Poranek - już samo słowo niosło ze sobą ból. Nadludzkim wysiłkiem Gabrielle uniosła powiekę przekrwionego oka, zaraz jednak pożałowała tej decyzji. Pokój wirował wokół niej i za żadne skarby świata nie chciał stanąć w miejscu, złośliwie maltretując zbolałą głowę dziewczyny i zbudzając kolejne protesty żołądka. Chciała zakląć, lecz zamiast języka miała kawał starej szmaty, do tego niezbyt przyjemnie pachnący. Z trudem przełknęła gęstą lepką ślinę i sięgnęła pod łóżko, przewracając zgromadzone tam puste butelki. Przy każdym brzęku szkła w jej mózg wbijały się kolejne rozpalone do białości igły, nie przestawała jednak szukać. W końcu jej dłoń natrafiła na wpół opróżnioną butelczynę. Z wyraźną ulgą i radością porwała ją z ziemi, wyrwała zębami korek i przystawiła szyjkę do ust. Piła łapczywie, a każdy kolejny łyk spływający wgłąb wyschniętego gardła przynosił ulgę, rozjaśniając myśli.
Dziś wybrała własny pokój, dzięki czemu od przebudzenia nie atakował jej ten wymowny wzrok Klausa, mówiący jasno co sądzi o doprowadzaniu się do stanu podobnej degeneracji. Dziwne jednak, że nie narzekał, jeśli przypadkowo zaległa w skrybowym łożu. Wtedy jakoś wątpliwości wyparowywały z przyprószonej siwizną głowy, ale znali się w końcu oboje dość dobrze, choć spotkali kiedyś, w innych i ponoć lepszych czasach.
- Sigmarze daj mi siłę - Sapnęła, gdy wreszcie butelka pokazała dno. Wtedy też odetchnęła głębiej, zaczynając analizować ostatni wieczór. Pamiętała że zeszła na dół, by usiąść przy kominku i w towarzystwie gorzałki porozmyślać o zadaniu, którego się podjęła. Co prawda dużego wyboru nie miała. Rozkaz to rozkaz, a ona nie była kimś na tyle ważnym, aby móc go zignorować... zresztą nie chciała. Przynajmniej zyskiwała poczucie, że jej życie nie jest całkowicie pozbawione sensu.
Podczas owego posiedzenia gdzieś w tle mignął jej Klaus, ale wyglądał na zajętego, a ona nie wychwyciła żadnego sygnału, wskazującego że ma za nim podążać.
Potem pojawił się ten uśmiechnięty człowiek z własną butelką.
Sven, miał chyba na imię Sven...
Nagły dreszcz strachu przeszył ciało brunetki sprawiając że wypuściła opróżnioną flaszkę na podłogę. Nerwowo przełknęła ślinę, odetchnęła głęboko kilka razy i obróciła głowę. Z ulgą odnotowała że pozostała część łóżka jest pusta, a w pokoju brakuje śladów obecności drugiej osoby. Zamknęła oczy, uśmiechając się pod nosem. Nie miała głowy na spławianie niespodziewanego towarzystwa, nie na kacu. Wolała unikać pytań, kolejnych uśmiechów, czy propozycji. Komplikacje z samego rana, gdy łeb pęka a koordynacja ruchowa kuleje, byłyby niewskazane. Towarzystwo mężczyzny, nieważne jak miłego dla oka, definitywnie do owych komplikacji się zaliczało.
Uspokojona przewróciła się na bok i nakryła kocem po czubek ucha. Do śniadania był jeszcze szmat czasu, zdąży dotrzeźwieć do tego stopnia, by nie potykać się o własne nogi.
***
Oderwała się od cudownych ust by zsunąć się na szyję. Napawała się tą chwilą, tym dźwiękiem. Zatopiła palce w rudych włosach i oddychała głęboko, ocierając się wewnętrzną stroną uda o piegowate biodro. W odpowiedzi drobne dłonie wodziły po jej prawej stronie, od żeber do kolana. Jednocześnie wsunęła dłoń pod rozchełstaną koszulę, i wodząc po rozpalonym ciele, dotarła do miękkiej piersi. Nie były to jakieś spektakularne wzgórza, jednak Litz wystarczały, idealnie dopasowywały się do chwytu. Wyprostowała się i pozbyła górnej części garderoby rudzielca.
– Pokaż mi swoje – powiedziała ruda w krótkiej przerwie zdyszanym głosem.
– Rozbierz mnie.
Towarzyszka Gabrielle chętnie przystanęła na tę propozycję. Kolejna krótka pauza i koszula wylądowała gdzieś na podłodze... ***
Kolejne przebudzenie obyło się już bez zbędnych komplikacji, jako że czuła się w miarę znośnie. Senne mary zwaliła na zbyt dużą ilość wypitego alkoholu.
Głównie to właśnie robiła odkąd zajechała do Wolfenburga - piła, szlajała się i okazjonalnie lądowała nie w tym barłogu co potrzeba... zbierając informacje oczywiście. Dla dobra sprawy, przyszłego zarobku oraz towarzystwa, dochodzącego co pewien czas do wyprawy. W góry wysokie, pusty i na pewno mało cywilizowane... ale to jeszcze nie dziś.
Dziś, teraz, wstała z łóżka, posprzątała z grubsza pokój, puste butelki zgarniając nogą pod łóżko. Zadowolona z efektu swojej ciężkiej pracy pokiwała głową, po czym zaczęła realizować plan dnia. Wykąpała się niespiesznie, pozbierała porozrzucane po pokoju części garderoby i założyła je na grzbiet. Tak przygotowana zeszła na śniadanie.
Pierwszym co zarejestrowała po podejściu do schodów w dół był harmider i specyficzny smrodek piwa. W duchu dziękowała opatrzności za to, że na miejsce kwaterunku wybrano karczmę. Gdyby wybór padł na świątynię, bądź podobny przybytek, musiałaby zachowywać się z godnością i, z szacunku dla domu bożego, egzystować jak ten kołek o suchym pysku nie wiadomo jak długo, a tak bez większego problemu zaopatrzyła się w miskę kaszy i kufel złocistego... podane przez dziwnie znajomego rudzielca do stołu reszty kompanii. Gabrielle podziękowała jej skinieniem głowy, klepiąc lekko w pośladki gdy odchodziła. Potem, jak gdyby nigdy nic, wróciła do michy, łypiąc nad nią po pozostałych stołownikach parą oczu różnej barwy.
Plugawiec, odmieniec, pomiot Chaosu - nie zastanawiając się długo Gabrielle wymieniłaby listę z piętnastu epitetów, słyszanych przy rożnych okazjach. Z tego też powodu praktycznie nie rozstawała się z bronią. Nawet w latrynie.
Rzecz oczywista - lud prosty stroni od plugastw, magów i odmieńców, bo roznoszą choroby, przyciągają chaos i najgorsze cholerstwa. Do tego nigdy nie wiadomo czy nie zmieni taki kogoś dla żartu w ropuchę, nie przeistoczy się w smoka czy dzieciaka nie porwie. Wszystko to oczywiście wierutne bzdury, no ale ludzie ciemni i nic na to poradzić nie mogła. Cieszyła się w duchu, że nikt za pochodnię nie chwycił. Chyba. Tego co działo się w dalszych kątach karczmy dostrzec nie była w stanie. Może to i lepiej, po co nerwy tracić przy śniadaniu?