Walka w ruinach trwała na dwóch frontach. Relhad się wycofywał, już czując za plecami ścianę. Oczy wodziły od jednego wroga do drugiego, oceniając który w chwili obecnej stanowi większe zagrożenie. Jeden był ranny, więc kolejny cios mógłby go wyeliminować, ale równocześnie był mniej groźny trzymając niezdarnie broń w lewej ręce, z prawą bezwładnie zwisającą wzdłuż ciała. Drugi był w pełni sił i to jego atakował Torstig, starając się zachować dystans. Wyczuł moment idealnie. Wieloletnie doświadczenie zaowocowało do spółki z wrodzonym instynktem. Głowica wgryzła się w odsłonięte udo przeciwnika, grzęznąc głęboko w mięśniu i zgrzytając na kościach. Torstig gwałtownie szarpnął toporem i Rusanamani runął na ziemię w fontannie krwi z rozległej rany. Wił się u jego stóp, wrzeszcząc i starając się zahamować krwawienie. Jego towarzysz, ten z bezwładną ręką mimo iż widział, jak Torstig walczy, ponownie zaatakował, krzycząc niezrozumiale. Starzec musiał tylko minimalnie się przesunąć, aby uniknąć ciosu.
Wewnątrz Livia walczyła z Osamem, przerzucając się z nim wyzwiskami i obelgami. Być może podziałały one na mężczyznę zgodnie z zamiarem Kibrii, bo po chwili fechtowania wyczuła moment. Uderzyła nisko, celując w krocze. Opór jaki poczuła na ostrzu świadczył o tym, że być może Osam jeśli przeżyje, to do końca życia będzie szczał kucając. Zraniony zawył, ale zamiast zaprzestać walki zaatakował ze zdwojoną zaciętością, spychając Livię ku ścianie. I jemu też się poszczęściło. Dziewczyna w pewnym momencie potknęła się, a Osam wbił jej bułat w brzuch. Kibria zachwiała się i upadła na podłogę, gdy nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Czuła gorące pieczenie w miejscu, w którym ostrze przebiło skórę zagłębiając się w jej ciało. Osam cofnął się, z bronią nadal gotową do walki, do zadania ostatecznego ciosu.
- Po co Ci to było, dziewczyno? – zapytał. –
Wrogowie szejka Cię przysłali, by mnie zabić?
Thoer ruszył w dół zbocza. O dziwo jego przemowa do dwóch Rusanamani poskutkowała i Rami ruszył za Ianusem, z pewną dozą determinacji podszytej zawstydzeniem na twarzy. Nim legionista zrobił więcej niż dziesięc kroków wychodząc z jaskini, Nefer-Inet siedzący w jego głowie zdecydował sie na konwersację.
- Och, Ianusie Accipiterze – w głosie pobrzmiewała złośliwość i kpina. –
Aleś sprytnie wymyślił. Problem polega na tym, że ja nie param się tanimi sztuczkami. Nie mogę spowodować, że nagle wszystko utonie w kakofoni dźwięków. Przykro mi, ta część planu nie wypali. Podobnie jak druga. Potęga zaklęć Nefer-Inet dotyczy głównie nieumarłych bytów. W grobowcu Muharija powstrzymałem Twoich wrogów, bo nie tlił się w nich płomień życia. Małpoludy to co innego, one są żywe…
Jakby na potwierdzenie tych słów z mrocznego gąszczu wybiegła jakaś kosmata, pokraczna sylwetka i wymachując muskularnymi ramionami rzuciła się na Ianusa. W mroku poniżej jarzyły się czerwonawe ogniki. Oczy wielu stworzeń.
- Fahimie, chroń… Ich jest więcej – wymamrotał strażnik. Więcej nie zdążył powiedzieć. Z ciemności wypadły dwa kształty i rzuciły się na niego. Wszyscy trzej upadli na ziemię i w akompaniamencie wrzasków Ramiego potoczyli się w dół.