Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-03-2019, 09:21   #2
Kerm
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Stojący przed nimi mężczyzna nie wyglądał na przytłoczonego wizytą takich osobistości; nawet żywy trup nie zrobił na nim większego wrażenia. Szare oczy spokojnie spoglądały na przybyłych spod szerokiego ronda stetsona. W dłoni spoczywał, opuszczony lufą w dół, winchester.

- I ja Go chwalę - powiedział, dłonią dotykając ronda kapelusza. - Witajcie w moich skromnych progach. Musicie być zmęczeni podróżą... Zapraszam więc... - Wykonał oszczędny gest, zapewne mający oznaczać wspomniane zaproszenie.

-Wdzięczni jesteśmy i z chęcią z niego skorzystamy - odparł stojący pośrodku trójki nowoprzybyłych, mężczyzna. Uśmiechnął się przy tym, co tylko dodatkowo podkreśliło przyjazne wrażenie jakie sprawiał przy tym pierwszym spotkaniu. W przeciwieństwie do jego towarzyszy. Młodzian po jego prawej stronie, słysząc słowa James’a, parsknął okazując tym nader wyraźnie co sądzi o owym zaproszeniu. Wszak przewaga liczebna była po ich stronie i na dobrą sprawę nie trzeba by się było aż tak wysilać by przejąć ową oazę zieleni od samotnego podróżnego. Ostatni nie rzekł nic, nie zareagował także w żaden sposób, ograniczając się do uważnego śledzenia ruchów ich gospodarza.

- Izaak Morgan - mówca przybyszy kontynuował. - Sługa Pana i głowa tej niewielkiej owczarni - dodał, a następnie wskazał na mężczyznę po swojej lewej ręce. - Panowie Brown - następnie jego dłoń powędrowała na prawo - i Smith, którzy na czas naszej wędrówki zgodzili się nas radą swą i doświadczeniem wspomóc.
Obaj wymienieniu ogarniczyli się do ledwie widocznych skinięć głowy. Najwyraźniej nie zamierzali brać udziału w powitalnej rozmowie bowiem żaden z nich ust swych nie rozwarł.

- Taylor. James Taylor. - James tyle razy przedstawiał się tym nazwiskiem, że to niewielkie minięcie się z prawdą przyszło mu bez trudu. Ponownie dotknął dłonią ronda kapelusza. - Myśliwy i przewodnik - dodał, co mniej więcej było prawdą. - Jedziecie w Góry Skaliste, czy jeszcze dalej? - Z cieniem wątpliwości w oczach spojrzał na wozy i zwierzęta pociągowe.
- Ale bym proponował zamiast tu stać nabrać świeżej wody i zacząć powoli poić te biedne stworzenia.

- Celem naszym jest Hope - wielebny wymienił nazwę, która jednak Jamesowi z niczym się nie kojarzyła. Nic w tym dziwnego, mieściny potrafiły nieraz wyrosnąć w ciągu tygodnia i równie szybko zniknąć.

- Niewiele mi to mówi - odparł James - ale nazwa brzmi obiecująco - dodał z cieniem uśmiechu. - Wolicie się osiedlić tam, gdzie są już jacyś ludzie? Nie lepiej zająć jakiś kawałek, do którego nikt nie rości sobie pretensji? - spytał.

- Może i byłoby lepiej, jednak Pan chciał, żeśmy trafili na miejsce, do którego zmierzamy i ofiarował nam dość swej łaski by prawa do niego uzyskać. Z tego też powodu droga nasza prowadzi tam, a nie gdzie indziej - wyjaśnił wielebny, a następnie wskazał na tworzące się powoli za jego plecami obozowisko. - W podzięce za gościnność zapraszam na kolację. Żona moja z pewnością już zaczęła przygotowania. Zwierzętami także ktoś się za chwil parę zajmie przeto można będzie spokojnie usiąść i wieściami się wymienić, a także hołd Panu naszemu złożyć i podziękować za ten kolejny dzień, który już przeminął a także o spokojną noc Go prosić.
Pozostała dwójka, całkiem jakby słowa Izaaka magiczną moc w sobie miały, nie czekając na wielebnego i Jamesa, skierowała swoje kroki w stronę obozu. Najwyraźniej uznali, że Taylor nie stanowi dla ich pracodawcy niebezpieczeństwa.

James nie skomentował fanatyzmu swego rozmówcy, bo na tematy religijne nigdy nie dyskutował. Miał jednak nadzieję, ze względu na dobro członków tej karawany, że działania wielebnego nie na samej wierze są oparte. Zatrudnienie ochrony było mądre, ale wyruszenie w drogę o takiej porze - wprost przeciwnie. Chyba że były ku temu inne jeszcze powody.

