Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-03-2019, 20:38   #6
Grave Witch
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację



Budząc się tego dnia, wraz z chwilą otworzenia oczu, wiedziała że nie będzie on dla niej korzystny.
Promienie słoneczne jeszcze nie do końca zdołały rozproszyć mroku nocy, ledwie musnęły płachtę ciemnego granatu. Pora była zdecydowanie zbyt wczesna, należała do tych, w których większość ludzi nadal w najlepsze spała. Zegarek na ścianie obwieszczał wszem i wobec, że za dwadzieścia minut wybije piąta. Angie, chociaż bez większej chęci, podniosła się do pozycji siedzącej i przetarła dłonią oczy. Nic nie zakłócało ciszy jaka panowała w pokoju. Nawet przez otwarte okno nie docierały do niej żadne dźwięki. Już samo to świadczyło o tym, że się nie myliła.
Nagle pole jej widzenia zostało gwałtownie zmniejszone. Potężny, czarny kształt przysłonił widok pogrążonych w szarości mebli i okna, za którym bardzo powoli wstawał nowy dzień. Jej spojrzenie napotkało parę lśniących oczu, a twarz została potraktowana szorstkim, wilgotnym tworem, jaki wysunął się z paszczy piekielnej istoty, której ciężar przygniatał ją teraz do materaca.


- Doll! - stłumiony krzyk wydarł się z jej krtani po to tylko by przejść w śmiech. - Zawału przez ciebie dostanę. Zwariowałaś?
Pytanie, oczywiście, pozostało bez odpowiedzi. Angie nie doczekała się także jakiegokolwiek wyrazu skruchy ani przeprosin. Wręcz przeciwnie, czarny retriever sprawiał wrażenie wyjątkowo z siebie zadowolonego stworzenia, któremu jak nic należała się nagroda. Nie pozostało zatem nic innego jak sięgnąć do szuflady nocnego stolika i wyciągnąć z niej psiego chrupka.
- A teraz złaź - nakazała, gdy już owa niewielka ofiara dziękczynna została przez nią złożona. Doll posłusznie zeskoczyła i zajęła swoją pozycję przy drzwiach sypialni. Na powrót w objęcia obłoków nie było co liczyć zatem trzeba było wstać. O ile nie chciało się zaliczyć ponownego mycia twarzy połączonego z brutalnym masażem. Angie na takie atrakcje nie miała ochoty więc odrzuciła cienki pled i wstała. Za oknem rozbrzmiał świergot, a za nim kolejne. Ptaki najwyraźniej nabrały wreszcie dość odwagi by rozpocząć swoją spóźnioną pieśń. Przy jej dźwiękach najmłodsza latorośl rodu Lavelle ubrała się w swój komplet do biegania, związała włosy w kuc, a następnie, wciąż nie włączając światła, powędrowała do łazienki. Był to rytuał, który powtarzał się każdego dnia bez względu na porę roku czy pogodę. Lubiła tą szarówkę poprzedzającą nastanie nowego dnia, tak jak lubiła gdy noc obejmowała świat w swoje władanie. Ciemność nigdy jej nie przeszkadzała.

Po szybkich i dość podstawowych czynnościach związanych z powrotem do świata przytomnych, opuściła łazienkę, a następnie sypialnię. Schodząc po schodach uważała by nie nadepnąć na te stopnie, które swoim skrzypieniem mogły obudzić Babette. Co prawda babka niemal na pewno już nie spała, jednak nie uprawniało to jej wnuczki do robienia zbędnego hałasu. Po drodze do wyjścia zahaczyła o przesączoną wonią ziół kuchnię, by z koszyka na owoce zgarnąć jabłko i banana. Z lodówki wyjęła przygotowaną wieczorem butelkę wody z liśćmi mięty i plastrami cytryny. Przechodząc do krótkiego korytarza wrzuciła wszystko do czekającego na wieszaku, małego plecaka. Ostatnie czynności uwzględniały założenie butów oraz zdjęcie kluczy i smyczy z haków wbitych w ścianę, dokładnie metr nad wąską szafką na buty służącą jednocześnie za stoliczek.
Minutę później biegły już przed siebie.

Bieg, jak zwykle zresztą, zakończony został na terenie Skupiska. Wybrała bardzo okrężną drogę więc słońce zdążyło już wyrwać nocy biel grobowców i soczystą zieleń trawy. Jak zwykle nad ziemią unosiła się lekka mgła, która zdawała się być nieodłącznym elementem cmentarza. Angie lubiła to miejsce właśnie między innymi przez tą mgłę, chociaż powodów doprawdy nie brakowało. To było jej miejsce, tu spoczywali jej przodkowie, a przynajmniej ci z nich, którzy zdecydowali się osiedlić w Bielsku po opuszczeniu rodzimego Nowego Orleanu. To właśnie tu najmocniej czuło się ich obecność, ich ducha, ich magię. Skupisko było dla niej drugim domem. Spacerując między grobami wczuwała się w emanującą z nich energię, dostosowując do jej wibracji. Doll cichutko stąpała za swoją panią, od czasu do czasu przystając by zbadać szczególnie ją interesujący zapach, jednak nigdy nie oddalając się na tyle by stracić Angie z oczu. Angela nie trzymała jej na smyczy. Ufały sobie i to wystarczało.

Na cmentarzu spędziły godzinę po czym wróciły nieco krótszą trasą do domu. W drodze powrotnej towarzyszyły jej dźwięki muzyki, docierające do uszu przez membrany słuchawek. Świat zdążył się obudzić. Ciszę wczesnego poranka rozdarł dźwięk silników samochodów, klaksonów, pisku hamulców, rozmów, podnoszonych rolet sklepowych. Powietrze nie pachniało już tą świeżością typową dla wczesnych godzin dziennych. Obecność ludzi z każdą chwilą stawała się wyraźniejsza i to wcale nie wychodziło otoczeniu na dobre. Także i ona musiała wkrótce dołączyć do tego tłumu, do czego wcale się jej nie spieszyło. Zdecydowanie bardziej by się cieszyła gdyby mogła, jak co dzień, udać się do pracy, spędzić w sklepie kilka godzin, porozmawiać ze stałymi bywalcami i podrażnić się trochę z turystami. Nawet groźne spojrzenia Babette były lepsze od tego co miała w planach na ten dzień. Niestety, nie mogła się wykręcić. Babette się nie odmawiało, wiedział o tym każdy kto miał chociaż trochę oleju w głowie.
Nie byłoby nawet specjalnego problemu z tym co zrzucono na jej barki, gdyby nie to że spełnienie prośby wiązało się z wzięciem udziału w tej całej szopce, którą organizowano w centrum. Angie nie znosiła tego typu imprez. Na domiar złego nie interesowała jej także tematyka której spotkanie było poświęcone. Jej zainteresowania leżały w znacznej odległości od wynalazków, profesorów i tego, co uważano za śmietankę intelektualną nowoczesnego społeczeństwa.


- Dzień zapowiada się całkiem przyjemnie, mambo - poinformowała, wkraczając do kuchni. Babette stała przy kuchence przygotowując śniadanie. W powietrzu unosił się aromat świeżo zmielonej kawy, jajek, boczku i tytoniu. Na stole stał dzban soku z pomarańczy w którym pływały nieregularne kostki lodu. Babka stała przy kuchence i mieszała drewnianą łyżką w żółtawej masie która wypełniała patelnię. Na drugiej smażyły się długie, biało-czerwone plastry mięsa, skwiercząc do wtóru burczenia jakie wydobyło się z brzucha Angie.
- Siadaj - babka wydała polecenie, nawet nie wysilając się na to by wyjąć z ust cygaro, które zdawało się nieodłącznym elementem jej twarzy. Podobnie zresztą jak nieodłączna była biała chusta owinięta wokół jej głowy oraz rój naszyjników zdobiących szyję.
- Nie powinnaś biegać na czczo. To nie jest dobre dla twojego organizmu - pouczyła po raz chyba tysięczny. - Przygotuj talerze - poleciła w następnej kolejności, nawet nie patrząc na wnuczkę. Angie tylko się uśmiechnęła. Kochała babkę i wiedziała doskonale, że ona także ją kocha. Fakt, nie było tego widać na pierwszy rzut oka i ktoś obcy mógłby uznać iż istnieje między nimi jakaś waśń i cała masa niechęci, tak jednak nie było. Za szorstką oprawą Babette kryło się czułe i troskliwe serce. Trzeba było sobie jednak zasłużyć na to, by poznać tą stronę osobowości mambo Babette.
Angie posłusznie spełniła życzenie babki, rozkładając nie tylko talerze ale i sztućce. Wspólne śniadania były ich małą tradycją, okazją by uzgodnić plany na nowy dzień, podzielić się wrażeniami, przeczuciami, wszystkim co leżało im na sercu.

- Samolot powinien wylądować o dziewiątej - poinformowała głowa rodziny Lavelle, siadając przy stole i nalewając sobie soku do szklanki. Angie póki co ograniczyła się do kubka kawy.
- Zdążę na czas - zapewniła babkę, sącząc powoli swój gęsty od cukru i śmietanki, napój. - Na lotnisko powinnam dotrzeć w jakieś czterdzieści minut przy uwzględnieniu ewentualnych korków. Odprawa pewnie zajmie im z pół godziny więc nie ma najmniejszego ryzyka na to, że będą musieli czekać.
Babette pokiwała głową zdając się na wnuczkę. Nie było powodu by wątpić w jej słowa. Angie nigdy nie dała jej powodu do tego by miała podstawy wątpić w jej kompetencję. To, że wyraźnie nie była szczęśliwa z powierzonego jej zadania, nie zmieniało niczego.
- Po konferencji…
- Przywiozę ich tutaj - wnuczka niezbyt grzecznie przerwała starszej pani, odkładając kubek i sięgając po widelec. - Wiem, mambo… Wszystko jest przygotowane. Wczoraj podskoczyłam nawet do tego sklepu na Grunwaldzkiej i zrobiłam zakupy. Nie zabraknie niczego, obiecuję - zapewniła, a do jej głosu wdarły się lekkie nuty zniecierpliwienia. Tak, zdecydowanie nie była zadowolona że przyjdzie jej robić za niańkę dla znajomego Babette i jego syna. Nie żeby profesor Poniatowski był złym człowiekiem, wręcz przeciwnie. Starszy pan był bardzo miłym i przyjaznym mężczyzną o nienagannych manierach prawdziwego gentlemana. Problem polegał w tym, że był on nieco zbyt przyjazny, zadawał za dużo pytań i najwyraźniej widział w niej odbicie swojej nieżyjącej córki, która byłaby teraz dokładnie w wieku Angie. To w połączeniu z koniecznością wzięcia udziału w tej całej szopce, na którą profesor został zaproszony, wystawiało nerwy dziewczyny na ciężką próbę.


Na lotnisku pojawiła się dziesięć minut przed wyznaczonym sobie czasem. Korków nie było, nie liczyć zwyczajowego spowolnienia ruchu w okolicy zjazdu na autostradę A4. Gorzej przedstawiała się kwestia znalezienia miejsca na standardowo przepełnionym parkingu przy Międzynarodowym Porcie Lotniczym im. Elona Muska. Sztuka ta udała się w końcu, jednak Angela straciła przy tym dobre dwadzieścia minut co zaowocowało dziesięciominutowym spóźnieniem. Na szczęście nie miało to większego znaczenia pod względem bycia na czas, bowiem nie tylko ona nie wyrobiła się na czas w końcowym etapie, co sprawiło że żadna ze stron nie musiała na siebie czekać.
Profesor Gustaw Poniatowski był mężczyzną średniego wzrostu o szczupłej sylwetce nadającej mu wrażenie kruchego woluminu. Siwe, krótko przycięte włosy otaczały twarz naznaczoną liniami czasu. Była to pogodna twarz, na której często pojawiał się uśmiech i z której wyzierały pełne wesołych iskierek oczy. Wrażenie delikatności prysło wraz z chwilą, w której lądowało się w jego objęciach. Człowiek ów krył w swoim niepozornym ciele siłę mistrza w podnoszeniu ciężarów. Jego syn także odznaczał się sprawnością fizyczną, która to jednak widoczna była już na pierwszy rzut oka. Trzydziestoparoletni Artur Poniatowski, w przeciwieństwie do ojca, nie należał do grona inteligencji światowej. Nie znaczyło to jednak iż brylował wśród przedstawicieli drugiego końca skali, wręcz przeciwnie. Oddał on jednak swoją wiedzę, pasję i życie nieco bardziej codziennym problemom. Jako członek organizacji Lekarze Bez Granic, podróżował po świecie niosąc pomoc tym, którzy jej potrzebowali. Był także zapalonym fanem wspinaczki free-solowej której zawdzięczał dość rozbudowaną muskulaturę, doskonale widoczną pod opinającym jego górne partie ciała, jasnoniebieskim podkoszulkiem, jaki miał na sobie w chwili spotkania.

Droga do centrum minęła w miłej atmosferze. Jedynym zgrzytem była prośba o zmianę muzyki, na którą odważył się Artur. Gdyby nie obietnica, którą złożyła babce, Angie najchętniej wyrzuciłaby go z samochodu. Niestety musiała się ograniczyć do pełnego chłodu ignorowania siedzącego na fotelu pasażera mężczyzny. Na szczęście profesor Poniatowski nie miał problemu z podtrzymaniem rozmowy, która szybko zeszła na historie z życia Nowego Orleanu, tak tego oryginalnego jak i dzielnicy, w której obecnie mieszkała Babette wraz z wnuczką. Angie z tęsknotą w sercu słuchała wieści z domu. Profesor Gustaw był w końcu częstym gościem ciotki Marie mogli zatem wspólnie powspominać zmarłą i oddać cześć jej duchowi.

Dzięki licznym blokadom dróg, spowodowanym przygotowaniami do eventu, zmuszona została zaparkować kilka przecznic od celu. Pogoda była piękna, jeżeli się lubiło ostre słońce i niemiłosierny upał, więc spacer wydawał się nie takim znowu złym pomysłem. Mogli przy okazji zaopatrzyć się w coś do picia i nawet udało się im zahaczyć o małą kafejkę, w której uraczyli się lodową kawą i domowej roboty ciastem z truskawkami. Dzięki wszystkim tym opóźnieniom, na miejsce dotarli niespełna dwadzieścia minut przed rozpoczęciem. Gdyby nie to, że profesor miał pisemne zaproszenie, pewnie nawet nie udałoby się im wejść. Miejsce było już przepełnione i to do granic możliwości. Na szczęście organizatorzy pomyśleli o wyznaczeniu strefy dla osób towarzyszących vipom, którzy zająć mieli miejsca na podium. Na szczęście, bo Angie nie wyobrażała sobie przeciskania przez tą ciżbę spoconych, rozgrzanych ciał.

Dość szybko przyszło jej pożałować swojej decyzji. Mogła przecież powiedzieć nie. Mogła wymigać się od powierzonego zadania. Mogła… Czerń zabrała ściskającą serce panikę. Zniknęło oszołomienie zmieniające umysł w garść waty. Odeszła irracjonalna złość na siebie, na świat, na babkę i na całą ludzkość. Pozostał tylko spokój nicości…


Pobudka w szpitalu była dla niej czymś niespodziewanym. Przez dłuższą chwilę trzymała oczy zamknięte, starając się uporać z tym, co podsuwał jej własny umysł. Żyła, to nie pozostawiało najmniejszych wątpliwości. Gdyby znalazła się wśród przodków, wiedziałaby o tym. Czuła ból na wysokości prawej nerki. To tam musiał ją trafić łokieć tej rozhisteryzowanej kobiety, która jako jedna z pierwszych rzuciła się do ucieczki. Jak nic miała tam teraz potężnego siniaka, bo kobieta może i wyglądała niczym delikatna lalka, siły jej jednak nie brakowało. Przypomniała sobie dotyk rąk Artura, który próbował jej pomóc. Nie udało się, upadli oboje, a później… Później nie było nic aż do tej chwili, w której do nozdrzy wdarł się znienawidzony zapach szpitala, tak charakterystyczny do tego miejsca pełnego bólu, rozpaczy, utraconych nadziei. Nienawidziła szpitali. Zbyt często musiała do nich przychodzić gdy dzwoniono do ciotki Marie z informacją że jej siostra, matka Angie, ponownie znalazła się na oddziale intensywnej terapii nafaszerowana niczym indyk na Dziękczynienie. To także w szpitalu ciotka wydała z siebie ostatnie tchnienie. Między innymi takie właśnie miejsca sprawiły, że nie była w stanie patrzeć na przyszłość oczami pełnymi nadziei. To dzięki nim żyła z dnia na dzień, utrzymywana tylko przez więzi łączące ją z babką i obowiązkiem względem loa.

Szybko się okazało że nie była jedyną przytomną osobą w sali. Młody chłopak, któremu szczęśliwie trafiło się łóżko, sprawiał przyjemne wrażenie. Ciężko było powiedzieć, że od razu go polubiła ale przynajmniej postanowiła dać mu szansę, a to już sporo. Był wysoki, szczególnie gdy w końcu stanęli obok siebie. Musiała wysoko zadzierać głowę by móc patrzeć mu w oczy. Po raz kolejny pomyślała że przy swoim wzroście liczącym marne metr sześćdziesiąt pięć powinna nosić szpilki i po raz kolejny odrzuciła ten pomysł. Było jej dobrze tak jak teraz, w trampkach, bojówkach i niczym się nie wyróżniającej koszulce na ramiączkach. Nie potrzebowała tego całego, zbędnego chłamu, którym przyozdabiały się inne kobiety. Jeżeli ktoś nie potrafił dostrzec jej zalet bez dwudziestocentymetrowych szpilek, grubej warstwy farby na twarzy i sztucznych piersi…. Cóż, jego strata. Jej było dobrze.

Mitras okazał się przyjaznym człowiekiem o lekkich wahaniach w kierunku wybujałych pomysłów apokaliptycznych. Tylko dlatego, że jakiemuś idiocie zachciało się wypróbować wynik swoich szalonych eksperymentów na tysiącu lub więcej ludzi, nie znaczyło że zaraz rozpocznie się jakaś epidemia zombie. Angie nie widziała też nigdzie facetów w czerni ani w kaftanach z ogromnymi hełmami, mającymi chronić znajdujących się w ich wnętrzu ludzi przed zarażeniem. Bardziej to wszystko wyglądało na aftermath ataku terrorystycznego. Całkiem jak WTC, tylko na mniejszą skalę i bez specjalnych efektów w postaci samolotów uderzających w budynki. Ona nie skupiała się za bardzo nad skutkami tego wszystkiego. To zbytnio wybiegało do przodu. Najpierw musiała się upewnić, że z profesorem i jego synem jest wszystko w porządku. Dopiero później będzie się martwić o siebie, najlepiej gdy już znajdzie się w domu pod troskliwą opieką Babette i uspokajającą obecnością Doll. Najpierw jednak…

Przekazanie Arturowi Poniatowskiemu że jego ojciec nie żyje, nie było takie łatwe jak się Angie wydawało że będzie. Syn profesora dopiero co się wybudził, wciąż w sumie sprawiał wrażenie nie do końca przytomnego, a ona zaserwowała mu chyba najgorszą z możliwych wiadomości. Cóż, nie było sensu okłamywania go, skoro jego pierwsze pytanie dotyczyło ojca. Na dobre wyszła tu obecność Mitrasa dzięki której była w stanie chociaż trochę się kontrolować. Gdyby nie to… Cóż, przynajmniej nie była całkiem obojętna i to się liczyło.
Ich następne kroki wiodły do środka komunikacji miejskiej dzięki któremu udało się im dotrzeć do samochodu Angie, zaparkowanego w pewnym oddaleniu od miejsca incydentu. Droga nie zajęła długo bo i szpital znajdował się dość blisko centrum. Na ulicach, wbrew temu czego można by się spodziewać, panował względny spokój. Co prawda wyczuwało się pewną nerwowość, a w witrynach sklepów z elektryką migały ekrany telewizorów wyświetlające wiadomości w których królował jeden temat, to jednak… Cóż, paniki nie było widać.
Angie nie paliła się do rozmowy, szczególnie że nie brak było uszu, które mogły ową rozmowę usłyszeć. Nie chciała wzbudzać sensacji, nie chciała by obcy jej ludzie zaczęli zadawać pytania. Nie znosiła być w centrum takiej uwagi. Z ulgą zatem powitała widok swojego Forda czekającego na nią dokładnie tam gdzie go zaparkowała.
- Gdzie cię podrzucić? - zapytała, otwierając drzwi i rzucając torbę na tylne siedzenie.

- Nie trzeba, przejdę się, poza tym muszę kupić kilka rzeczy. I tak jeżdżę za darmo po mieście.-
Mitras zaczął zdejmować plecak z siebie, i wyjął z niego notatnik wraz z długopisem, po chwili rozpoczął pisanie. - Prosze o to wszelkie sposoby kontaktu ze mną jakie pamiętam. Bez numeru telefonu, bo i tak go nigdy nie pamiętam, no i nie wiem czy karta też się nie spaliła.- uśmiechnął się podarowując zgiętą kartkę. -Może będziemy musieli stworzyć grupę po wypadkową, i społeczeństwo ,,Odszkodowania od Profesora”- stanął przygotowując się do odejścia.
-Miejmy nadzieje że to nie był wirus T z Resident Evil. Profesor pasuje do Umbreli. - odwrócił się od Angi zaczynając iść w swoim kierunku.
-Do zobaczenia- pożegnał się machając ręką.

Angie wzięła kartkę i nie patrząc na to co zostało na niej zapisane, wsunęła ją do kieszeni.
- Jasne. Na razie - dość oszczędnie pożegnała swojego nowo poznanego towarzysza przygody, w której wolałaby nie uczestniczyć, a następnie wsiadła do swojego czarnego mustanga i z energią zatrzasnęła za sobą drzwi. Znajome wnętrze, znajomy zapach. Na tylnym siedzeniu zapomniana paczka psich chrupek, w uchwycie przytwierdzonym do deski rozdzielczej kubek z niedopitą kawą. Z lusterka uśmiechała się do niej calavera obracająca się na cieniutkim sznurku i rozsiewająca woń wanilii i cynamonu. Wkładając klucze do stacyjki musnęła palcem gris-gris przywieszoną do kółka od breloka. Nie była w stanie przekręcić klucza. Oparła ręce na kierownicy i zrobiła to, czego nie mogła zrobić w miejscu publicznym. Wybuchła płaczem.
Nic tak jak otarcie się o śmierć nie jest w stanie sprawić by doceniło się życie. Ona ocierała się już o wiele śmierci, można wręcz było powiedzieć że Papa Legba był jej dobrym znajomym. Tym jednak razem to jej życie zawisło na włosku. Fakt, nie miała co do niego wielkich planów. Każdy dzień był dla niej nowym początkiem, nową przygodą. Dobrą czy złą, to nie miało znaczenia. Był… Teraz zaś ktoś próbował jej to odebrać. Spośród wszystkich rzeczy które ją pozbawiono, ktoś sięgnął także i po to. Czuła się znowu tak jak wtedy gdy matka podczas jednego ze swoich ataków wyznała jej, że Angie nigdy nie powinna przyjść na świat.
- Zrobiłam wszystko by się ciebie pozbyć - wysyczała jej wtedy prosto w zapłakaną, ośmioletnią twarz. - Bogowie mi świadkiem że zrobiłam wszystko by się udało. Ty jednak… - spojrzała na Angie jakby ta stała się nagle oślizgłą ropuchą lub czymś naprawdę obrzydliwym co przykleiło się do buta. - Ty i tak przeżyłaś. Jesteś przeklęta. Jesteś cholernym bachorem, czymś co nie powinno istnieć. Czeka cię piekło i jego ognie. Będziesz się smażyć, a ja będę stała i się śmiała. Czujesz je, Angie? Czujesz te płomienie liżące tą twoją ohydną skórę?
Pytaniu towarzyszył syk jaki wydała skóra przy zetknięciu z rozżarzoną końcówką papierosa. Nie pamiętała co było później. Ciotka odebrała ją ze szpitala i zabrała do siebie gdzie została do chwili, w której ciało Marie zostało złożone w grobowcu rodu Lavelle. Później wyjechała do Bielska by zamieszkać wraz z Babette. W ciągu tych lat widywała matkę tylko sporadycznie, gdy ta przychodziła do siostry błagać o kasę na kolejne działki. Obie udawały wtedy że się nie znają, że się nie widzą i to im odpowiadało. Od czterech lat nie myślała o tej kobiecie, dlaczego więc myślała o niej teraz? Może dlatego, że znalazła kogoś gorszego? Nie była pewna i wcale nie chciała się nad tym teraz zastanawiać.
Uspokoiła oddech, wytarła oczy i twarz, doprowadziła się do stanu względnie normalnego. Musiała dotrzeć do domu w którym z całą pewnością czekała na nią Babette. W tłumie wypełniającym poczekalnię mignęła jej twarz Jo, którego mambo musiała wysłać by zajął się Angie gdy ta odzyska przytomność. Lub by zajął się jej ciałem, gdyby takowej miała nie odzyskać. Nie była pewna jaki był stan pozostałych pacjentów i czy takie ryzyko istniało. Nie wiedziała także ilu przeżyło chociaż to co widać było na ekranach telewizorów i na twarzach przechodniów wskazywało, że szczęśliwców nie było zbyt dużo. Tylko czy na pewno mogła siebie i pozostałych nazywać szczęśliwcami? To się miało dopiero okazać i raczej nie miała na to w tej chwili większego wpływu więc odłożyła sprawę na inny czas. Odpaliła silnik i przy wtórze muzyki wyjechała z miejsca parkingowego.


Do domu dotarła godzinę później. Stało się tak nie dlatego, że był on aż tak oddalony od miejsca z którego wyruszyła ale dlatego, że obrała okrężną drogę. Nie zdążyła wjechać na podjazd, a musiała się zatrzymać. Doll najwyraźniej czuwała na ganku i gdy tylko zobaczyła znajomą sylwetkę mustanga, wybiegła by powitać swoją przyjaciółkę. Na jej widok do oczu Angie ponownie napłynęły łzy, jednak udało się jej nad nimi zapanować. Zostawiwszy samochód częściowo wystający na chodnik, wysiadła i otuliła rękami szyję zwierzęcia, które to zadanie wcale nie było takie proste. Ukochane psisko wprost tryskało radością, dając jej upust przy użyciu, między innymi, wilgotnego, szorstkiego jęzora.
- Przez ciebie będę musiała wziąć prysznic - poskarżyła się wprost do psiego ucha, po czym kategorycznie nakazała się jej uspokoić. Tak, rozumiała jej radość i sama też cieszyła się ze swojego powrotu, była jednak wykończona.
- Spóźniłaś się - usłyszała dobrze jej znany, zachrypnięty głos.


Babette w całej swej krasie ukazała się na werandzie. Musiała tam stać już dłuższą chwilę, obserwując wnuczkę i jej towarzyszkę. Wnuczkę, która niczym mała dziewczynka rzuciła się w jej kierunku szukając poczucia bezpieczeństwa pomiędzy kruchymi ramionami i oparów dymu.


Reszta dnia zniknęła jakby te godziny w ogóle nie istniały. Babette nakarmiła ją i wysłała do pokoju żeby odpoczęła. Angela nie była jednak w stanie zasnąć. Nie, gdy woń szpitala nadal przylegała do jej ciała niczym toksyczny osad. Musiała to z siebie zmyć i spędziła dobre pół godziny właśnie na tej czynności. Ubranie, które miała na sobie wrzuciła do worka na śmieci i wcisnęła w kąt łazienki. Zachowała jedynie kartkę którą dał jej Mitras, przypinając ją do tablicy korkowej nad biurkiem. Postanowiła, że później do niego napisze. Zapisała sobie także żeby oddać telefon do serwisu chociaż nie była to czynność priorytetowa. Znacznie bardziej żałowała odtwarzacza mp3, miała jednak zapasowe dwa więc ból po stracie jednego nie był szczególnie dokuczliwy. Innych urządzeń na szczęście nie miała przy sobie, więc straty były w sumie niewielkie. Przynajmniej jeżeli chodziło o ich materialną formę. Później zaprosiła Doll do łóżka i wtuliwszy się w jej ciepłe ciało, usnęła.

Gdy ponownie otworzyła oczy był już wieczór. Lampki, które wraz z początkiem ciepłych dni zawiesiła na dwóch jabłoniach rosnących w ogrodzie, lśniły przytłumionym blaskiem. Z dołu docierały do niej głosy świadczące o tym, że Babette miała gości. Nie było to nic nowego ani niepokojącego. Zwykle dom tętnił życiem aż do późnych godzin nocnych. Zawsze znalazł się ktoś kto potrzebował pomocy mambo. Angie często towarzyszyła babce przy jej pracy jednak tego wieczoru nie miała ochoty schodzić na dół. Domyślała się dlaczego słyszy te głosy i niczym tchórz wybrała ucieczkę. Niestety, nie było czegoś takiego jak ucieczka. Nie w domu mambo Babette.
Na pukanie do drzwi nie trzeba było długo czekać. Niechętnie zaprosiła intruza, podnosząc się do pozycji siedzącej. Ktoś musiał wyprowadzić Doll bo suki nie było na łóżku ani nie krążyła po pokoju.
- Dziecko - usłyszała dawno nie słyszany głos na którego dźwięk mimowolnie skurczyła się w sobie.
- Papa Morbi - przywitała mężczyznę skinieniem głowy. W ich społeczności zajmował pozycję równą babce o ile nie nieco wyższą. Wszystko zależało od tego kto wyrażał opinię. Angie nie tyle nie lubiła houngana, co zwyczajnie się go obawiała. I nie ma się co dziwić bo tylko skończony głupiec nie obawiałby się bokora.
- Czym zasłużyłam sobie na ten zaszczyt? - zapytała, starając się by jej głos nie zadrżał. Jakoś nie miała ochoty na więcej atrakcji zarówno tego, jak i przez kolejnych kilkaset dni. Papa rozejrzał się po pogrążonym w mroku pokoju lecz ani nie wszedł do środka ani nie zapalił światła, zadowalając się tym, które wtargnęło z korytarza.
- Czy potrzebuję powodu by odwiedzić moją ulubioną uczennicę? - zapytał, chociaż oboje zdawali sobie sprawę, że Angie nigdy nie była i raczej wątpliwym było by kiedykolwiek została jego uczennicą. Milczała zatem, czekając aż sam wyjawi po co przyszedł.
- Tragedia pogrążyła w żałobie wiele rodzin - odezwał się po chwili, opierając ciężar ciała na srebrnej główce laski. Jego garnitur jak zwykle był w nienagannym stanie, uszyty na miarę i kosztujący więcej niż niejedna rodzina miała na przeżycie miesiąca. W przeciwieństwie do Babette, Papa Morbi nie krył się ani ze swoimi wpływami ani z majątkiem.
- Wielu utraciło swoich bliskich - kontynuował, wbijając w nią spojrzenie czarnych oczu. - Chciałem się upewnić że tobie nic się nie stało, moje dziecko - zakończył, a w słowach jego było tyle prawdy, że nie wystarczyłoby na zakrycie dna najmniejszego z kieliszków babki. Jedyne, w co Angie była w stanie uwierzyć, to to że był ciekaw tego dlaczego przeżyła. Jak nic węszył w tym jakiś interes, chociaż równie dobrze mogło chodzić o faktyczną troskę. W jego przypadku nigdy nie można było być niczego pewnym.
- Jak widzisz, wszystko ze mną w porządku - odważyła się unieść głowę i spojrzeć mu w oczy. Nie chciała żeby wiedział, że się go boi. Na próżno. Jego wzrok zdawał się sięgać głęboko w duszę, obrywać ją z ochronnych warstw i wyłuszczać najgłębiej skrywane sekrety. To dlatego przede wszystkim tak bardzo się go obawiała. Zdawał się wiedzieć o niej wszystko, nawet to do czego sama nie chciała się przed sobą przyznać.
- Tak. Widzę - pokiwał głową, budząc do życia kościane kolczyki zdobiące jego uszy. - Gdybyś jednak poczuła się… inaczej - przy tych słowach uśmiechnął się sprawiając, że jego rozmówczyni miała ochotę skryć się pod pledem - wiesz gdzie możesz mnie znaleźć. Zawsze znajdę dla ciebie czas, pamiętaj o tym - zapewnił sięgając po klamkę. W następnej chwili już go nie było. Odszedł, niczym zły sen i podobnie jak nocny koszmar, pozostawił po sobie uczucie zagrożenia, nie pozwalające na ponowne zamknięcie oczu. Nie chcąc schodzić na dół i nie mogąc ponownie zasnąć, sięgnęła po odtwarzacz, słuchawki i książkę. W jej uszach rozbrzmiała dobrze jej znana melodia, która zawsze była w stanie przywrócić jej spokój i przywołać na twarz uśmiech.


Niestety, tym razem jej moc zawiodła. Także książka nie była w stanie przenieść jej do innego świata, gdzie szczęśliwe zakończenie czaiło się za każdym rokiem lub chociaż było do osiągnięcia na końcu drogi. Nie mając sił na kolejne próby wstała, założyła strój do biegania, zgarnęła zapasowe buty które właśnie na takie okazje tkwiły na dnie szafy i wymknęła się przez okno. Nogi same poniosły ją w kierunku Skupiska. To miejsce wzywało ją do siebie, teraz bardziej niż kiedykolwiek. Kojąca obecność przodków podnosiła na duchu i łagodziła zszargane nerwy. Spacerując pomiędzy nagrobkami mogła w spokoju zebrać myśli. Jej życie, do tej pory poukładane i względnie przewidywalne, wywinęło fikołka. Ponownie musiała się odnaleźć i poskładać w solidną całość. To wymagało siły i to o nią przyszła prosić. Zdjęła swój naszyjnik i położyła go na ołtarzu przy grobowcu rodziny Lavelle. Naszyjnik zrobiła dla niej ciotka i był dla niej niezwykle cenny. Miała nadzieję, że to wystarczy. Wyjęła kredę i wyrysowała odpowiednie veve, tak jak przed latami nauczyła ją Marie. Nie myśląc więcej zaczęła tańczyć, przywołując z pamięci właściwe słowa. Loa słuchały.

Nie była pewna o której wróciła. Czas stał się wartością względną i nieistotną. Czuła wypełniający ją spokój i syciła się nim niczym dobrym winem. Babette zostawiła dla niej otwarte drzwi, znak że nie potępiła wnuczki, a wręcz pochwalała jej wyprawę. To, że wiedziała gdzie tego wieczoru udała się Angie, wcale jej nie dziwił. Babka wiedziała wszystko. Cicho stąpając weszła do pokoju, rozebrała się i ponownie wsunęła pod pled. Doll, która jako jedyna przywitała wracającą ze spaceru dziewczynę, ułożyła się na swoim miejscu w nogach łóżka. Noc dalej królowała po tej stronie globu. Za oknem cicho szumiały liście. Angela Lavelle przyłożyła głowę do poduszki i zasnęła.
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline