Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-03-2019, 11:08   #1
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Bastion - przez ostępy Ostlandu

Miejsce: Ostland; Wolfenburg; karczma “Włóczykij”
Czas: 2519.VII.30 marktag(3/8); ranek
Warunki: ciepło; pogodnie; jasno; wnętrze gospody


Miasto. Co by nie mówić, Wolfenburg był miastem w pełnym tego znaczeniu słowa. Ogromna metropolia z jaką pod względem i prestiżu żadne inne miasto w Ostlandzie nie mogło się równać. Pewnie dlatego też była i stolicą tej prowincji. Dlatego miała iście kosmopolityczny charakter. W przeciągu tygodnia trudno chyba było nie spotkać przedstawicieli jakichś ras, narodów czy profesji. Ten ważny strategicznie przystanek lub punkt docelowy był ważnym adresem na trasie prastarego szlaku ze wschodu na zachód. Czy ktoś z Imperium miał sprawy do załatwienia w Kislevie czy na odwrót, to właśnie Wolfenburg był świetnym miejscem na spotkanie ostatni większy postój i baza przed podróżą ku Kislevowi czy pierwszym jeśli podróżowało się z kraju carów i caryc.

Nawet sami Ostlandczycy wydawali się mieszanką wschodu z zachodem. Tradycyjnie razem z Ostermarkiem nazywanym wschodnimi kresami Imperium. To w właśnie u ostlandzkiej wersji imperialnego dało się wyczuć wyraźnie wschodni akcent zaciągający już wyraźnie kislevskimi nutami. W ubraniach podobnie dało się wyczuć wpływ wschodnich nacji. A jednak właśnie tutaj, wśród tych upartych ludzi, w większości zamieszkujących miasteczka i wioski zagubione w interiorze prastarych puszcz, utarło się uważać Sigmara za patrona całej prowincji. Nie na darmo Ostlandczycy zwykli umieszczać w herbach i godłach głowę byka na tle czerni i bieli na znak swojego uporu i odporności jaką cechowało się owo zwierzę.

Jednak ich stolica, Wolfenburg, odznaczał się mieszanką kultur, ras i narodów. Kislevitów wydawało się, że można spotkać na każdym rogu. Sporo było przybyszy z sąsiednich prowincji, głównie z położonego na zachodzie Middelheim czy znajdujących się na południe od Talabek Ostermarku i Talabheim. Ale bywali też kupcy i kurierzy zmierzających do tak odległych miejsc jak Altdorf, Nuln czy Bretonia. Zdarzali się i bardziej egzotyczny goście jak krasnoludy, elfy albo tileańscy kupcy i najemnicy. Do tego przyprawy miejskiego folkloru w postaci wędrownych kaznodziei, wieszczy zagłady, biczowników, werbowników do obsługi bliższych i dalszych tras karawan i lądowych i morskich, oddziałów najemnych czy w służbie bogatych wielmożów.

A poza tym dziś był dzień targowy a jakby było mało właśnie zakończyły lub kończyły się żniwa. Te dwa powody dodatkowo zapchały miasto wozami z dobrami wszelakimi jakie z całej okolicy zwożono do magazynów, faktorii czy właśnie na targ aby wymienić na inne dobra. Ten ciepły i słoneczny poranek od przedświtu był więc gwarny i tłoczny. Wydawało się, że z każdego kąta w tym mieście ktoś krzyczy, nawołuje, zachwala, awanturuje się, wykłóca czy w inny sposób uparł się aby zaanonsować swoją obecność, towary i usługi. Gdzie tylko się dało rozstawiły się różne kramy albo po prostu handlowano z wozów. Pieniądz i dobra wartko zmieniały właściciela. Zbijano i tracono fortuny, chłopi kupowali potrzebne dobra z myślą o nadchodzącej zimie i kolejnym sezonie, rajfurzy oferowali swoje usługi przyjezdnym, ladacznice i te w zamzutach i te na ulicach miały pełne uda roboty, sklepikarze z zapałem szacowali jeden z największych dziennych utargów jakie powinni mieć pod wieczór, goście wykłócali się z karczmarzami o jakiekolwiek miejsce przy stole albo wolnym pokoju. Wynajmowano nawet szopy, poddasza, piwnice i stajnie. Wydawało się, że miasto lada chwila pęknie w szwach od popełniających je ludzi.

Właśnie w tej tłocznej i hałaśliwej atmosferze, w jednej z bocznych alków, jednej z wielu wolfenburskich karczm spotkała się kilkuosobowa grupka z pozoru całkiem przypadkowych gości. Alkowa była jedną z kilku jakie posiadał w swoich trzewiach “Włóczykij”. Na całym pstrokatym i kosmopolitycznym mieście, dzisiaj dodatkowo zapchanym tłumem wszelakim, ta karczma wydawała się mieć niepowtarzalny koloryt. Właśnie ten lokal upodobali sobie przeróżni poszukiwacze przygód, awanturnicy, najemnicy, specjaliści o ciekawych umiejętnościach. Tutaj można było nająć kogoś na długą i niebezpieczną wyprawę, znaleźć nabywców na rzadkie dobra i usługi, ubić interes, znaleźć specjalistę czy po prostu spędzić czas czekając na odpowiednie zlecenie przy miłej dla ucha i często dla oka muzyce, przyzwoitej ilości i jakości trunków, sporej rozpiętości dań w menu. Można było wynająć pokój, zamówić kąpiel, pranie czyli odświeżyć się po trudach podróży, samemu lub za dodatkową opłatą w słodkim towarzystwie.

Gośćmi lokalu też zwykle nie były pierwsze z brzegu obszczymury. Trzeba było mieć odpowiednio dużo kiesy, pleców lub gestu a to wszystko z zawadiacką szczyptą zawodowego awanturnika aby mieć swoje stałe miejsce w tym lokalu. Przybywali tu i zawodowi weterani niezliczonych bitew, i specjaliści od podróżowania przez pustkowia, dumni panowie z pierścieniami rodowymi na palcach czujący zew przygody w żyłach bardziej niż inne przyziemne obowiązki. Artyści, minstrele, poeci, portreciści jacy szukali inspiracji dla swojej sztuki albo byli gotowi wynająć swoje usługi aby uwiecznić tego czy owego dobroczyńcę czy to w poemacie, pieśni czy malowidle.

Grupka z jednej z alków tego lokalu nie miała jak na razie ani stałego miejsca ani swojego kufla w tym zacnym lokalu. Czyli wyrobionego nazwiska i marki. Wiedzieli też, że zbyt długo już tu nie zabawią. Przez ostatnie dwa tygodnie mieli okazję się poznać gdy stopniowo nowy dobroczyńca, herr Adler, kierował ich właśnie do tego lokalu. Przez te dwa tygodnie dwa pokoje wynajęte za pieniądze z kiesy ratusza dla jakiego pracował herr Adler stopniowo zapełniały się kolejnymi którzy przeszli przez sito selekcji miejskiego urzędnika. Trudno było określić co sprawiało, że kogoś zaliczał jako odpowiedniego do planowanego zadania a kogo nie. Od nowego tygodnia było jednak wiadomo, że czas czekania się skończył. Tak samo jak kończyły się pieniądze jakimi opłacone zostały obydwa pokoje. Pokoje były opłacone do końca miesiąca czyli do konistag jaki miał nadejść za kilka dni. Wyglądało na to, że rekrutacja do tego zadania została zakończona i czas gdy grupka śmiałków wyruszy w dzikie ostlandzkie ostępy nastąpi w ciągu kilku najbliższych dni.

Grupka pięciu osób w jednej z alkow “Włóczykija” miała ten sam cel, ten który zobowiązali się wypełnić herr Adlerowi i wielmożom jakich reprezentował. Wydawało się, że ów cel przykuwa uwagę bardzo wielu i bardzo wpływowych osób. Zapewne stąd właśnie nie poskąpiono kiesy na wynajem pokojów w tym a nie innym lokalu. Ani na wynajęcie odpowiedniej pomocy jaka miała pomóc śmiałkom w podróży w nieznane. Na początek były to łodzie z obsadą jakie miały zawieźć śmiałków tak daleko w górę rzeki jak się da. Herr Adlerowi i ludziom dla jakich pracował bardzo zależało na odnalezieniu starego zamczyska von Falkenhorstów jakie tradycyjnie nazywano tutaj “bastionem”. Niektórzy nazywali go też Górskim Bastionem lub Orlim Gniazdem czy zamkiem Falkenhorstów no ale najczęściej mówiono o nim po prostu “bastion”. W kwestiach tej górskiej twierdzy prawda mieszała się z fikcją i legendami. Było pewne, że niegdyś ten ród i zamek na pewno istniał. Gdzieś we wschodnich rejonach Gór Środkowych. Ale tyle było z pewnych informacji.

Przez kolejne stulecia prawda rozmyła się do poziomu lokalnej legendy o której wszyscy słyszeli ale prawie każdy coś innego. Nie było nawet wiadomo czy ten zamek jeszcze stoi jak tak to w jakiej formie. No i gdzie w tych górach należy go szukać. Wskazówki były bardzo mętne i poszlakowe. Nawet jeśli w ostatnich wiekach ktoś twierdził, że odnalazł tą twierdzę to i tak było jakieś “ale” które niezbyt pomagało doprecyzować namiar. A to jakiś pechowiec odnalazł jakiś zamek w górach ale zmarł zaraz po powrocie, a to ktoś odnalazł jakiś dziennik czy inne zapiski ale te albo zaginęły w późniejszym czasie albo były wątpliwej jakości. A to ktoś przyniósł coś co mogło pochodzić z owego zamku ale on sam lub ta rzecz znikały lub okazywały się czymś całkiem innym. Jednym słowem wyprawa zapowiadała się jako trudna przeprawa w dzicz ze sporą ilością szukania tego górskiego zamku. Ale chociaż wysiłek i ryzyko zapowiadały się na bardzo trudne to i obiecana nagroda była też niemała. A oprócz nagrody był jeszcze sam zamek i to co w nim zostało. Co zostało? Nie wiadomo. Ale opisy dawnego przepychu i bogactwa tak materialnych jak i duchowych czy wiedzy potrafiły przemówić do wyobraźni. Za takie profity można było spróbować na nowo ułożyć sobie życie. I to na całkiem przyzwoitym poziomie.

Poza tym było jeszcze coś co łączyło grupkę siedzącą przy stole w alkowie. Coś co dopiero na dniach dowiedzieli się od siebie nawzajem a co wydawało się zaskakującym zrządzeniem losu. Siedzący po jednej stronie stołu Klaus Fortzman poza tym, że zobowiązanie wobec ratusza na odnalezienie zaginionej górskiej twierdzy to i ciągnęło go tam coś jeszcze. Pewno bardzo niebezpieczne indywiduum które swego czasu mocno namieszało w pewnych kręgach z którymi bezpieczniej było nie wchodzić w drogę. A jeśli już się tak stało to właśnie wysyłano kogoś takiego jak on aby zajął się delikwentem. Niestety delikwent okazał się całkiem pomysłowy i przebiegły. W końcu więc Klaus dotarł do ostlandzkiej stolicy gdzie okazało się, że trop za zbiegiem prowadzi ni mniej ni więcej tylko właśnie w górskie pustkowia. Wyprawa organizowana przez ratusz spadła mu jak manna z nieba w sporej mierze zdejmując z niego ciężar samotnego pościgu lub samodzielnego organizowania sobie wyprawy w owe pustkowia. Z drugiej jednak strony współdziałając z innymi musiał z nimi współdziałać i nie miał takiej swobody manewru niż gdyby działał samodzielnie. No i profity za odnalezienie tej zaginionej twierdzy też były niczego sobie i znacznie zwiększyłyby jego możliwości.

Jedyna kobieta w tym towarzystwie również miała swój interes w tej wyprawie. Obiecane przez ratusz złoto, przygoda, sława które razem lub osobno potrafiły otworzyć wiele drzwi już były warte wysiłku. Ale poza tym dostała konkretne zlecenie od swojego szefa. A mianowicie odzyskać pewną księgę. I to tą co kilka miesięcy temu pozyskała osobiście! No ale jednak niezbyt jasnymi sposobami okazało się, że księga zaginęła. Pośpiesznie przeprowadzenie śledztwo naprowadziło na trop pewnego pana. Tego samego zresztą na którego szef miał już podejrzenia od jakiegoś czasu bowiem jego nazwisko chociaż nigdy nie pojawiało się na czele to jednak zaskakująco często pojawiało się to tam czy tu przy okazji innych spraw. Nawet z pozyskaniem tej księgi wydawał się tylko płotką i przypadkowo zamieszaną osobą i tak zresztą się wyłgał. A jednak. A jednak przy obecnie przeprowadzonym śledztwie okazało się, że zaskakującą zbieżność między zaginięciem pewnej księgi z pewnego tajnego magazynu z którego zdecydowanie nie powinno nic ginąć a jego wyjazdem z miasta. Wyjechał. Zniknął. Uciekł. Szef nie miał jeszcze dowodów ale trochę w ciemno a trochę wiedziony intuicją, rozkazał jej odzyskanie księgi za wszelką cenę. Ale też skoro znał jej możliwości dał jej wolną rękę licząc na jej wyczucie i finezję. Bo pewne poszlaki wskazywały, że ów matacz może przy sobie posiadać nie tylko “zaginioną” księgę ale i inne ciekawe rzeczy no i być może tam gdzie jedzie jest tego więcej. Te same poszlaki sugerowały, że zbieg ruszył do jakiegoś miejsca w górach. Całkowite pustkowie najpierw przerażających ostępów pradawnej puszczy Lasu Cieni a potem górskie szczyty bez śladów cywilizacji. Teren był bardzo trudny do operacji w pojedynkę. No ale nomen omen akurat ratusz organizował wyprawę w te rejony.

O ile Gabriele Litz interesowało co innego o tyle mogła nieco światła rzucić na sprawę Karla von Schatzberga. Ten niezbyt zasobny szlachcic który wizerunkiem znacznie odbiegał od rycerza w lśniącej zbroi na pysznym rumaku też miał swoje własne powody aby dołączyć do wyprawy w górskie pustkowia. Poza tym, że złoto, sława i zaszczyty przydałyby mu się może bardziej niż komukolwiek z siedzących przy wspólnym stole to miał jeszcze swój osobisty, rodzinny powód aby ruszyć w górskie ostępy. W rodzimych, rodowych kronikach wyczytał informację, że właśnie do Bastionu prowadził ostatni trop jego przodka. Ów zacny von Schatzberg sprzed wieków nigdy z owych gór nie powrócił. A przynajmniej nie zanotowały tego żadne znane mu kroniki. To sugerowało, że ten znamienity rycerz zapewne skończył żywot w Bastionie lub w górach. Tak naprawdę mógł skończyć go gdziekolwiek i kiedykolwiek no ale jedynie owa na wpół mityczna górska twierdza dawała jakiś punkt poszukiwań. Gdyby tak udało mu się zbić tą fortunę jaką był skory wypłacić ratusz, sławę jaką by zdobył jako odkrywca tej prawie mitycznej krainy no i pierścień seniora oraz wyjątkowy miecz rodowy jakie zaginęły w pomroce dziejów razem z owym przodkiem to ho, ho! Już wtedy nie byłby takim kolejnym gołodupcem bez nazwiska! Przywróciłby cześć i znaczenie dla swojego rodu i siedziby, sąsiedzi znów musieliby liczyć się z von Schatzbergami a on zostałby najważniejszym członkiem rodu, rozpoznawalnym nawet w stolicy prowincji! No ale najpierw musiał odnaleźć miecz i pierścień. Tu właśnie okazała się pomocne różnooka. Okazało się, że rozpoznaje wzór na pierścieniu rodowym Karla i już taki widziała. Gdzie? U jednego z lokalnych paserów. Niestety na miejscu bogowie zakpili z ubogiego rycerza po raz kolejny. Co prawda paser potwierdził, że miał taki pierścień jako zastaw no ale został wykupiony. Przez kogo? Przez pewnego jegomościa. Ów jegomość dość mocno się śpieszył ale w tej paserskiej branży to była norma więc nie zadawał zbędnych pytań. Tamtemu klientowi wymsknęło mu się tylko, że zamierza wyruszyć daleko stąd i chyba nie spodziewał się wracać. Co prawda Karl nie miał owego pierścienia w ręku jaki do niedawna miał w posiadaniu paser ale jeśli był to ten pierścień jakiego potrzebował to był to najświeższy ślad od kilku stuleci! I rozminął się z nim ledwo o kilka tygodni…

Ostatnim z ludzkich biesiadników był wolfenburczyk, Bernard Schweiger. Chociaż początkowo zapisał się na tą wyprawę ze szczerymi intencjami zdobycia zasobów na dalsze leczenie ukochanej siostry to gdy dokładniej spotkał i dogadał się z przyszłymi towarzyszami podróży to również okazało się, że mają ze sobą zaskakująco wiele wspólnego. Gdy wyjawił przyszłym towarzyszom swoje bolączki okazało się, że Karl skojarzył objawy tajemniczej, wyniszczającej choroby na jaką zapadła siostra bliźniaków. Długotrwała, wyniszczająca ciało i umysł choroba na jaką zapadła jego prababka sprzed kilku pokoleń. Właśnie żona owego zacnego rycerza jaki wyruszył w góry, do zamku von Falkenhorstów która była siedzibą uczonych i mędrców co dawało nadzieję, że wśród tych znamienitych ludzie znajdzie się ktoś kto sprosta tej straszliwej chorobie. Czy odnalazł ten ratunek nie było wiadomo bo do domu, ze swoim mieczem i pierścieniem, nigdy nie powrócił. Niemniej sądząc z zapisków rodowych kronik wyruszał z pełnym przekonaniem po wymianie listów z uczonymi z górskiego zamku. Co więcej wolfenburczyk podczas rozmów ujawnił, że gdy z bratem przez lata szukali sposobu aby wyleczyć siostrę korzystali z usług między innymi apteki Friedmana. Pan Friedman okazał im wiele serca i życzliwości, bardzo współczuł losu ich siostry i modlił się za nią. Często sprzedawał swoje tajemne specyfiki dla ich siostry bardzo tanio, jakby nawet żal mu było brać pieniądze za swoje usługi. Nawet kilka razy odwiedził ich w domu aby osobiście zademonstrować jak należy używać tych specyfików i zbadać chorą bo chociaż nie był prawdziwym medykiem to jednak wiedzę o ludzkim ciele i jego słabościach miał bardzo dużą a jego specyfiki naprawdę zdawały się powodować przesilenie choroby po których czasem następowała poprawa i Geraldine miewała powroty do normalności zanim choroba znów się o nią nie uporała. Ale nazwisko i apteka Friedmana okazały się całkiem znajome dla ucha Gabrielle. To właśnie tego człowieka jej szef podejrzewał o “zniknięcie” księgi której nie zdążono nawet porządnie przebadać ale wyglądała wystarczająco podejrzanie aby zamknąć ją w tajnym magazynie do czasu wyjaśnienia. Panem Friedmanem interesował się też Klaus. Było całkiem możliwe, że osobnik jakiego spotkał gdzie indziej wcześniej działał właśnie tutaj, w Wolfenburgu. Wówczas rodzina Schweigerów była jednymi z najlepszych świadków jakich mógł sobie wymarzyć, nawet jeśli ich kontakty z owym jegomościem były sprzed kilku lat.

Ostatnim biesiadnikiem przy stole był barczysty krasnolud. Tladin Gladeson był krasnoludem co się zowie. I chociaż złoto mocno motywowało chyba każdego krasnoluda, najemnika czy krasnoludzkiego górnika a tych karlików obiecanych w umowie z ratuszem było całkiem niemało. To miał też i osobisty powód aby dołączyć się do wyprawy w górskie przełęczę. A mianowicie szukał swojego rodzonego brata. Żywego lub martwego. Trop po nim urwał się tak dawno, że można było stracić nadzieję, że kiedykolwiek się go podejmie to właśnie tutaj, w Wolfenburgu, bogowie okazali się łaskawi. Dokładniej to właśnie Bernard okazał się być tym który kojarzył pewnego krasnoluda który wspominał o swoim kompanie o podobnie brzmiącym do Tladina imieniu. Ów krasnolud, Gorfik, był lakoniczny ale Bernard zdołał wówczas domyślić się tyle, że znów poszło o jakąś sprawę honorową i ów kompan Gorfika zobowiązać się dołączyć do jakiegoś człowieka który wyprawiał się w góry. Po czym po obu słuch zaginął czyli jak wnioskował Gorfik, pewnie wyjechali już z miasta. On sam był zbyt osłabiony chorobą i ranami jakie właśnie posłano po Bernarda aby je opatrzył aby wyruszyć razem z nimi. No i właśnie Bernard mógł wiedzieć, gdzie owego Gorfika można spotkać.

No a teraz, w ten tłoczny, głośny poranek, kończyli właśnie wspólne śniadanie. Inni goście również byli na podobnym etapie zaczynania kolejnego dnia. I był czas najwyższy aby pomyśleć o ostatnich krokach jakie mogli przedsięwziąć przed wyprawą. Jeszcze przez kilka dni, za ich pobyt i wyżywienie płacił ratusz, dłuższa zwłoka w podjęciu się realizacji zakontraktowanego zlecenia mogła zaowocować przykrymi konsekwencjami ze strony zleceniodawcy. W dokach czekały łodzie wraz z obsadą gotowe na sygnał, swoich pasażerów i ich bagaże aby wypłynąć w dół rzeki Wolf aby potem odbić w górę Eiskalt i spróbować dopłynąć tak daleko jak się da. Podróż łodzią wydawała się najszybszą, najłatwiejszą i względnie najbezpieczniejszą o ile gdzieś w leśnym czy górskim interiorze można było użyć tego zwrotu.

Wielką niewiadomą była pogoda. Póki co była piękna, taka, że kto jeszcze nie zdążył miał piękną, letnią pogodę aby dokończyć żniwa. Idealna, idylliczna pogoda na podróż. Ale każdy dzień przybliżał jesienną słotę a potem już zimowe mrozy. Za jakieś pięć festagów* będzie mittherbst** po której noc i chłód będzie zyskiwać po kawałku coraz więcej przewagi nad dniem i ciepłem. Nie było wiadomo jak to będzie w tych górach ale raczej nie było co liczyć, że będzie cieplej czy łagodniej niż tutaj, na porośniętych prastarą puszczą lub potężnym miastem nizinach. Jasne było, że każdy dzień ładnej pogody dobrze by było zużyć na podróż przez rzeki, lasy i góry no i odszukanie samego zaginionego w górach zamku. Każdy dzień słoty czy niepogody mógł nawet uniemożliwić kontynuowanie podróży. Z drugiej jednak strony szykowała się wyprawa w odludne tereny i Wolfenburg był jedynym miejscem o takich możliwościach pozyskania zasobów czy informacji. W czasie podróży o ile się orientowali, to zapewne napotkają góra na zagubione w interiorze wioski i osady, nic co by mogło się równać choćby z jedną dzielnicą ostlandzkiej metropolii.

---

*festag - ósmy dzień tygodnia, odpowiednik naszej niedzieli. W tym wypadku po prostu odpowiednik zwrotu “kilka niedziel/tygodni”.

**mittherbst - równonoc jesienna.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić

Ostatnio edytowane przez Pipboy79 : 13-03-2019 o 12:43. Powód: Wrzucenie treści posta do posta :)
Pipboy79 jest offline