- Z chęcią przyjmę zaproszenie. - Uprzejmie skinął głową. - Jedzenie, którego nie trzeba własnoręcznie łapać i piec czy gotować, zawsze smakuje lepiej.
Wypowiedź okrasił kolejnym lekkim uśmiechem. Gestem poprosił Izaaka, by ruszył pierwszy.

Wiara wielebnego musiała być solidna, zarówno w Boga jak i w ludzi. Dowodem na to było chociażby to, że bez wahania ruszył przodem, odsłaniając Jamesowi plecy. James wnet dołączył do niego, by iść z Izaakiem ramię w ramię. Jego wiara w ludzi była znacznie mniejsza, toteż idąc bacznie lustrował poczynania tych, co byli w obozie. Z ochroną na czele.

Obóz zaś zdawał się być obojętny na toczącą się na boku rozmowę i poczynania czterech mężczyzn, którzy brali w niej udział. Zajmowano się końmi, przygotowywano miejsce na ognisko, rozkładano naczynia. Praca wrzała niczym w ulu, nikt nie stał i nie marnował czasu. Światło dnia umykało w tempie, które nie pozwalało na taki luksus. Szybko także dostrzegł James, że wiara w ludzi, o którą wielebnego można by posądzać, miała swoje usprawiedliwienie. Dwójka mężczyzn, która towarzyszyła Izaakowi, nie była jedyną ochroną, która pilnowała by spotkanie przebiegło wedle planu. Gdy tylko zbliżyli się do przejścia między wozami, powitał ich postawny mężczyzna ze strzelbą w dłoniach. Biorąc pod uwagę jego pozycję, musiał tam stać cały czas i z daleka mieć oko na całą sytuację.

- Pozdrowiony - mruknął w stronę Jamesa i na tym poprzestał. Widać nie był też zainteresowany zawieraniem bliższej znajomości bowiem nie czekając na odpowiedź oddalił się w stronę drzew. Najwyraźniej stanowiły one dla niego ciekawszy obiekt niż samotny, przypadkowo spotkany podróżny.
- Proszę mu wybaczyć - Morgan stanął w obronie jednego ze swych ludzi. - Tom jest człowiekiem, który woli swój czas spędzać we własnym towarzystwie, co prawdę powiedziawszy witane bywa z ulgą - dodał, zdradzając swym tonem że także on sam, mimo iż niechętnie się do tego przyznawał, za owym mężczyzną nie przepadał.

- Nie ma co wybaczać. Nie każdy jest duszą towarzystwa - przyznał James. - Ale w tym wypadku ważniejsze jest to, jak się wypełnia obowiązki, niż jak bryluje w towarzystwie. Tam - skinął głową w kierunku, gdzie za horyzontem znajdowały się Góry Skaliste - bardziej przydadzą się ci bardziej obowiązkowi, niż miłe i sympatyczne obiboki.

- Co prawda to prawda - Izaak zgodził się ze swym rozmówcą po czym wskazał na wychodzącą z jednego z wozów kobietę. - Moja żona, Estell - przedstawił, kierując się w stronę wspomnianej kobiety. - Tylko dzięki niej udało się nam dotrzeć aż tutaj. Nikt tak jak ona nie potrafi tworzyć cudów z najprostszych nawet produktów. No, może poza Panem naszym - dodał wesoło. Najwyraźniej wizja kolacji dobrze wpłynęła na jego poczucie humoru, a może po prostu z natury był człowiekiem pogodnym.
Estell powitała zbliżających się mężczyzn skinieniem głowy i uśmiechem, który rozjaśnił jej twarz i wzbudził iskry w błękitnych oczach. Nie była kobietą pierwszej młodości, podobnie jak jej mąż, widać jednak było, że wciąż drzemie w niej ogień, który sprawiał że wiek przestawał mieć znaczenie.

- James Taylor. - James ściągnął kapelusz i ukłonił się. - Miło mi poznać - powiedział. - Pani mąż zaprosił mnie na kolację, więc pozwoliłem sobie przyjąć to zaproszenie. Mam nadzieję, że to nie będzie problem...

- Oczywiście że nie - odpowiedziała, zapewne szczerze. - Goście zawsze są mile widziani - dodała, ruszając w stronę miejsca pośrodku obozowiska, gdzie wkrótce miało zapłonąć ognisko. - Dokąd pan zmierza, panie Taylor? - zapytała, jednocześnie wykładając wiktuały ze skrzynki, którą to wyniosła z wnętrza wozu.

- Może w czymś pomogę? - zapytał James, który uznał, że nie wypada tylko stać i czekać. - W góry. Mniej więcej te same, w które i wy jedziecie - wyjawił swój cel podróży. - Jest tam tyle ciekawych miejsc do odkrycia... - dodał z odrobiną tęsknoty w głosie.

- Proszę nawet nie żartować - oburzyła się chociaż bez wątpienia było w tym więcej żartu niż faktycznej urazy.
- Zatem niespokojna dusza z ciebie - wtrącił się wielebny, rozglądając się wokoło, po czym zapytał: - A gdzie to Jacob?
- Wraz ze starszym Donaldsonem po drzewo poszedł - wyjaśniła mu żona, nie sprawiając wrażenia zaniepokojonej, po czym pospiesznie wyjaśniła gościowi. - Jacob to nasz syn. Dobry chłopak - dodała z dumą, jak na dobrą matkę przystało.
Jacob bez wątpienia nie był jedynym przedstawicielem młodszego pokolenia, jakie znajdowało się w grupie wielebnego. Nie trzeba było jakoś specjalnie szukać by znaleźć takowych, czy to pomagające matkom dziewczynki, czy też chłopców zajętych drobniejszymi pracami, którymi dorośli mężczyźni postanowili ich obarczyć. Bez dwóch zdań grupa ta składała się z osób, które porzuciwszy wszystko gotowe były stawić czoła przeciwnością losu w nowym miejscu, w którym przyjdzie im zapuścić korzenie. To, czy im się owa sztuka powiedzie, póki co pozostawało niejasne. Nie brakowało wszak takich, którzy jak oni wyruszyli w nieznane i ślad po nich zaginął. Nie brakowało i takich którzy napotkawszy trudności, wracali z podkulonymi ogonami z powrotem w ramiona cywilizacji.

- Gdy mój starszy brat się ożenił - powiedział cicho James - w domu zrobiło się nieco zbyt ciasno. Dzielenie gospodarstwa to niedobry pomysł, pozostawało więc ruszyć w drogę, chociaż ani brat, ani bratowa nie chcieli mnie puścić. Ale widziałem już u sąsiadów takie sytuacje... Często nie kończyły się dobrze, więc lepiej było jechać w świat. Szukać szczęścia i swego miejsca w życiu - dodał.

- Szukajcie, a znajdziecie - zacytował wielebny, kiwając głową na znak aprobaty dla decyzji Jamesa.
- Rzec zatem można żeś w podobnej do naszej sytuacji - dodała jego małżonka. - Samotne szukanie nie jest jednak bezpieczne. Pan wie, że ludzie największymi są wrogami swych braci. Może dołączysz w takim razie do naszej grupy skoro i tak w tym samym kierunku droga twa wiedzie?
- Nie było by to złym pomysłem
- przytaknął Izaak, mierząc wzrokiem młodszego od siebie mężczyznę. - Co prawda Pan nasz nakazuje drugi policzek nastawić jednak ja uważam, że lepiej najpierw postarać się by okazji do ciosów brakło niż na nie odpowiadać wedle Jego nauczań. Jedzie z nami paru obeznanych z bronią gentlemanów, nic jednak nie stoi na przeszkodzie by kolejny do nich dołączył. Co prawda niewiele zaoferować w zamian możemy, nie wieziemy ze sobą nie wiedzieć jakiego majątku, podzielimy się jednak wszystkim tym co mamy, a i samo towarzystwo niekiedy walutą stać się może. Pomyśl nad tym, przyjacielu. Naciskać nie będziemy ani też żalu żywić - zapewnił, poklepując Jamesa po ramieniu. Widać było że nowopoznany przypadł mu do gustu. Możliwe też że z natury takim już był człowiekiem, który z otwartymi ramionami gotów jest powitać każdego.

James przeniósł wzrok z Estell na Izaaka. Przez moment milczał, po czym powoli skinął głową.
- Racja. Ludzie czasami nie przypominają ludzi - powiedział. Można było się domyślać, że pewne doświadczenia w tej materii już miał. - Jeśli nikt nie będzie miał przeciwko temu, to z przyjemnością skorzystam z zaproszenia. Dobrze jest od czasu do czasu móc pogadać z drugim człowiekiem nie zastanawiając się, czy tamten nie dybie na twoją sakiewkę. - Na moment zamilkł. - To będzie dla mnie prawdziwa przyjemność - dodał. - Pieniądze są mniej ważne, przyznaję, niż dobre towarzystwo. Ale jeśli miałbym dołączyć do tych, co chronią spokoju karawany, to musiałbym się czegoś dowiedzieć o strukturze dowodzenia.
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 09-11-2019 o 22:43.
Kerm jest offline