Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-03-2019, 15:50   #5
Grave Witch
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację


Krótka droga do Hope minęła Jamesowi i jego towarzyszom, w ciszy. Nataniel nie był szczególnie rozmownym towarzyszem, trzymał się też nieco z tyłu, zapewne z szacunku dla wielebnego, który wszak był człowiekiem w wieku jego ojca i do tego posłańcem Bożym. Wielebny z kolei bez wątpienia wiele miał do przemyślenia. Pan świadkiem, że powodów do przemyśleń nie mogło mu brakować. Oto otwierała się przed nim szansa na przygarnięcie tych pozbawionych pasterza owieczek zamieszkujących Hope. Z szansą tą szły jednak, jak zawsze gdy w grę wchodziły relacje pomiędzy nowoprzybyłymi a starymi mieszkańcami, problemy. Izaak Morgan musiał sobie z tego zdawać sprawę. Może i był on człowiekiem, którego krokami kierowała głęboka wiara, nie znaczyło to jednak, że wiara ta nie była wspomagana przez sprawnie działający umysł, a przynajmniej póki co takowych objawów James nie dostrzegł.
James natomiast przez parę chwil zastanawiał się, jak ich przyjmie Hope. To, że kilka pań przyszło powitać wędrowców, nie znaczyło bynajmniej, że dalszy ciąg powitania będzie równie serdeczny. Nie zamierzał tymi przewidywaniami psuć nikomu humoru, ale, na wszelki wypadek, wolał się przygotować na najgorsze. Owczarnia wielebnego, pozbawiona pasterza, natychmiast padłaby łupem wilków, których w żadnej społeczności nie brakowało.

Hope powitało ich nielicznymi oznakami życia. Ludzie zajęci byli swoimi sprawami lub odpoczywali od męczącego upału w cieniu werand. Nikt nie wybiegł by przywitać trójkę jeźdźców, nawet pies nie zaszczekał, uznając zapewne iż jego głos jest na to zbyt cenny. Wzrok jednak, co było do przewidzenia, podążał za nimi, gdy kierowali się w stronę biura szeryfa. Jakby na to nie spojrzeć byli oni nowością w miasteczku, dla którego największą atrakcją były cotygodniowe wizyty dyliżansu pocztowego. Oczywiście, o ile takowemu udawało się w ogóle do Hope dotrzeć. Drogi wszak do najbezpieczniejszych nie należały, o czym każdy wiedział, a ci którzy tej wiedzy nie posiadali, znaczyli ziemię swymi oczyszczonymi z mięsa szkieletami.

Szeryf, jak przystało na ciche i upalne popołudnie, odpoczywał w bujanym fotelu, ustawionym na werandzie tak, by mężczyzna, który go zajmował, mógł mieć kontrolę nad tym co działo się przy jedynej ulicy miasteczka. O tym zaś, że działo się niewiele, świadczyła drzemka, którą sobie uciął, a z której wybudziło go pojawienie się niespodziewanych gości.

- Niech będzie pochwalony - przywitał się wielebny, zsiadając z wierzchowca. Ponownie sprawiał wrażenie człowieka, który idzie przez świat nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństw, które czyhają na niego za każdym rogiem. Najwyraźniej taki już miał zwyczaj gdy w grę wchodziły spotkania z nieznajomymi, że pokazywał tą stronę siebie, która sprawiała, iż traktowało się go bardziej jak nieszkodliwego głupca, niż osobę, której wszak rozumu nie brakowało. Czy robił to aby specjalnie zmylić drugą osobę, czy też był to odruch naturalny, wynikający z jego powołania, tego James jeszcze nie wiedział, za krótko bowiem ich znajomość trwała, by aż tak dokładnie w naturze drugiego człowieka się rozeznać.
Szeryf skinął głową, po czym wstał z wyraźną niechęcią ku tej czynności. Bez dwóch zdań wolałby dalej w spokoju delektować się popołudniowym odpoczynkiem i nie było powodów by się mu dziwić.

- Pochwalony - odpowiedział nieco machinalnie, wskazując iż wiary zbyt wiele za tym powitaniem nie stało. Widać jednak było, że w pewnym okresie jego życia, wpojono mu szacunek dla przedstawicieli Pana, którzy wędrowali po tej spalonej słońcem ziemi, bowiem wraz z chwilą, w której Morgan podał swoje imię i wspomniał iż do takich właśnie przedstawicieli należy, wyraźnie się ożywił i gestem dłoni wskazał skryte w kuszącym mroku, wnętrze biura.
- Peter Smith - przedstawił się przy tym, bacznym spojrzeniem obrzucając towarzyszy wielebnego. Szczególną uwagę skupił przy tym na Jamesie, który z całej trójki najwyraźniej wyglądał dla niego najbardziej podejrzanie. Jakby na to nie spojrzeć był on tym, który miał przy sobie najwięcej broni, a każdy wiedział że tam, gdzie owej broni pojawiało się więcej niż rozsądku, tam też rodziły się kłopoty. Smith wyraźnie tych kłopotów wolał uniknąć, za co nie można go było wszak winić.
- James Taylor - powiedział właściciel tego nazwiska, unosząc dłoń do ronda kapelusza. Miał zamiar wejść do biura razem z wielebnym, bo chociaż w tym miejscu nie obawiał się o całość jego skóry, to miał też do szeryfa garstkę własnych pytań.

Szeryf zaprosił ich do swojego biura, które było po prostu jedną, dość dużą izbą. Pod przeciwległą ścianą umieszczono dwie cele, zaopatrzone w wąskie prycze. Obecnie nikt w nich nie kwaterował, ziały więc niezbyt zapraszającą pustką. Znacznie bardziej zapraszająco wyglądały dwa krzesła, które stały naprzeciwko prostego biurka, za którym usiadł Smith i które to krzesła wskazał swym gościom. To, że gości była trójka, zaś miejsc do siedzenia jedynie dwa, nie wydawało się jakoś szczególnie trapić szeryfa. Uznał najwyraźniej że najmniej istotna osoba w grupie zadowoli się oparciem swych pleców o ścianę. Względnie zajęciem miejsca przy jednym z dwóch okien. Miejsce przy oknie miało bez wątpienia swoją strategiczną wartość, tak samo jak wybór miejsc siedzących. Każda z owych wartości miała swoją rolę do odegrania.

Wielebny, bez oporów czy wahania, zajął jedno z krzeseł. Nataniel przystanął niezdecydowany, spoglądając to na krzesło, to na Jamesa. Wyraźnie nie mógł się zdecydować czy ustąpić miejsca starszemu, czy w ogóle powinien tu być i czy James w ogóle chce to miejsce zająć. James natomiast nie zamierzał siadać i gestem dał Natanielowi znać, by ten zechciał usiąść. Sam stanął przy oknie.
- W czym mogę panom pomóc? - Peter nie czekał aż kwestia zajęcia miejsc zostanie uzgodniona. Ledwie jego pośladki dotknęły twardego drewna siedziska, przeszedł do sedna. Widać nie lubił tracić czasu albo też już mu się tęskniło do bujanego fotela, który został na werandzie.
Izaak w odpowiedzi wyjął zza pazuchy plik papierów i przekazał je stróżowi prawa.
- Wraz z paroma rodzinami postanowiliśmy się osiedlić w tej okolicy - poinformował. - Te dokumenty są potwierdzeniem zakupienia ziemi. Słyszałem także, że miasto to nie posiada domu Bożego - urwał, czekając aż szeryf potwierdzi ową informację, co też zrobił skinięciem głowy i potakującym mruknięciem.
- Były plany ale jak to już z planami bywa, nie wypaliły - dorzucił, oddając wielebnemu jego papiery. - Nie widzę z tym żadnych problemów. Ta ziemia nie należała wcześniej do nikogo poza matką naturą. Witamy w Hope - dodał, nie wyrażając swym głosem ani entuzjazmu ani też niezadowolenia. Ot, sztampowe słowa, wypowiedziane zgodnie ze zwyczajem, nic ponad.
- Skoro plany istniały - powiedział James, odrywając wzrok od tego, co działo się za oknem - to nic nie stoi na przeszkodzie, by do nich wrócić. Szczególnie że są teraz ludzie naprawdę tym zainteresowani. - Spojrzał na wielebnego. - Chyba nie ma w Hope nikogo - przeniósł wzrok na szeryfa - kto by miał coś przeciwko postawieniu świątyni?
- Gdzie tam - machnął dłonią szeryf, rozsiadając się wygodniej na krześle. - Pewnie się nawet jacyś ochotnicy znajdą co by przy całej robocie pomóc. Hope to mała mieścina i nie najwyższych lotów, ludzie tu jednak żyją porządni i to się liczy. Spokojnie tu też - dodał, spoglądając na Jamesa, a konkretniej na jego broń - i to liczy się dla mnie.
- Rozumiemy, rozumiemy - zapewnił pogodnie wielebny, zanim Hardin zdążył się obronić przed dość wyraźną aluzją, jakoby miał być ewentualnym ogniskiem problemów. - Cieszy mnie wielce że w takie dobre miejsce trafiliśmy. Widać od razu że ręka Pana krokami naszymi kierowała.
- Kto tam wie - odparł enigamtycznie Smith. - Za trzy dni mamy spotkanie miasta, tam możecie pomysł wznowienia budowy kościoła przedstawić. Do tego czasu radzę się zająć budową własnego dachu nad głową. Deszcz czuć w powietrzu - dodał, krzywiąc się nieco jakby go coś bolało.
- Święta racja - zgodził się z nim wielebny, wstając z krzesła. - Bóg wynagradza ciężką pracę, przeto winniśmy do niej powrócić.
- Co prawda to prawda - odrzekł szeryf, nie sprawiając przy tym wrażenia chętnego do wykonywania jakiejkolwiek pracy poza ponownym ruszeniem swojego ciała i przetransportowaniem go na poprzednie miejsce spoczynku.
- Hope jako takie jest spokojnym miastem - powiedział James. - A często miewacie mniej spokojnych gości? Wszak nie zawsze przybysze chcą tylko odpocząć, a niektórzy mają bardzo specyficzne poczucie humoru i bardzo dziwne podejście do słowa 'zabawa'. Pan rozumie, szeryfie, o czym mówię, prawda?
- A zdarzają się - przyznał szeryf, okraszając swe słowa grymasem niechęci, który wykrzywił jego twarz. - Nie często, na szczęście, ale się zdarza.
Szeryf nie sprawiał wrażenia chętnego do zwierzeń. Albo z owymi niezbyt chcianymi wizytami wiązało się coś jeszcze albo też po prostu nie miał ochoty na dzielenie się swymi doświadczeniami z kimś, kogo poznał ledwie kilka chwil wcześniej.
- W takim razie - James spojrzał na wielebnego - chyba nie będziemy zajmować czasu. Mamy tyle jeszcze spraw. Chyba że może nam pan powiedzieć, szeryfie, gdzie jest kawałek miejsca, gdzie moglibyśmy postawić dom boży. Raczej nie wypada stawiać go poza miastem.
- To już na naradzie - uciął szeryf, najwyraźniej uznając że nie ma powodu ku temu by się tym problemem użerać w obecnej chwili skoro może go zrzucić na głowę mieszkańcom. Jakby nie spojrzeć, bez dwóch zdań, mieli oni w tej kwestii sporo do powiedzenia, a przynajmniej taki właśnie obraz został przez Smith’a namalowany.
- W takim razie - wielebny rozpoczął podobnie jak James - nie zabieramy więcej czasu i oddalimy się by dokończyć załatwianie spraw, które nas tu dzisiaj sprowadziły.
Szeryf pokiwał głową, jak najbardziej zgadzając się z taką decyzją i uznając jej słuszność ponad ewentualnymi, dodatkowymi pytaniami na które ewidentnie nie miał ochoty odpowiadać.

Zakupy, na które to udali się w następnej kolejności, przebiegły bez większych niespodzianek. Sklep wielobranżowy, którego właścicielem był niejaki Olsten, oferował wszystko to co mogło być potrzebne przy rozpoczęciu nowego życia na wciąż w dużej mierze nieodkrytych terenach Ameryki. Były tu widły, były wiadra i siekiery. Nie brakowało beli płótna, gwoździ, a także produktów ciężkiej pracy rolnej, wykonanej przez tych, którzy przybyli tu przed wielebnym i jego grupą. Pomocną dłoń zaoferował im Brendan, młody człowiek, który okazał się być jednym z synów właściciela. Z wprawą świadczącą iż zajmuje się sprzedażą dłużej niż dni parę, zebrał zamówienie od Morgana i poinformował że te rzeczy, których nie będą w stanie zabrać od razu, zostaną im dowiezione.
James niewiele kupował, jako że stale był na wikcie u Morgana, ale to, że sklep oferował wiele rzeczy, można było wykorzystać.
- Naboje do winchestera - powiedział. - Dwadzieścia sztuk. I paczkę nabojów do colta.

Następnym przystankiem miała być kuźnia, tu jednak z inicjatywą wystąpił Nataniel, oferując że sam się resztą sprawunków zajmie. Nie pozostawało zatem nic innego jak skorzystać z okazji i odwiedzić centrum życia towarzyskiego Hope. Saloon kusił zarówno cieniem jak i szansą na przepłukanie wyschniętego gardła porcją chłodnej chociaż palącej cieczy. Wewnątrz panował przyjemny półmrok i wyraźnie chłodniejsza temperatura. Co nieco w tej kwestii mieli do powiedzenia ci, którzy do owego przybytku zawitali przed Jamesem i wielebnym. Ponure miny, niezbyt przyjazne spojrzenia, ciekawość podszyta obawą, względnie wrogością. Za barem stał pokaźny jegomość próbujący brudną ścierką wypucować niezbyt czysty kielich. Zdawać się mogło iż obrał on sobie za życiową rolę bycie kwintesencją wszystkich opowieści o barmanach. Miał brzuszek, miał fartuch, miał nawet od dawna nie myte, rzednące włosy. Jedyne czego mu brakowało to uśmiechu na twarzy, chociaż sądząc po stanie jego higieny osobistej, może i lepiej się złożyło.
- Co podać - mruknął, ledwie rzucając na nich okiem, jakby nie byli godni jego uwagi pomimo tego, że wraz z ich wejściem pojawiła się okazja zarobienia. Najwyraźniej nie chciał psuć sobie wizerunku wśród miejscowych, albo też było mu wszystko jedno.
- Piwo - powiedział James, rozglądając się po lokalu i oceniając obecnych.
Wielebny powtórzył zamówienie i już po chwili przed najnowszymi klientami przybytku stały dwie, nie pierwszej czystości, butelki. To, co znajdowało się w środku mogło zarówno być zamówionym piwem jak i czymś znacznie mniej dla kubków smakowych przyjemnym. Ryzyko istniało, istniała także szansa. Tak to już bowiem było, że nigdy się nie wiedziało i czasami trzeba się było zdać na własne szczęście. W międzyczasie, za plecami Jamesa i wielebnego, na powrót rozległy się rozmowy, pokrzykiwania i zwyczajowy hałas, jaki nieodłącznie towarzyszył miejscom, w którym ludzie zbierali się by pokrzepić ciało i ducha trunkami wszelakimi. I nie tylko, oczywiście. Dziewczęta które znalazły tu zatrudnienie przewijały się między stolikami, próbując wykorzystać każdą sposobność na to by zarobić. To, że godzina wciąż była dość wczesna nie zmieniało nic poza wyraźnie widocznymi cieniami pod niewyspanymi oczami kobiet, których godziny pracy przypadały na ciemną noc.
Jedna z nich, po krótkim namyśle podeszła bliżej.


- Witaj przystojniaku -zagadnęła, opierając się o bar. - Cóż cię sprowadza w nasze piękne strony?

 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline