosko w zwiewnej letniej sukience oraz wysokich szpilkach na nogach. Miała odpowiednią figurę i wręcz dziecięco niewinną twarz.
Do tego bardzo jasną, wręcz efemeryczną, idealnie gładką cerę. Użyła jedynie delikatnego makijażu, nie jak jej rówieśniczki w tej okolicy. Przede wszystkim jednak zwrócił uwagę na jej zmysłowe, malinowe usta. Pełne. Soczyste. Namiętne. Wprost stworzone do pieszczot.
Szedł za nią, wdychając jej zapach. Świeży i lekki niczym letnia bryza.
Wydawało się, że ona w ogóle nie dostrzega jego obecności, całkowicie obojętna na świat zewnętrzny. Zapewne zatopiona w muzyce. Zmysłowo przymknięte powieki, jedynie minimalnie skupiające się na ciągnącym się przed nią chodniku.
Mógłby tak iść za nią przez wieki. Lecz... nie było czasu. Do odlotu tylko kilka godzin...
- Proszę pani - jego głos zadaje gwałt tej chwili, przerywając ją ostatecznie.
Dziewczyna zatrzymuje się i obraca lekko wystraszona ku niemu.
- Tak? - jej głos był aksamitny i słodki niczym karmel. Trochę dziecinny. Zmysłowy. Ich wzrok się krzyżuje. On widzi tą iskrę, ten wewnętrzny blask życia w jej źrenicach. Ona bezdenną otchłań w jego ciemnych oczach.
Malachi sięgnął po skórzany portfel. Coś wyciągnął i podał dziewczynie. Lecz to nie dla niej. To dla spoglądających w ich stronę jej koleżanek. W ich umyśle ma się wyklarować odpowiedni przekaz. Mają widzieć to, co on chce by widziały. Teatrzyk cieni.
- Zapraszam do mnie. - mówi Malachi lekko chropowatym ciężkim głosem.
Przez chwilę dziewczyna walczy, jej serce miota się niczym gołąb w klatce.
- Chodź ze mną - jego głos jest rozkazujący, ona nie potrafi się mu oprzeć.

***

Dziewczyna drżała na całym ciele. Otaczał ich mrok.
Do jej uszu dobiegał delikatny szelest pieszczonych przez wiatr liści. Odległy szum strumienia. Pohukiwanie jakiegoś nocnego ptaka. Czuła zapach mokrej ziemi, rozkładających się liści. Silną woń szarego mchu pachnącego mokrą korą. Lecz przede wszystkim zapach drogiej wody kolońskiej zmieszanej z aromatycznym zapachem tytoniu mężczyzny stojącego tak blisko. Widziała niewiele.
Jedynie księżyc ledwo przedzierający się przez chmury i smog malował na czarnej gładkiej tafli stawu białe ogniki. Wiedziała, że coś jest nie tak. Lecz nie miała siły odmówić... te hipnotyczne czarne oczy wydawały się ją wciągać. Wbrew sobie podążyła za nieznajomym.
A teraz stali po pas w stawie. Lodowata woda wysysała z niej całe ciepło. Chciała uciekać. Była przerażona. Jednak jej nogi wydawały się wmurowane w dno. Wystarczył jeden rozkaz mężczyzny by zamarła w bezruchu. Czekała jak potulny baranek aż nieznajomy skończy... cokolwiek robił. Jedynie nieme łzy spływały po jej policzkach rozmazując tusz, malując czarne ścieżki na jej białym licu.
Modliła się, lecz nikt jej nie słyszał.
Malachi chwycił jej rękę. Jego palce były zimne. Umieścił jej nadgarstek nad miedzianą misą. Dziewczyna widziała jak blask księżyca odbija się w szkarłatnej krwi na dnie naczynia. To była jego krew. Prawie nie poczuła nacięcia. Delikatny ból przez chwilę przeszył jej nadgarstek. Stróżka krwi wpłynęła do misy. Zmieszała się z jego krwią. Potem mężczyzna zabrał naczynie i krew poczęła spływać do wody.
- Raduj się dziecko - rzekł, jakby chciał ją pocieszyć.
- Oddaję cię w ramiona Marzanny: starej, słowiańskiej bogini zimy, śmierci i niszczycielskiej mocy natury. Ale także urodzaju i życia. W tych czasach jest słaba... potrzebuje twej życiowej energii. Zobaczysz, będzie wam dobrze razem. Nie lękaj się. -
Delikatnie położył ręce na jej szczupłych ramionach. Dziewczyna zaszlochała. Zmusił ją, by uklękła. Woda sięgała jej teraz aż pod brodę.
- Proszę... nie.. - wyjąkała, zachłystując się łzami.
Malachi położył pieszczotliwie dłoń na jej głowie. Dziewczyna jakby się dopiero ocknęła zaczęła się szarpać i szamotać. Rozbrzmiał chlupot wody i piskliwy krzyk.
Mężczyzna wcisnął głowę dziewczyny pod wodę.
Czuł dotyk jej włosów pod dłonią, ciepło jej ciała, bezgłośną walkę, gdy resztką zdrowych zmysłów próbowała zaczerpnąć tchu, by zachować życie jeszcze przez chwilę. Choć wiedziała, że to daremne. Czuł jej drobne palce zaciskające się na jego nogach, drapiące rozpaczliwie szukając zaczepienia, możliwości podciągnięcia się w górę, ku upragnionemu powietrzu.
Wiedział, że jego dusza jeszcze długo będzie odczuwać echo jej słabych konwulsji, które zaczęły się w chwili, gdy się poddała i wypełniła płuca wodą, raz, a potem drugi, jak noworodek poddający próbie dary nieznanego świata. Przyglądał się jak jej ruchy wpierw się zagęszczają, stają chaotyczne, a potem stają się ospałe, niemrawe. Powoli uniósł dłoń Przyglądał się jak czerwone włosy unoszą się tuż pod taflą wody niczym jakiś podmorski kwiat.
W tym samym momencie gdy jej serce stanęło poczuł prastarą świadomość muskającą jego umysł.
- Bądź pozdrowiona Marzanno. Przyjmij proszę te dary w imię naszego przymierza.

***

Lotnisko. Tu w Waszyngtonie mieli przewagę. Jednak tam... tam był teren wroga. Świdnicki miał zabezpieczyć przyjazd, lecz... Malachi zawsze był ostrożny.
Miał wykupiony bilet, lecz nie zamierzał z niego skorzystać. Siedział w samochodzie na parkingu w pobliżu lotniska. Zaparkował tak, że kamery go nie ujmowały. Jutro ktoś odbierze samochód i odwiezie z powrotem.
Malachi skupił się i rozpoczął rytuał. Cienie dokoła niego zadrżały, koncentrując się jakby na jego sylwetce. Skóra stała się przezroczysta, by po chwili jego cała sylwetka była nie więcej niż złudzeniem optycznym, zakrzywieniem w lustrze, efemeryczną zjawą.
W chwilę później przez drzwi w samochodzie wyciekła gęsta, szkarłatna ciecz. Wlała się pod pojazd, a potem posunęła pod ścianę, po murze w górę i na zewnątrz przez okno. Dalej do rynny i w dół do ulicy. Dalej kanałem deszczowym aż na lotnisko. By odnaleźć na płycie odpowiedni samolot.
Stróżka krwi wspięła się po kole maje stycznego Boeing 747 do góry, do wewnątrz. I dalej do luku bagażowego. Tam Malachi odczekał aż maszyna wystartuje. A potem ruszył dalej, poprzez koryta dla kabli wyżej. By przedostać się do wentylacji i spłynąć wreszcie do jednej z ubikacji na górnym pokładzie, koło pokładowego baru.
Tutaj Malachi spotkał się z Mackiem. Zamówił drinka i usiedli z boku, tak by mieć na widoku cały bar.
Malachi wyciągnął plik papierów i zaczął je przeglądać. Wycinki z gazet. Zdjęcia. Wydruki bilingów, kont. Policyjne akta. Nakreślone opisy informatorów. Znał te akta. Jednak chciał je jeszcze raz przejrzeć nim dolecą.
- Na mnie czas. Spotkamy się na ziemi - rzekł jakiś kwadrans przed lądowaniem. Wrócił do łazienki. Nie zamknął jej od środka, by nie zostawić głupich śladów. Przeistoczył się znów w krew. Lubił tą formę. Wspiął się do góry do wentylacji, by w kilka chwil później przepłynąć przez bebechy powietrznego okrętu i ukazać się na powrót w luku bagażowym. Pozbierał swoje rzeczy, które uprzednio tutaj zostawił.
Nim samolot dotknął płyty lotniska, Malachi odłączył się od kadłuba i spadł na ziemię. Krew popłynęła dalej, do kanału deszczowego i ruszyła pośpiesznie na lotnisko.
Malachi wyłonił się z lotniskowej łazienki. Usiadł przy jednym z barów, z którego rozciągał się dobry widok na halę przylotów.
Obserwował Iskrę. A konkretniej szukał czy ktoś go śledził.
Rozszerzył swe zmysły. Szukał nadnaturalnych istot i broni. Dzięki kontaktowi z bóstwem jego moc działała dalej.
Dopiero potem zadzwonił do Iskry.
- Widzę cię.
Nie rozłączył się. W uchu miał słuchawkę douszną, mikrofon na kabelku maskowanym włosami i ciągnącym się dalej pod ubraniem.
- Czyż nie jestem strażnikiem swego brata?
 
Ehran jest offline