Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-03-2019, 15:28   #96
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Angelo Gabriel Martinez

To było dziwne spotkanie. Naprawdę dziwne. Ale chyba teraz tak właśnie miał wyglądać życie młodego sic arios. Pełne dziwnych stworów, rodem z opowieści dla niegrzecznych dzieci.

A właśnie! Niegrzecznych.

Róże – wspaniały bukiet kosztujący niemało kasy – powinny zrobić swoje. To przypomniało Angelo o geście słynnego „El Chapo” Guzmana, który w dniu pogrzebu jego najstarszego syna, którego zresztą – przez przypadek kropnęli ludzie El Chapo, wykupił wszystkie róże z miasta i okolicy, a potem rozrzucił je z samolotu na kondukt pogrzebowy. Sam nie mógł być na pogrzebie, bowiem już wtedy szukali go niemal wszyscy w kraju i gringos z DEA.

Niecałą godzinę później był już pod drzwiami Lupity. Otworzyła drzwi i chciała zrobić focha, tak jak sądził, ale wielki bukiet czerwonych kwiatów zrobił swoje. Jedna lampka wina i Lupita otworzyła się przed Angelo, jak szkatułeczka ze skarbami. Przebierała nogami, gotowa wskoczyć na niego, jak wygłodzona nimfetka. A on, chyba po raz pierwszy dostrzegł w niej coś więcej, niż kobietę. Widział jej aurę – pełną żądzy. Teraz rozumiał co oznaczają naprawdę słowa „płonąć z pożądania”. Bo urzędniczka płonęła. A ogień – smugi rubinowej, rozjarzonej czerwieni, wyraźnie zaczynał się w jej miejscach erogennych i oplatał ją niewidzialnym blaskiem. I była krew – równie czerwona – przelewająca się przez jej ciało. Angelo był boleśnie niemal świadomy tej krwi. Słyszał, jak płynie w jej żyłach, jak tętni jej serce. Rytmem zachęcającym do zanurzenia się w nią. Była gotowa oddać mu się w pełni. Chociaż nie wiedziała do końca, co teraz oznacza takie pożądanie.

I co prawda Angelo nie miał kłów, jak istoty nocy, w które – zgodnie ze słowami Xolotla – powoli przeistaczał się i on i reszta Węży, ale odczuwał silny głód krwi. Rosnący wprost proporcjonalnie do natężenia podniety Lupity. Musiał się powstrzymać, albo popłynąć na jego karmazynowej fali.

Chociaż nie miał pojęcia jak to się potoczy i jakie może mieć konsekwencje.

Juan Maria Alvarez

To była pokrzepiająca wizyta. Jego spowiednik nigdy go nie zawiódł. Tym razem również okazał się człowiekiem, którego Juan cenił i szanował najbardziej na całym tym popieprzonym świecie. Dawał nadzieję. W końcu taka była rola duchownego, ale – w odróżnieniu od wielu księży – Don Jose robił to najlepiej. Najlepiej, bo szczerze – prosto z serca.

Spacer do mieszkania Angelo był kojący. Noc obejmowała Juana swoimi chłodnymi objęciami. Oczy przyzwyczaiły się już do nowego widzenia świata, pełnego powidoków i kolorów sączących się z budynków i ludzi. Było to teraz naturalne. Jak nowo odkryty zmysł, który z czasem staje się czymś codziennym i stałym.

Nic wartego uwagi nie wydarzyło się po drodze i Juan dotarł do mieszkania Angela bez problemów. Mieszkanie nie było zamknięte ale nie było w nim żadnego z Węży. Najwyraźniej reszta amigos kręciła się jeszcze po mieście załatwiając sprawy SV.

Tequila znaleziona w barku smakowała jak woda, chociaż paliła gardło, to jednak nie dawała tego przyjemnego kopa, którego dawała wcześniej. Jednak – co dziwne – otępiała Juana tak samo, jak wcześniej. Powodowała, że barwy zanikały, a wzrok stawał się … ludzki. Ograniczony do naturalnego źródła światła, którego w mieszkaniu nie brakowało.

Telewizja o tej porze nadawała same głupoty, chociaż satelitarne kanały dawały już pewną paletę wyborów.

Nic się nie działo. Nic. Chociaż, z niewiadomych powodów, Juan odczuwał narastający niepokój. Wewnątrz jego duszy, o ile jeszcze ją miał, rosła jakaś zimna gula. Jakby w środku, w zastraszającym tempie, rozwijał mu się czarny, lodowaty nowotwór. A najgorsze w tym wszystkim było to, ze za cholerę nie miał pojęcia, co jest tego przyczyną.

Alvaro Perez „Oreja” i Javier “Xavi” Orozco

Bacab nie zdążył dowieść ich na miejsce.

W pewnym momencie zadzwonił telefon w jego samochodzie – zintegrowany z panelem auta i Bacab wymienił kilka zdań z jakimś facetem o silnym, władczym głosie. Rozmowa prowadzona była w dziwnym, nieznanym ani Alvaro, ani Javierowi języku. Nie brzmiał on jak najpopularniejsze języki świata – angielski, francuski czy ruski, które znali z kablówek i filmów. Może był to jakiś jeżyk arabski, bo gadali trochę tak, jak terroryści w amerykańskich filmach o zamachach bombowych i porwaniach samolotów.

- Panowie – Bacab zatrzymał samochód w chwilę po zakończeniu rozmowy – Niestety, będę musiał was tutaj zostawić i przełożyć nasze kolejne spotkanie. Zadzwonię.

- Coś się stało? Kto dzwonił? – Ucho nie byłby sobą, gdyby nie spróbował wyciągnąć kilku informacji od Bacaba.

Nie tym razem. Mężczyzna posłał mu tylko nieodgadnione spojrzenie i zatrzymał samochód przy ulicy. Wyraźnie dawał znak, że mają wysiadać. Znajdowali się w połowie drogi do antykwariatu. W dzielnicy mieszkalnej, pełnej spokojnych, cichych już o tej porze domów w których pomieszkiwała klasa średnia.

Gdy tylko znaleźli się na zewnątrz Bacab ruszył nabierając gwałtownie prędkości i o chwili widzieli już tylko oddalające się, czerwone jak krew, światła jego luksusowego samochodu.

Co takiego się zdarzyło, że Bacab nagle zmienił zdanie? A może postanowił jednak dopaść monetę samemu, a zostawił ich tutaj, by mu nie przeszkodzili. W końcu wiedział już gdzie się znajduje. To było bardzo prawdopodobne. I ten głos. Tego drugiego mężczyzny. Kim był? Wyglądało na to, że to on dominuje w tej rozmowie. Ten obcy, nie Bacab.
Stali sami, pośród spływających z murów, okien i latarni świateł, skąpani w blasku miasta i zaczynali odczuwać coraz silniejszy lęk. Obawę, że gdzieś, za ich plecami, szykuje się coś dużego, coś groźnego, coś, czemu zmuszeni będą niedługo stawić czoła.

Pierwszy, o dziwo, zauważył to Javier. Ciemną wstęgę niby-dymu. Gęstą, smolistą, nieruchomą plamę przyczajoną gdzieś, między jednym z domów przy ulicy, a małym żywopłotem – pretensjonalną ozdobą posesji, wzniesioną przez jakiegoś dupka w garniturze, zapewne prawnika lub innego urzędasa, który dorabiał do pensji korumpując się z gangami lub kartelem.

Wąż – ten czarny i złowieszczy prześladowca sprzed Objęcia – wrócił. Wrócił i przyczajony w ciemnościach, nawet niezbyt ukrywający swoją obecność, obserwował dwójkę SV.

Czego chciał? Co było jego celem? Jakie miał intencje?

Tito Alvarez

A jednak nie. Jednak uśmiech nie był końcem konwersacji. Był czymś innym.

- To niebezpieczne pytanie. Czy mogę pomóc? Tak. Mogę pomóc w ten sam sposób, w jaki ty pomogłeś mi.

Kręgi na ścianie obracały się leniwie, szybko, szaleńczo. I nagle …
Tik, tak, tik, tak….

Odgłosy zegarów. Stukały, wybijając kolejne sekundy. Cięły czas na kawałki. Zawłaszczały go sobie.

Tito znów znalazł się w pracowni zegarmistrza. Stał pośród zegarów i katarynek, wsłuchując się w ich niekończący się szum. W oddech mechanicznych czasomierzy. Oczy Oszusta, tym razem zwykłe, nieco napuchnięte i przekrwione oczy starego człowieka, zatrzymały się na gościu.

- Mogę obiecać, że spróbuję pomóc.

To było oczywiste. Coś za coś. Przysługa za przysługę. Naprawa dziewczynki w Nibylandii za pomoc. Jaką? Tego już nie wiedział.

I nagle to poczuł. Chłód. Rozrastający się wewnątrz serca Tito. Przekonanie, że nie są w pracowni sami. Że gdzieś tam, za regałami, pomiędzy cieniami skrywa się coś jeszcze. Coś złowrogiego. Ponurego. Coś, z czym Tito, miał wrażenie, już się zetknął.

Oszust, najwyraźniej nieświadomy odczuć swojego gościa, wpatrywał się w twarz Tito z szelmowskim uśmiechem na twarzy. A może wiedział? Tylko nic sobie z tego nie robił.

- Sztuczne serce. Dobry pomysł. Bardzo dobry – głos Oszusta ociekał miodem. – Tyle, iż uważam, że serce nie mechaniczne, żywe, byłoby lepsze. Bardziej… na miejscu. Nie sądziże?

Archaiczne słowa były dziwne.

I wtedy Tito go zobaczył. Smugę cienistego dymu zawiniętą na ścianie, wokół zegarów. Dymu, który dobrze już znał. Dymu, który już widział. Znów tutaj był. Przy nim. W pracowni Oszusta. Wąż z dymu poruszał się powoli, leniwie. Nie spływał ze ściany, nie uciekał. Po prostu przepływał pomiędzy zegarami, zawijał się wokół tarcz. Splatał i falował. Dokładnie tak, jak robił to obraz na ścianie w miejscu, w którym być może Tito był, a być może nigdy go nie było.

- Co sądziże, naprawiaczu ciał? Czy żywe serce nie byłoby żesz lepsze, niźli mechaniczne?

Wąż z ciemności zawijał ósemki wokół zegarów. Pętle, od których Tito dostawał lekkich zawrotów głowy.

Hernan Juan Selcado

Dom w którym ludzie uprawiali ostry seks znajdował się dwa domy od jego celu. Był taki, jak większość w tej dzielnicy. Elegancki, z zakratowanymi oknami, z niewielkim ogrodem, z solidnymi drzwiami. Kobieta przestała jęczeć. Zza okratowanej szyby do uszu Hernana dobiegały odgłosy rozmowy. Cichej, ale nie dla uszu tego, czym teraz był.

Kobieta miała nadzieję, że zajdzie w ciążę. Mężczyzna, że zostanie ojcem. On czuł głód krwi. Ale nie wiedział jak sforsować zabezpieczenia. Mógł zadzwonić licząc na to, że ktoś będzie na tyle dobrym samarytaninem lub głupcem, że otworzy drzwi w środku nocy. W mieście o jednym z najwyższych wskaźników przestępczości w Meksyku, poza stolicą. I wtedy dopisało mu szczęście.

W środku zadzwonił telefon, który odebrał mężczyzna. Powiedział coś do swojej żony i Hernan usłyszał, jak zbliża się do okna. Po chwili otworzył drzwi na podwórko.

- Tak. Teraz mogę.

Hernan znajdował się najwyżej dziesięć kroków od mężczyzny. Niewidoczny w ciemności czuł zapach jego potu i seksu.

- Jasne. Zajmę się tym, patrone.

Patrone. Szefie. Najwyraźniej facio pracował dla kogoś.

- Nie będzie problemu. Tak. Może to patrone traktować jako załatwione. Tak. Doskonale. Można powiedzieć panu Uccoz, że nie musi się niczym przejmować.

Uccoz!

Facet musiał pracować dla kartelu z Sinaloa. Może był prawnikiem, może bankierem, a może pełnił inną funkcję. Na pewno nie był zwykłym sicario. Dom i dzielnica w której się znajdował sugerowała lepszy status społeczny, wywalczony przykrywką uczciwej pracy. Niestety, Hernan nie miał pojęcia kim jest ten facio. Jednak czuł głód. I powinien go zaspokoić.

Kobieta w mieszkaniu włączyła telewizor.

I wtedy Hernan to poczuł. Zimno jeżące mu włosy na karku. Gdzieś, za sobą wyczuł jakieś poruszenie. Czyjąś obecność. Zimną, bezduszną i złą. Nie widział tego czegoś, ale wyczuwał. Zdawał sobie sprawę z tego, że to coś też go wyzuwa, widzi. Może nawet poluje na niego? Tego nie wiedział. Niczego w tym nowym, obcym dla siebie świecie, Hernan nie wiedział.

- Si senior. Załatwię to tak, że nikt nie będzie wiedział. Depozyt do odebrania, jak zawsze. Szkiełka były bezpieczne. Mam nadzieję, patrone, że to nie ostatnia transakcja.

Mężczyzna skończył rozmowę. Coś obserwujące Hernana z ciemności nie skończyło obserwacji.

- Nudzę się, Tadeo. Wracasz?
 
Armiel jest offline