Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-02-2019, 19:19   #130
Deszatie
Markiz de Szatie
 
Deszatie's Avatar
 
Reputacja: 1 Deszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputację
Nie sprawdziły się żadne domniemania i teorie. Odczuwał stan zagrożenia, ale biegł niestrudzenie po wielkiej żelatynie, w jaką zmieniła się Tamiza. Bieg... od zarania dziejów ludzki sposób na przetrwanie. Człowiek ewoluował biegając. Zdobywał pożywienie, zamęczając swoje ofiary. Przystosowanie do pokonywania długich dystansów w skrajnych warunkach sprawiało, że homo sapiens był najlepszym zwierzęciem w tej konkurencji. Mervin nigdy specjalnie nie dbał o formę fizyczną. Teraz czuł się trochę jak maratończyk na trasie słynnego maratonu, jaki kiedyś cyklicznie odbywał się w stolicy. Podświadomie widział metę i chyba nie było to złudzenie. Kamienny brzeg jawił się jako upragniony finisz zmagań. Nogi zanurzały się w dziwacznej substancji, spowalniając ruchy biologa. Walczył o najwyższą z możliwych stawek.. Własne życie...
A pod jego stopami "bieżnia" tętniła życiem. Wężowate kształty istotnie przypominały jakiegoś stwora z mitologii. Nie tracił czasu, by się nad tym zastanawiać, bo był już krok od zbawczego brzegu i...

Nie osiągnął go... ponieważ zwalił go z nóg odgłos jerychońskich trąb... Wilgraines pacnął na galaretę, a do mózgu docierały sygnały, że to koniec. Tak miała wyglądać śmierć w strefie, w bólu rozrywającym trzewia... i doprowadzającym umysł do szaleństwa... Powierzchnia "rzeki" falowała, dłonie zanurzały się w sprężystą masę... Obrócił głowę niemo patrząc na widowisko katastroficzne... Dwa cyklony spotkały się przy moście. I wyraźnie walczyły o palmę pierwszeństwa w kategorii niszczycielstwa...

On jednak żył... Popatrzył na okolicę zasypaną dziwnymi odłamkami, fragmentami organicznymi, których nie sposób było sprecyzować. Jak podczas wiwisekcji tego "hound-doga". Brytyjczyk jęknął. Musiał oberwać czymś takim w łopatkę, plecy promieniowały nieziemskim bólem. Z trudem wspiął się na nadbrzeże i oniemiał widokiem zarysów Big Bena... Chyba nigdy nie przeżył takiego olśnienia. Wieża, choć niemiłosiernie okaleczona, trwała na swoim miejscu. Nie zmógł jej apokaliptyczny huragan. Poczuł dumę z bycia Anglikiem, bodajże po raz pierwszy w swoim życiu...

Obok niego gramolił się Polak. Wystarczyło jednego spojrzenia, by stwierdzić, że mocno oberwał...
Co szokujące wyprzedził teraz Mervina i zaczął szukać jakiejś osłony przed deszczem żywych meteorytów. Wilgraines nie wierzył w to czego był świadkiem! Ten twardziel wyrywał drzwi od wraku samochodu, wcześniej siekąc je bezlitośnie toporem, niczym wiking szturmujący anglikańskie opactwo wieki temu... Doktor ruszył w stronę kompana, przypominając sobie o klasztorze. Właśnie... opactwo - kryjówka stalkerów, o której mówiła mu Abi. Westministerskie krypty mogły zapewnić ocalenie straceńcom... Ryki znad mostu wzmagały się. Tytaniczne starcie rozgorzało ponownie. Mervin tworzył w myślach mapę drogi do schronienia... Może uda im się przedrzeć przez ruiny? Chociaż nie! To nie było konieczne. W zasadzie wystarczyło ominąć zrujnowaną wieżę, przejść kawałkiem skweru obok urzędu, minąć pomnik Cromwella i znaleźliby się tuż obok kaplicy. To znaczy tak łatwo byłoby przed hibernacją.. - pomyślał. - teraz wszystko uległo deformacji.

Dołączył do Mariana, pomagając dźwigać swoistą tarczę. Jak rzymscy legioniści w walce z barbarzyńcami okryci żółwim pancerzem, szli przez pożogę, zawierzając swój los bogom. Niestrudzenie, godnie, z dumnie podniesionym czołem i zaciśniętymi zębami... Zdawszy się na wyrok Marsa, który doceniał przecież męstwo i poświęcenie...
 

Ostatnio edytowane przez Deszatie : 23-02-2019 o 21:52.
Deszatie jest offline