Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-03-2019, 17:08   #1
Grave Witch
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację
Pewnego razu na Dzikim Zachodzie




Słońce powoli kryło swoje oblicze, znikając za płaską linią horyzontu. Dzień dobiegał końca, zabierając ze sobą swój blask, żar i suchotę. Nadchodziła noc, dająca wytchnienie królowa o dwóch obliczach. Zanim jednak zasiąść miała na swym czarnym tronie i przywdziać gwieździstą koronę, świat objął we władanie zmierzch. Nie dzień już i nie noc jeszcze. Czas pomiędzy, który dawał szansę na znalezienie schronienia, na przygotowanie się na to co kryło się w mroku. Tym zaś, którzy z owego mroku wychylić swe głowy mieli, dawał on okazję do otrząśnięcia się z oparów snu, z zastoju w którym tkwili gdy złocista kula królowała na nieboskłonie.

Wiatr leniwie poruszał źdźbłami wysuszonej trawy, wypełniając powietrze drobinkami pyłu, a uszy słuchających pełnym prośby o deszcz, szmerem. Susza jednak, gdy już swą ofiarę dorwała w swe szpony, wypuścić jej nie miała zamiaru. Ani kropla nie spadła z nieba od czasu, który już dawno przestano liczyć w dniach. Najwyższy nie miał litości dla spękanej ziemi i tych, którym przyszło po niej stąpać. Co rusz napotkać można było wybielone przez słońce szkielety tych, którym nie udało się na czas dotrzeć do szybko kurczących się źródeł życiodajnej cieczy. Czy to cztero czy dwunożnych. Śmierć bowiem, owa zakapturzona mara, nie znała litości. Ci, którzy nie byli w stanie o siebie zadbać, którym brakło wiedzy, brakło czasu czy też zwyczajnie mieli pecha, padali od ostrza jej kosy.
Czy los takowy spotkać miał także uczestników niewielkiej karawany, która niczym fata-morgana, pojawiła się na horyzoncie? To miało się dopiero okazać.

Karawana składała się z czterech krytych wozów, poruszających się jeden za drugim, w tempie wyraźnie świadczącym o tym, że ciągnące owe wozy konie znajdowały się u kresu swej wytrzymałości. Biorąc pod uwagę to, że nie słychać było świstu batów, także i osoby odpowiedzialne za przymuszanie owych zwierząt do wykrzesania z siebie owych ostatnich okruchów energii, także na jej brak cierpieli. Nic jednak w tym dziwnego nie było. Karawana wielebnego Morgana znajdowała się w drodze od ładnych trzech tygodni. Wyruszyli z Fort Kenneth i zmierzali ku górom Skalistym, gdzie oczekiwała na nich ziemia obiecana w postaci działek rozmieszczonych wokół miasta o wdzięcznej nazwie Hope. Na dowód iż ziemię tę im przyobiecano mieli odpowiednie papiery, jakże rozsądnie i odpowiednio skryte w żelaznej skrzynce nad którą to Najwyższy poprzez osobę Izaaka Morgana, pieczę sprawował. Wraz z Bożym posłańcem i jego rodziną, na którą to składała się żona Estell, córka Aurora oraz syn Jacob, wyruszyli także rodziny Thompsonów, Donaldsonów oraz najliczniejsza z nich wszystkich, Harrisów. Wraz z nimi oraz ludźmi, których wielebny do ochrony najął, karawana liczyła sobie dwadzieścia jeden dusz.


Dusze owe z ulgą powitały widok, który wreszcie się ich oczom ukazał. Niewielkie skupisko drzew, które nie dość że zapowiadało koniec nader męczącej drogi przez wysuszoną prerię, to także dawało im nadzieję na uzupełnienie zapasów wody, której to po prawdzie zabrakło już w południe, zmuszając podróżnych i zwierzęta do walki z niemiłosierną naurą o suchym gardle. Co prawda suche gardło nie każdy z nich miał, na co wielebny nader niechętnym okiem spoglądał, mówić jednak nic nie mówił. Najemnicy wszak, którzy to zgodzili się wspomóc jego wyprawę, nie byli ludźmi którym to można było kazania prawić. Nie znaczyło to oczywiście, że nie próbował. Oczywiście że próbował, a przynajmniej próby te wznawiał aż do chwili w której groźba pozostania bez ochrony uświadomiła mu, iż niektórych dusz zbawić nie można było, a wręcz zbawiać się nie powinno. Niechętnie zatem odpuścił, co jednak nie powstrzymywało go od rzucania nader nieprzyjaznych spojrzeń tym, którzy i tak niewiele sobie z owej dezaprobaty robili.

Najmniej zaś robił sobie z owych spojrzeń Tom. Tom i tyle, bowiem swego nazwiska mężczyzna ów nie raczył podać nikomu. Nieprzyjemny był z niego typ, trzeba mu to było przyznać i chyba mu z tym dobrze było. Młode panny, które to w skład karawany wchodziły, szybko nauczyły się by unikać tego człowieka niczym ognia… piekielnego. Także i męska część za nim niezbyt przepadała, nikt jednak nie mógł mu odmówić umiejętności, zarówno gdy w grę wchodziła strzelba jak i siodło. Znał on także, a przynajmniej wrażenie takie sprawiał, teren po którym przyszło im podróżować i aż do tej chwili wszelkie jego, rzucane zwykle od niechcenia rady i wskazówki sprawdzały się i w jednym kawałku doprowadziły ich aż do tego zagajnika, który wedle słów Toma, wkrótce miał się w pełnoprawny las zamienić. Zanim jednak stać się miała owa wspaniała i wyczekiwana metamorfoza, należało jeszcze przeżyć dobre cztery dni drogi. Wspomóc ich w tym miałą woda, którą liczyli znaleźć i wszystko wskazywało na to że znajdą wśród owych z rzadka rozrzuconych drzew, ku którym się kierowali.

Zagajnik faktycznie nie był szczególnie gęsty. Ot, drzew kilka na krzyż rozsianych, pnących się dumnie ku niebu wbrew nieprzychylnemu im otoczeniu. U ich stóp miejsce swe znalazły krzewy i to one bardziej nawet niż same drzewa, za ochronę przed żywiołami służyć mogły. One to także skrywały to, co w obecnej chwili cenniejsze było od złota. Rzeczka, a raczej potok jedynie, którego źródło znajdować się musiało gdzieś dalej, najpewniej wśród szczytów górskich, kończył w tym miejscu swój żywot. Ślady, które i niewprawne oko dostrzec mogło, sugerowały iż sytuacja taka nie utrzymywała się przez rok cały, a jedynie w porze, w której niebo żałowało ziemi wody. Pech chciał, iż właśnie tę porę obrał sobie wielebny na swą podróż ku obiecanej ziemi.

Ostatnia (lub pierwsza - zależnie od punktu widzenia) oaza zieleni miała jednak swego mieszkańca, który z bardzo umiarkowanym entuzjazmem obserwował zbliżające się wozy. James nie był odludkiem, ale w niektórych rejonach ludzie mogli oznaczać kłopoty, a samotny wędrowiec niewielkie miał szanse w starciu z kilkunastoma zbrojnymi.
Mimo wszystko postanowił stawić czoła przyszłości i, jak przystało na gospodarza, choćby tymczasowego, przywitać przybyszów. Aby ich jednak nie zaskakiwać, wyszedł spomiędzy drzew, by dać szansę ujrzenia go tym, co mieli dość bystre oczy.

Bystre oczy, chociaż mocno już zmęczone, znalazły się dość szybko. Nie tylko bowiem James zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństw jakie wiązały się ze spotkaniem żywej duszy na tych dzikich terenach. Nie od dziś także wiadomym było, że największym wrogiem człowieka był drugi człowiek.
Karawana zatrzymała się na chwil parę, dając krótkie aczkolwiek niechętnie przywitane wytchnienie zwierzętom. W końcu woda znajdowała się tuż tuż, czuły ją i ku niej to pragnęły dostać się jak najszybciej. Dłonie jednak, które nimi kierowały, były pewne i silne zatem nic innego nie pozostało jak poddać się ich woli, licząc na litość i zrozumienie. Wreszcie nadeszło, gdy już ludzie naradzili się co do swych dalszych kroków. Przewaga liczebna, którą to mieli nad samotnym mężczyzną, dawała im do tego prawo, którego nie zamierzali odrzucać. Nawet zresztą gdyby owej przewagi nie było to i tak wyboru większego nie mieli. Bez wody czekała ich śmierć.

Wozy zatrzymały się tuż przed linią drzew. Powożący nimi mężczyźni ustawili je tak by tworzyły boki trójkąta, w środku którego zamierzano rozbić obóz. System ten znany był i sprawdzony, dając znużonym podróżnym poczucie względnego bezpieczeństwa, a tym którzy ich ochroną zająć się mieli, ułatwiać miał owe zadanie gdyby takowa ochrona była wymagana. Pozostawiwszy swą trzódkę by zajęłą się tymi pracami, które to niezbędne były przed udaniem się na spoczynek, wielebny wraz z Brownem i Kitem, ruszyli w stronę tego, który nadal cierpliwie czekał by ich powitać. Już na pierwszy rzut oka widać było, kto jakie stanowisko w tej grupie zajmował. Morgan, pewnie swe kroki stawiający, był mężczyzną w sile swego wieku, o posturze zdradzającej że nie obca mu była praca fizyczna i bystrym wzroku sugerującym że i pod względem umysłowym niczego mu nie brakowało.
Idący po jego prawej stronie Kit, był z kolei typowym przedstawicielem młodszego rocznika. Dumnie uniesiona głowa, dłonie na kolbach rewolwerów i pełen wyższości uśmieszek na ustach sugerowały, że widział on siebie ponad pozostałymi. Nie brak było takowych kogucików czy to w większych miastach, małych miasteczkach, wśród gór czy na preriach. To właśnie tacy jak oni nakręcali interes grabarzom, o ile oczywiście tacy znajdowali się w pobliżu. W innych wypadkach ich ciała zamieniały się w ucztę dla czworonożnych mieszkańców ziemi.
Ostatni z trójki, Brown, był zarazem najstarszym. Rzadko spotykało się w tych rejonach człowieka, któremu czas zdołał zabarwić włosy śnieżną bielą. Tym bardziej gdy człowiek ów w swych dłoniach dzierżył broń, która to nie tylko odstraszać intruzów potrafiła ale i chętnych do wypróbowania umiejętności jej właściciela, przyciągała. Wysuszona, spalona słońcem skóra ciasno opinała czaszkę, sprawiając nieprzyjemne wrażenie iż ma się do czynienia z samym wcieleniem śmierci. Tym bardziej że i reszta ciała bardziej obleczony w skórę kościotrup przypominała niż żyjącą istotę. Poruszał się jednak sprawnie, z werwą i bez cienia zniedołężnienia które wraz z wiekiem zwykle się pojawiało. Nie sprawiał też przy tym wrażenia kruchego, jak to niektórzy na jesieni swego życia sprawiali. Wręcz przeciwnie, z całej trójki to właśnie ów białowłosy sprawiał, że dreszcz wstrząsał ciałem, a po kręgosłupie spływała zimna kropla potu.

- Bądź pozdrowiony w imię Pana naszego - wielebny powitał nieznajomego, zatrzymując się o kroków kilka przed nim.
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline