Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-03-2019, 22:23   #1
xeper
 
xeper's Avatar
 
Reputacja: 1 xeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputacjęxeper ma wspaniałą reputację
[Warhammer] Liczmistrz


Ognisko płonęło. Nad płomieniami, wśród iskier strzelających z żywicznych, jodłowych gałęzi, nabite na żelazny ruszt piekły się dwa ustrzelone w ciągu dnia bażanty. Wokół grzejącego przemarznięte kości ognia siedziało kilka postaci. Każda z nich niecierpliwie czekała, aż pieczyste będzie gotowe. Byli w podróży już od dobrych kilku dni, kiedy to opuścili kupieckie miasto Bogenhafen. A im wyżej w góry, tym pogoda mniej rozpieszczała. Było zimno i wietrznie. Ciężkie, ołowiane chmury gromadziły się wokół szczytów Gór Szarych i każdy z podróżników spodziewał się lada chwila śniegu. Jeszcze poprzedniego dnia mieli możliwość wyspania się w ciepłej gospodzie, w Helmgart. Forcie strzegącym przejścia przez góry. Teraz, przez najbliższe kilka dni mieli marznąć i być może moknąć schodząc na bretońską stronę gór.

Siedzieli opatuleni w koce, z ust wydobywały się obłoczki pary. Rozmawiali. Pewnie o tym, jak szczególny zbieg okoliczności związał ich ze sobą i rzucił w niegościnne góry. A wszystko zaczęło się w Honnenleig, małej wioseczce w centralnym Reiklandzie, gdzie mieszkała Frau Medeleine Oschen…

Caspar Niederlitz, uczeń maga oficjalnie wysłany “dla rozwinięcia umiejętności praktycznych”, a nieoficjalnie “jak nie przywieziesz pieniędzy to nie masz po co wracać”, miał co prawda papier zaświadczający, że jest uczniem i w ogóle, ale miał też pewien drobny problem - uczniom nie wolno używać magii poza sytuacjami zagrożenia ich życia i zdrowia. Możliwości zarobku w gęsto zaludnionych i pełnych łowców czarownic centralnych prowincjach Imperium były więc, delikatnie mówiąc, niewielkie. Mógłby robić za skrybę, może pomagać w sklepie, ale wtedy nigdy by nie zarobił dość by opłacić egzamin. A że wiecznym uczniem nie chciał mimo wszystko zostać, musiał ruszyć na szlak i to raczej w odludne rejony. Ciekawe co też ich popchnęło do tego - zastanawiał się patrząc na cztery postacie siedzące przy ognisku. Dwóch zbrojnych, człowiek i krasnolud. Cyrulik. I strażniczka grobów. W sumie, pomyślał, mogło być dużo gorzej.

Grimm zrzucił z siebie derkę. Podszedł na skraj obozowiska i przytargał stamtąd solidny pniak, który następnie ułożył w ognisku.
- Zimno i ponuro, czyli tak jak lubię - krasnolud błysnął w uśmiechu równymi zębami nic sobie nie robiąc z przykrej pogody. - Gdyby mi miesiąc temu powiedziano, że będę w tak zacnej kompanii wędrował, to bym nie uwierzył. A tak po prawdzie, czy ma ktoś ochotę na tytoń z Krainy Zgromadzenia? - wyciągnął fajkę, ku towarzyszom podróży.

Gwendoline uniosła brew przyglądając się khazadowi spod kaptura. Drobne krople deszczu co moment przelatywały jej przed oczami, opadając ze skrawka materiału przykrywającego jej głowę. Kobieta nie przypominała wyglądem ani damy, ani trzepotki. Miała ostre rysy twarzy, a na lewym policzku osiadła smuga brudu. W szczelnie odzianej skorupie do podróży na próżno było szukać wdzięków, a i męska wyobraźnia nie musiała czuć się sprowokowana czy to aparycją, czy zachowaniem.
- Dziękuję, nie trzeba - odpowiedziała lakonicznie, nie posyłając nawet namiastka uśmiechu. Sprawiała wrażenie skupionej na otoczeniu, ale i spiętej. Z ekspresji twarzy emanowała pewność siebie, ale w jej postawie ewidentnie brakowało tego pierwiastka

- No to trudno. Więcej zostanie dla mnie - roześmiał się rubasznie khazad. Usiadł z powrotem przy ognisku. Po chwili nie zdzierżył wysunął topór zza pasa i miarowymi ruchami począł szorować osełką ostrze.

- Ja też podziękuję. Tylko mnie po tym drapie w gardle i dusi, i zaczynam kaszleć. - Poważnie wyglądający, choć zazwyczaj raczej wesoły Dietmar, przysunął się bliżej ognia i wyciągnął przed siebie ręce, żeby je ogrzać. Odgarnął przetkane siwizną włosy z czoła. - A tak w zasadzie to co dokładnie się stało w tej wiosce? Honnenleig, tak? Mieliście trochę szczęścia, że spotkaliście mnie potem na szlaku. Rana niewielka, ale mogła się zapaskudzić.

- A ja nie odmówię
- powiedział cicho Konrad i wyciągnął swoją fajkę którą podał khazadowi do podpalenia, przysiadając się obok niego i wyciągając do ognia ręce i nogi. “Byle dalej od Bogenhafen. Pewnie jeszcze pamiętają” pomyślał rzezimieszek, patrząc nieco zamyślonym wzrokiem na leżący niepodal pałasz. Kilka pyknięć później, zapach kurzonego pospołu zielska z Krainy Zgromadzenia dołączył do zapachu ogniska i pieczystego.

- Niech Ci Sigmar w dzieciach wynagrodzi - uśmiechnął się dziękując - Ech...tak w Altdorfie być, piwa się napić... - rozmarzył się Konrad, czując odrobinę luksusu, jaki zapewniał dobrej jakości tytoń.

Khazad skwapliwie przytaknął na wzmiankę o Altdorfie. - Byłem, widziałem, piwo piłem, ale tylko jasne. Ciemne nie podeszło. Ale widzisz Konradzie najlepszy krasnoludzki browar to Mistrz Bugmann warzy. Polecam skosztować, choć niemożebnie drogi trunek. Co do Pani Oschen, to potrzebowała pomocy. Odpowiedziałem na ogłoszenie wywieszone na drzewie. I tak to się zaczęło - pyknął wymownie z fajki.

- No, nagroda też była katalizatorem empatii - przyznał uczeń czarodzieja - nawet się domyśliłem, że będzie jakiś haczyk, skoro tyle płaci. Tylko haczyk się okazał hakiem...

Gwen milczała, a po jej mimice nie było szansy na poznanie powodu takiego zachowania. Właściwie była lakoniczna i cicha przez większość czasu, można by nawet podejrzewać, ze to przez dawną prace na cmentarzach, stamtąd zawsze dziwne mruki wychodziły. Kobieta jednak ani nie zaprzeczała, ani nie potwierdzała domysłów. Na nazwisko Oschen jedynie przewróciła oczami.

- Nagroda być musiała, skoro u kobieciny w domu straszyło, jak twierdziła. Nikt o zdrowych zmysłach tej roboty za darmo by nie wziął. I wtedy wkroczyliśmy my…

- ...cali na biało… - uśmiechnął się mag w szarym płaszczu - jak teraz o tym myślę to powinno mi dać do myślenia, że niby to “duch” był problemem, a żaden kapłan kobiecie nie pomógł.

- Duchy… Uchowaj od złego, dobry Sigmarze. - Na samą myśl o zjawach cyrulik wykonał na piersi znak młota. - Ale skoro to nie prawdziwe duchy, to kto mógłby się posunąć do takiej maskarady? Zwykłym rzezimieszkom nie chciałoby się podjąć takiego wysiłku.

Konrad uniósł brew zaciekawiony, ale jedynie uśmiechnął się pod nosem. “Bo niby dlaczego nie? Całkiem sensowny żarcik komuś wyszedł, i jeszcze z zyskiem” zaśmiał się w duchu rozbawiony. Omal nie zakrztusił się jednak zaciągając się tytoniem.

- Skaveni - mruknął Grimm. - Szczuroludzie. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem. Rozpanoszyli się w okolicy. Domostwo sąsiadowało z ruinami…

- Skaveni oczywiście nie istnieją. Każdy uczony Wam o tym powie. Niestety, nikt samych skavenów o tym nie zawiadomił. Istnieli. I to jak. Z kilkoma pierwszymi sobie poradziliśmy bez problemu, ale widzisz, był tam taki tunel…

- Skaveński tunel, który sięgał trzewi ziemi, albo tak nam się wtedy wydawało. Tak czy siak kończył się ciemną pieczarą. W środku zaś znaleźliśmy jakieś plugawe urządzenia, brrr….
- krasnolud mimo woli się wzdrygnął. - Tak jakby do złego zaprząc magię i technologię…, nie potrafię tego wytłumaczyć. Caspar jakoś zgrabniej to by ujął.

- Szczuroludzie? Prawdziwi? Istnieją? -
Dietmar kręcił głową z niedowierzaniem. - Czego to człowiek się nie dowie, kiedy wyściubi nos poza własne miasteczko… Zwierzęta, a na dwóch nogach, i do tego całkiem zmyślne, skoro potrafią i bronią machać i jakąś diabelską machinerię obsługiwać.

- Że też gadać wam się chce w taką pogodę
- mruknęła Gwen z wyczuwalną niechęcią - Jak przekupy na targu, jedna za drugą i dziób się nie zamyka. Wielki, że by siebie nawzajem zeżarły. - przycisnęła płaszcz mocniej do ciała i westchnęła sprawiając, że przed jej twarzą na chwile mignął lekki obłoczek.

- W sumie lepsze są wydumane szczurki potworki i lipne duchy, niż siedzenie w Bogen.. - westchnął Konrad rozcierając zmarznięte ręce i pykając z fajki.

- A co, panno Gwen? - cyrulik Rache patrzył na nią z uśmiechem, nie przejmując się zbytnio ani pogodą, ani jej kwaśną miną. - Jak przestaniemy gadać, to się ociepli?

- He, he - zaśmiał się Grimm - dobre. Panna Gwen tak widać ma, że nie lubi strzępić języka po próżnicy. Człowiek czynu z niej.

- A wy co, lubicie wspominac? Jak to się mówi - wspomina babcia gdy dziewicą była. - jej twarz wykrzywił skromny uśmiech - Nie no jeśli tak lubicie to w porządku. Kontynuujcie. Może nowa historia powstanie z tego. Słynna legenda o tańczących psach.

Dietmar machnął tylko ręką. - Opowiadajcie panowie, przy opowieści czas szybciej zleci. A mnie ciekawi, jak wyglądało to ostrze, bo i rana nieźle poszarpana była, nawet jeśli płytka.

- Poszarpana? Może nie naostrzona? Bywa, że jak o klinge się nie dba, to ona niczym piła się robi. Szczerb i wżeròw pełno. Rany wtedy na człeku takie robią jakby drwal po drewnie zapier….ekhm, za przeproszeniem panienki, rżnął. - mruknął Konrad. Wielu rzezimieszków miało przy pasie najróżniejsze wynalazki. Nieliczni mieli porządną broń.

- Tak czy siak, zniszczyliśmy te gryzonie razem z piekielną maszynerią. Tyle naszego - wtrącił swoje trzy grosze Grimm.

-Bardzo...długa opowieść… - mruknął uśmiechając się pod wąsem Konrad - A panna Gwen się obawiała, że się tu rozgadacie…

- Jeśli dla was to niewiele, to już wiem kto w razie kłopotów będzie dyplomatycznie bronił naszego imienia - na twarzy Gwen zakwitł krzywy uśmieszek.

- A co tu gadać, i tak nikt w to nie uwierzy. W Honnenleigu też nikt nam nie uwierzył. Od pani Medeleine Oschen poczynając. Zawsze to oszczędność. Problemu się pozbyła, a płacić nie trzeba. Rana od kawału żelastwa, co się oderwał jak wszystko wybuchło to żaden dowód, a skavenów, jak już wspominałem, nie ma. Do domu wariatów nam się nie spieszy, dziękuję.

- Może byś się tam wpasował. Nowych przyjaciół poznał
- Gwendoline kontynuowała zgryźliwości.

- Wariat, kudłaty szczuroczłek, jeden pies. Jak leci naprzód z klingą, łomot się należy. A jak potem w karczmie stawiają za to kolejkę, to podwójny zysk - wzruszył ramionami Konrad, biorąc nieco stronę maga.

- Lepiej zarobić trochę grosza bez narażania się na takie rany. - Cyrulik zapatrzył się w płomienie. - A historię chyba dokończycie innym razem.

- A właśnie Dietmarze -zagaił Grimm. - Jakżeście się nam na trakcie napatoczyli? Jakaś wesoła historia?

Rache milczał chwilę, jakby nie słyszał pytania krasnoluda.
- Co, ja? Miałem dość Pfeildorfu, ciężko było zarobić na życie. Ruszyłem i dobrze zrobiłem. Po mniejszych miasteczkach i wioskach zawsze się znajdzie ktoś, komu trzeba pomóc. No i trochę świata zobaczę.

- Że też wcześniej waści nie spotkałem. Spółkę widziałbym ładną, bo ty ludzi łatasz, a ja kaleczę. Pieniądz leżałby na ulicach...ten to podaż rodzi popyt….czy na odwrót - zaśmiał się Konrad i machnął ręką.

- Taak - przeciągnął to słowo Dietmar. - Łatam i leczę, ale nie każdego i nie zawsze da się uratować. Pamiętaj o tym, jak chce mieczem robić.

-Jak się chlaśnie za mocno, to i reklamacyi by nie było.Po łataniu. I po chlastaniu też - mrugnął Konrad i zachichotał, wytrzepując resztki popiołu z dopalonej fajki.

*

Ranek wstał chłodny i ku zaskoczeniu awanturników suchy. Przestało mżyć, a zza chmur nieśmiało przebijało poranne słońce. Droga jawiła się w znacznie przyjaźniejszych barwach niż dzień wcześniej. Zwłaszcza, że nie trzeba było wspinać się wyżej, tylko wolno, górską drogą podążać w dół, ku Bretoni. Wiele słyszeli o tym dziwnym, jakże odmiennym od Imperium kraju, gdzie rządy sprawował król Filip, któremu doradzała jakaś piękna czarodziejka. Gdzie rycerze zakuci w stal poszukiwali Graala, czymkolwiek by był, przy okazji walcząc z wiatrakami lub innymi wyimaginowanymi potworami. Gdzie jedzono ślimaki i żaby, a profesje hodowcy tych pierwszych i zbieracza drugich cieszyły się wielką estymą...

Pierwszym przystankiem miało być Jouinard, położone nad rzeką Grismarie, Grismere czy jakoś tak. Miało być miastem pięknym i kolorowym, pełnym nadobnych panien i szarmanckich kawalerów. Opływającym rozsławionym na pół świata bretońskim winem. Pachnącym świeżymi bułeczkami i pieczonymi gołębiami. A okazało się zwyczajną, tonącą w błocie dziurą, gdzie miłość można było kupić za kilka srebrników, chyba że chciało się spędzić wieczór w towarzystwie wyposażonej we wszystkie zęby i w miarę czystej dziewoi, to wówczas cena drastycznie rosła. Wino było zwyczajne, kwaśne i rozwodnione. A zjeść można było groch z kapustą i potem popierdzieć sobie do rytmu wygrywanego przez młodocianego, wychudłego barda w wyblakłym dublecie, o twarzy usianej czerwonymi krostami. Ach, Bretonia!

Poza wieloma wątpliwymi urokami, Jouinard oferowało jeszcze możliwość zdobycia jakiegoś zatrudnienia. Ofert, czy to przekazywanych ustnie, czy też rozwieszonych na słupach ogłoszeń, dla umiejących czytać było wiele. Można było zostać zbieraczem końskiego nawozu we włościach hrabiego de Valories. Ktoś oferował trzy srebrne monety za strzyżenie owiec. Ktoś inny głośno zachwalał warsztat niejakiego Bourville’a, gdzie trzeba było udeptywać barwione płótno. Dla chcących wybrać się na zbiór chrustu lub paść gęsi wielebnego Poitine też czekała praca. Ale dla prawdziwych awanturników było takie coś:


Tylko ten nagłówek o rozumnych i inteligentnych był nieco mylący. Ale to pewnie po to, żeby przesiać kandydatów.
 

Ostatnio edytowane przez xeper : 26-03-2019 o 22:35.
xeper jest offline