Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-03-2019, 05:25   #12
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 3 - 2519.VII.30; wieczór

Miejsce: Ostland; Wolfenburg; rynek i ulice
Czas: 2519.VII.30 marktag(3/8); dzień
Warunki: ciepło; pogodnie; jasno



Wszyscy



Skończył się ranek, śniadanie i późny ranek też się skończył. Grupka śmiałków jaka zobowiązała się władzom Wolfenburga do stawienia czoła posepnym, prastarym puszczom i enigmatycznym, wiecznym górom skończyła zaś dyskusje. Doszli do momentu gdy albo trzeba było przemienić słowa i zamierzenia w czyn albo szykować się do obiadu bo już zbliżała się połowa bożego dnia. Ale wyszli razem bo z początku i tak wszystkim było po drodze w kierunku centrum. Ale weź tam się dopchaj! Przeca to środek dnia, środek targowego dnia a nawet środek dożynek! Każdy skraj i fragment miasta zdawał się być zawalony tłumem. Kupujący, sprzedający, stragany, obwoźni sprzedawcy, strażnicy, najemnicy, goście, przyjezdni, miejscowi no wydawało się, że ludzie i nieludzie zjechali się tutaj z całego świata! I chyba każdy chciał zawiadomić innych o swoim istnieniu krzycząc do kogoś konkretnie, ogólnie albo profilaktycznie.

- Obwarzanki! Świeże Obwarzanki! Kupujcie Obwarzanki! - wydzierał się jakiś gołowąs obwieszony sznurkami z zachwalanym towarem.

- Czyszczenie kolczug! Czyszczenie kolczug! Najszybciej i najtaniej w mieście! - niedaleko przed kramem chuderlawy szczawik próbował przekrzyceć całą resztę świata zachwalając usługi oferowane przez swojego szefa. Przez zbitą ze skrzynek ladę widać było jak dwóch jegomościów wspólnie macha jakimś pobrzękującym i sypiącym trocinami workiem co było jednym z najlepszych, najszybszych i najpewniejszych sposób wyczyszczenia takiego pancerza z każdego drobiazgu jaki zaplątał się między druciane kółka. Chociaż oczywiście bardzo czasochłonnym nawet na dwie osoby.

- Kaczki, spójrzcie jakie tłuściutkie! Kupujcie kaczki, któż może się obyć bez kaczek!? - jakaś pulchna kobieta dumnie zachwalała swoje pierzaste stadko. Rzeczywiście kaczki wyglądały niczego sobie, akurat aby je sobie kupić gdyby ktoś właśnie myślał o takim zakupie.

- Spróbujecie szczęścia panie? Może Randall się uśmiechnie do pana? Jeden wygrywa, drugi przegrywa. Po której stronie dzisiaj będziesz panie? Masz odwagę zmierzyć się ze swoim losem? - chuderlawy człowieczek zapraszał do gry w trzy kubki na ustawionych skrzyniach. Ktoś próbował swoich sił, ktoś zadowalał się jedynie obserwacją czy mądrymi lub mniej mądrymi radami.

- Paszteciki! Spróbujcie pasztecików Ludo! Najsmaczniejsze wypieki po tej stronie Talabek! - nieco dalej niziołek zachęcał do kupowania swoich wypieków. Tak u niego jak chyba do każdego innego straganu ustawiały się mniejsze i większe kolejki. Wydawało się czy ktoś chce coś kupić czy sprzedać to wybrał sobie właśnie ten gorący, pogodny dzień, tą ulicę, ten narożnik aby dokonać wymiany. Wydawało się, że dzisiaj handluje się tu wszystkim. Pasza dla zwierząt i same zwierzęta, jedzenie dla ludzi, te gotowe, te na drogę i te robione na gorąco. I coś do zwilżenia gardła! Bo w taki ciepły i słoneczny dzień pić się chciało strasznie. Zwłaszcza jak ktoś jeszcze musiał dźwigać jakieś żelazo na sobie co w taką ciepłotę wydawało się czystym zbytkiem które wysysało tylko siłę z głów i mięśni. Materiały na ubrania, same ubrania, zamawianie gotowych ubrań a do tego sakwy, derki, pledy, koce. Ile tego było! Całe mnóstwo!

A ile się działo na samym głównym placu to trudno to było opisać. Wydawało się, że im bliżej placu targowego tym bliżej bijącego serca miasta. I tłumy na metr kwadratwy tylko gęstniały i gęstniały, robiło się głośniej, tłoczniej i goręcej. A ile było dziwów!

Jak tylko grupka awanturników zdołała dotrzeć wreszcie na plac trafili na prawdziwie rycerskie widowisko. Ot dwóch zacnych panów stanęło ze sobą w szranki. Jeden był na brązowym rumaku, szczycił się barwami żółci i czerni. Drugi na potężnym karym ogierze był zdobny w błękity i czerwienie. Obaj panowie pysznili się tak pełnym turniejowym runsztunkiem jak i potężnymi rumakami. Gawiedź rozstąpiła się robiąc im miejsce na jednej z uliczek jakie utworzyły się z ciągu straganów. Wszyscy byli ciekawi jednak o faworyta było trudno bo dla większości wolfenburczyków żaden z nich nie nosił swojskich bieli i czerni ani nie miał rozpoznawalnego znaku byczej głowy co by znamionowało, że to ktoś swój. Dla Bernarda i Klausa te barwy i znaki również nic nie mówiły. Pozostałej trójce wydawało się coś przeciwnego. Tladin i Karl byli prawie pewni, że odziany w żółcie i czerń jeździec pochodzi z południowego, słonecznego Averlandu zaś Gabrielle była pewna, że ten drugi, odziany w błękity i czerwienie pochodzi z Middelland.

Rycerze dopełnili ceremoniału rycerskiego i zgodnie, niczym para najlepszych przyjaciół zajechali na oczyszczoną przez sługi uliczkę na której mieli się potykać. Obaj mieli uniesione przyłbice, uśmiechali się do siebie i do ludzi poniżej wierzchowców. Obaj wydawali się wielcy na tych swoich ogromnych rumakach niczym jacyś półbogowie. Żartowali ze sobą, sługi podały im wino i niczym najlepsi przyjaciele pożegnali się życząc sobie nawzajem powodzenia. Nawet jeśli piątka śmiałków stała zbyt daleko aby cokolwiek usłyszeć to i tak dało się to odczytać po gestach i mimice.

Obydwaj rycerze w spokoju zajęli swoje krańce oczyszczonej z tłumu alei. I stanęli do siebie twarzami. Sługa każdego z nich wykrzyczał zacne imię swojego pana i listę włości i tytułów szlachetnych. To co doszło do uszu piątki podróżnych okazało się wystarczyło aby domyślić się, że baron Wolfram von Schoeler odziany w czerń i żółć pochodzi z Heideck w Averlandzie.





I ma zaszczyt potykać się z gościem z zachodu, baronem Rangerem Soucy pochodzącym z Brionne z dalekiej Bretonii. Obaj byli godnymi siebie przeciwnikami. Jeden zgładził trolla w pojedynku, drugi maszkarę straszącą jego rodzinne włości. Jeden pokonał rozległe krainy Bretonni i Imperium drugi odbywał kislevskie i tileańskie wycieczki. Jeden uczestniczył w takich a drugi w innych bitwach. Pojedynek rycerzy zapowiadał się więc ciekawie. I gawiedź i obserwujący szykujący się pojedynek możni czekali na ten spektakl z niecierpliwością i ekscytacją.





Gdy słudzy skończyli przedstawiać obydwu zacnych przeciwników zaczęła się właściwa cześć pojedynku. Gość z odległego południa wykrzyczał swoje zawołanie bojowe i spiął rumaka ostrogami. Bretoński baron zrobił to samo i potężne rumaki ruszyły na siebie. Tłum zamarł w oczekiwaniu na starcie tych stalowych tytanów. Jakie barwy będą górą? Averlandzka czerń i żółć czy bretońska czerwień i błękit? Słońce czy lilijka? Szybko się okazało. Dwaj błękitnokrwiści starli się z hukiem stali. Kopia, na szczęście ćwiczebna, rozdarła bretońską tarczę jakby była z tanich deszczułek zaś baron Soucy nie zdołał trafić południowca. Ale nic to! Obydwaj wyhamowali swoje rumaki zanim wjechali w gawiedź na końcach alejki i obrócili konie. Przez krzykaczy posłali zapytanie czy ten drugi ustępuje. Ale żaden z tych dumnych panów ustąpić nie chciał nie czując się pokonanym. Bretończykowi słudzy podali nową tarczę zaś Averlandczyk pobrał nową kopię w miejsce rozstrzasanego ułomka. I po chwili ruszyli na siebie ponownie. Znów imperialna kopia trafiła Bretończyka. Aż po placu echo poszło od dźwięku tego metalicznego uderzenia. Barona Soucy wydawało się, że bezpośrednie trafienie nawet ćwiczebną kopią zmiecie z siodła. Rzuciło nim w tył aż prawie położył się plecami na zadzie swojego rumaka a potem zaczął się przechylać w bok aby upaść. Ale nie upadł. Siła woli, wojenna fortuna, łaska bogów, potężne siodło które pomogło mu zachować równowagę, cokolwiek to było gdy dojechał na koniec alejki zwisał z siodła wyraźnie się słaniając. Natychmiast podbiegli do nieg słudzy sprawdzając w jakim jest stanie. Baron von Scholerer wspaniałomyślnie zaproponował bretońskiemu panu, że mogą odłożyć ten pojedynek gdy poczuję się lepiej. Ale ta chwila nadeszła już. Bretończyk o dziwo wyprostował się w końcu w siodle, chwycił podaną kopię która przy trafieniu mu wypadła i ponownie stanął w szranki! Cóż za widowisko! Gawiedź na placu oszalała z uciechy, ku obydwóm wojownikom poleciało potężne echo aplauzu. Ale tłum uciszył się ponownie gdy dwaj baronowie z różnych stron świata którzy należeli jednak do tego samego kręgu kultury rycerskiej znów ruszyli na siebie. Popędzali swoje wierzchowce celując w przeciwnika swoją kopią. I trafienie! Wreszcie baron Soucy trafił Avelandczyka który spadł z siodła ledwo po kilku kłusach swojego rumaka. Na bruk z trzaskiem metalu zwaliła się pancerna sylwetka drugiego barona. Ale i Averlandczyk trafił! Obydwaj trafili się w tym samym momencie! Bretończyka znów przygięło gdy po raz kolejny otrzymał mocarne uderzenie w napierśnik. Wydawał się zwycięski ale i obolały. Dojechał do końca alejki i dopiero tam słaniając się opadł na ręce swoich poddanych. Tylko dlatego nie upadł na bruk. A więc remis! Żaden nie był na tyle lepszy, lub nie aż tak sprzyjali mu bogowie i patroni aby definitywnie pokazać swoją wyższość i sprawność w boju aby zbić z siodła przeciwnika a samemu utrzymać się we własnym. Remis! Cóż za widowisko! Tego chyba niewielu się spodziewało ale po reakcji tłumu, oklaskach i okrzykach można było poznać, że widowisko podobało się tak pospólstwu jak i garstce możnych i szlachetnych jacy przybyli obserwować ten pojedynek.


---



Ale nie tylko szlachetnie urodzeni dali świetne widowisko. Niczym jakieś ucieleśnienie koszmarów na placu były trzy potwory. Prawdziwe monstra! Nawet gdy siedziały na bruku ich wielkie cielska górowały nawet nad jeźdźcami. Co jednak dziwne wydawały się względnie spokojne a nawet przybrane w czarno - białe barwy.





Na placu były trzy, straszliwe ogry. Wielkie poczwary o karykaturalnych kształtach ludzi tylko wielokrotnie większe. Jako żywe maszyny wojny i zniszczenia budziły respekt i odczuwalną aurę obawy. Nikt za bardzo nie chciał się zbliżać do nich, na pewno nie w zasięg łap czy tasaków. Mimo, że niby były w służbie Wolfenburga to jednak nikt za bardzo nie chciał chyba kusić losu. Wyglądały tak straszliwie nawet gdy wydawały się spokojne a zszyte płachty materiału w ostlandzkich barwach nadawały im nieco mniej dzikiego wyglądu. Ale działało to jak założenie obroży wilkowi czy innej dzikiej bestii: nadal to był bestia, nawet jeśli chwilowo jej dzikie instynkty zostały jakoś utemperowane.

I tak potężne potwory były w służbie Imperium! Ba! Samego Ostlandu a nawet Wolfenburga! Jakiż głupiec by się ośmielił rzucić wyzwanie takim monstrum i ich panom? Teraz gdy były takie niby oswojone te humanoidalne olbrzymy budziły respekt. Właściwie Klaus i Bernard opanowali się na tyle by nie okazać niczego po sobie. Pozostała trójka zachowywała się jednak swobodniej. Jak by jednak to wyglądało nie w świetle słonecznego dnia tylko gdyby przyszło się zmierzyć z takim zagrożeniem lepiej było nie myśleć. Nawet teraz stwory dawały pokaz swojej siły, dzikości i żarłoczności. Każdy z nich, na surowo, pochłaniał wołu. Potężne tasaki, młoty i inny straszliwy oręż jaki był wielkości mocarnego męża albo i większy chodził w tych wielkich łapskach jak piórko. Kilkoma uderzeniami tasaka taki ogr mógł przeciąć tuszę wołu na pół. I to tak jakby to robił od niechcenia, bez wysiłku. Wydawało się, że właśnie posiłek najbardziej pochłania uwagę i żołądki ogrów przez co niezbyt zwracali uwagę na maluczkich jacy z trwogą obserwowali te wielkie maszkary.

Uwagę przykuł dopiero śmiałek który odważył podejść bliżej i na migi próbował się porozumieć z tymi poczwarami. Pokazywał na wielki młot siebie i jakieś machające gesty rękami. Najbliższy ogr zwrócił uwagę na tą pantonimę nie przerywając przeżuwania udźca w oderwanego wołu który przed chwilą bez trudu oderwał od wielkiej tuszy. Dziwnie przypominało to jakby obliczał pod tą grubą czaszką czy potrawka z człowieka będzie dobrym dodatkiem do tego wołu. Ale w końcu marny człowieczek spróbował unieść olbrzymi młot. Stękał, sapał i pocił się ale udało mu się z trudem trochę unieść ciężki obuch. Ale o machaniu nie było mowy. Trochę lepiej ludzkiemu osiłkowi poszło z tasakiem. Zdołał go podnieść i nawet zamachnął się ale przypominało to jakby mały chłopiec próbował machać dwuręcznym toporem swojego mocarnego ojca. Albo jeszcze gorzej. Człowiek chwiał się bo w końcu ogrzy oręż był równie lekki i poręczny jak solidna kłoda drzewa.

Ogr roześmiał się ubawiony tymi wysiłkami. Człowieczek odskoczył gdy wielka łapa ogra bez trudu chwyciła swój oręż i wzięła zamach. Ostrze ze świstem przecięło powietrze i wbiło się głęboko w bruk aż posypały się dookoła kawałki kamienia i resztki wołu jaki niejako przy okazji rozciął na połowę. Gawiedź westchnęła z podziwu i przerażenia na ten pokaz brutalnej siły. To zachęciło chyba ogrzego wojownika do małego popisu. Wstał przez co okazało się, że sięga chyba drugiego piętra. Zaryczał potężnie a może wzniósł jakiś okrzyk w swoim barbarzyńskim języku po czym w kilka brutalnych ciosów zmasakrował i tak już pociętą i pokawałkowaną tuszę. Ostrze bez wysiłku przechodziło przez tuszę masywnego zwierzęcia na wylot. Nie trudno było się domyślić, że zamiast byka mógłby tak przeciąć i człowieka. I to kilku jednym uderzeniem! Albo zmiażdżyć. Tak jak chwilę potem potężny obuch zmiażdżył w krwistej, mięsnej fontannie byczy łeb. Jego pobratymcy hucząco pokrzykiwali albo śmiali się z aprobatą na takie wyczyny bo takie zabawy były w smak tym dzikim istotom.

Gdy ogr znów usiadł wracając do swojego udźca jeszcze kilku śmiałków miało odwagę podejść i spróbować swoich sił z dźwiganiem olbrzymiego oręża. Czy człowiek czy krasnolud czy pewnie jakikolwiek istota ich rozmiarów mogła tylko trochę unieść i niezdarnie machać czymś co było dłuższe niż wzrost nawet największego ludzkiego mocarza i pewnie niewiele lżejsze co on cały.


---



Ale nie tylko wojownicy i brzydsza połowa populacji byli dzisiaj w ten słoneczny, ciepły dzień na głównym placu. Byli i kuglarze a nawet prawdziwi cyrkowcy! Grupka z nich znalazła sobie kawałek miejsca gdzie dawali występ. I cóż to był za spektakl! Połykacze ognia zdawali się mieć jakieś wręcz magiczne zdolności gdy żąglowali płonącymi pochodniami albo połykali żywy ogień czy zionęli nim jak smoki.

Były nawet pacynki! Ku radości widzów i w zamian za skromne datki znów można było przeżywać czasy Magnusa Pobożnego i ostatniej wielkiej wojny cywilizowanego świata z najazdem barbarzyńców ze wschodu i północy. Znów małe kukiełki ukazywały jak wspaniały i święty imperator ocalił krainy ludzi przez niechybną zagładą. Można było się pośmiać, poklaskać, posłać szydercze drwiny pod adresem głupich i podstępnych najeźdźców. Ale przecież był sam święty Magnus, istny mąż opatrznościowy który przejrzał te wszystkie podłe intrygi i wygnał z powrotem te dzikie hordy tam gdzie ich miejsce! Ku chwale Sigmara i dobrych bogów!

W trupie cyrkowej byli i siłacze rozrywający łańcuchy i akrobaci fikający śmiałe salta i zwinne fikołki. Artyści chodzili na szczudłach, tancerki i dzieciarnia chodziły po widowni sprawdzając czy chociaż w takim dniu nie chowają węża w kieszeni ale największy popis chyba dała właśnie “mistrzyni bicza” zapowiedziana szumnie przez głównego szefa całej imprezy. Przed scenę która była po prostu kawałkiem względnie pustego bruku wyszła Astrid Silberkatze. Ciemnowłosa kobieta była ubrana w czarny gorset i takież spodnie. Przy pasie miała umiejscowiony zwinięty pejcz. Biła od niej aura rezerwy i tajemniczości. Jakby zupełnie niespodziewanie urwała się z całkiem innej historii. Ale była tu i teraz, właśnie na tym zalanył słonecznym ciepłem placu, wśród otaczających ją widzów.




Ciemnowłosa bez pośpiechu odpięła i rozwinęła bicz a robiła to tak elegancko, że już samo z siebie, nawet te niby proste i zwykłe gesty znamionowało kunszt zapowiadanego popisu. I było na co popatrzeć! Artystka zaczęła od kilku machnięć swojego bicza. Broń przecięła powietrze z ostrym, suchym trzaskiem aż ciarki mogły przejść od tego specyficznego, złowieszczego odgłosu. To dało sygnał do rozpoczęcia pokazu i grajkowie zaczęli akompaniament swojej koleżance.

A ta miała co pokazać. W jej wprawnych rękach coś co wydawało się niczym więcej niż długą plecionką rzemieni albo jakiejś liny zmieniało się w coś żywego! Bicz wił się wokół swojej właścicielki niczym żywe, eteryczne stworzenie. Strzelał w stronę widowni, w górę, w dół i świetnie zgrywał się z astystką i muzyką. Przypominało to trochę taniec ze wstęgą jaki niekiedy można było zobaczyć u niektórych cyrkowców i wyglądał bardzo zgrabnie i płynnie. Ale tym razem to, że zamiast wstęgi użyto bicza nadawało mu jakiejś ekscytującej drapieżności.

Ale na samym tańcu Silberkatze nie zamierzała poprzestać. Był też pokaz którym można by nazwać bojowym. W jej rękach bicz potrafił zdziałać cuda! Broń gdy miała okazję zmieniała się w coś co wydawało się być żywe i kąsało w każdym miejscu jednocześnie. I to jak! Końcówki rozpędzonych rzemieni bez trudu trafiały i rozbryzgiwały poustawiane jabłka. Albo niczym najostrzejsza szabla przecinały rząd ustawionych świec. I to tak, że skróciły się gdzieś o połowę a tylko jedna się przewróciła a pozostałe spadły z powrotem do pionu i paliły się dalej! Albo rozpędzone rzemienie owinęły się wokół pasa jednego z kolegów i zanim ten zdążył coś zrobić mistrzyni bicza jednym szarpnięciem przyciągnęła go do siebie. Może ten numer był ukartowany i przygotowany wcześniej ale i tak wyszedł świetnie!

A potem już nieźle rozgrzana i Silberkatze i publiczność pokazała coś całkiem nowego. To, że podobnie jak biczem umie posługiwać się i łańcuchem. Długi rząd ogniwek w jej rękach zmieniał się w morderczą broń. Potrafiła go posłać wyrzutem ramienia poza zasięg jakiejkolwiek broni ręcznej i precyzyjnie trafić w podstawiony arbuz. Aluzja do czyjejś głowy była oczywista zwłaszcza gdy masywny ciężarek bez trudu przebił się przez owoc na wylot w czerwonej, wodnistej eksplozji. Podobnie zmasakrowana została mała baryła. Ogniwka rozpędzonego łańcucha ze świstem przecinały powietrze albo z metalicznym łoskotem zderzały się z brukiem.

Widownia nagrodziła już mocno zdyszaną artystkę gromkimi brawami. Posypały się okrzyki, wesołe albo sprośne uwagi, dzieciarnia i tancerki miały istne żniwa w datkach gdy konferansjer wrócił na scenę i nakłaniał do więcej braw i nie szczędzili datków za ten wspaniały popis mistrzowskich umiejętności dla mistrzyni bicza, Astrid Silberkatze.


---



Ale cyrkowcy nie byli jedynymi grupkami na jakie można było oglądać. Były i inne. Jedna z nic rzucała się i w oczy i uszy. - Koniec jest bliski! Na kolana! I żałujcie za grzechy! - zawył jakiś obszarpaniec w podartym ubraniu. Otaczający go towarzysze wydawali się podobnie zaniedbani. Ale jacy żarliwi! Obwieszeni talizmanami z młotem i podwójną kometą wznosili ku niebiosom chwalebne psalmy. W pobliżu leżał ich oręż były tam i jakieś bardziej siekiery niż topory, i sierpy, i okute metalem pałki. Ale najbardziej rzucał się wręcz flagowy oręż biczowników czyli ich sławne i rozpoznawalne cepy bojowe.





Teraz jednak w ręku mieli głównie kawałki lin lub rzemieni którymi bezlitośnie okładali samych siebie lub siebie nawzajem udowadniając swoją gotowość do oddania życia za wiarę i sprawę w jaką wierzyli. - Nadciąga zagłada! Koniec naszych dni jest bliski! Porzućcie nadzieję! Przestańcie zbierać złoto! Cóż to jest warte w chwili ostatniego oddechu?! Nie dbajcie o marne ciało walczcie o waszą nieśmiertelną duszę! Bracia i siostry! Porzućcie zgniliznę i próżność dnia powszedniego! Wyzwolcie swoje dusze! To co widzicie to tylko marność! Walczcie z nami o nieśmiertelną duszę! O zbawienie wieczne! Stańcie z nami ramię w ramię aby stawić czoło odwiecznemu wrogowi! - nawoływał żarliwie wieszcz zagłady bezlitośnie co chwilę smagając siebie albo opętańczo tańczących w kółko pobratymców.

A ich wiara była tak wielka! Wydawali się w ogóle nie odczuwać razów jakie spadają na ich wynędzniałe ciała! W oczach płonął ogień boskiej wiary, na twarzach malowało się ekstatyczne oddanie wierze, w głosie brzmiała niezłomna pewność siebie. To trafiało na podatne ostlandzkie serce i dusze. Coraz więcej osób przyłączało się do ekstatycznego korowodu porzucając ciężar i znój życia codziennego aby obrać prostą i klarowną drogę do zbawienia nieśmiertelnej duszy. A ciało?! Cóż znaczy ta nędzna, ziemska powłoka?! Cóż znaczą dobra doczesne?! Cóż znaczą podziały jeśli wszyscy mogą być bratem i siostrą i razem służyć Sigmarowi w walce z siłami zagłady! Zginąć z jego imieniem na ustach i zapewnić tym sobie wieczną chwałę i miejsce u jego boku?!



---



Miejsce: Ostland; Wolfenburg; karczma “Włóczykij”
Czas: 2519.VII.30 marktag(3/8); wieczór
Warunki: ciepło; pogodnie; jasno


Wszyscy



To wszystko jednak było. Zajęło jednak większość dnia. Teraz po kolei znów schodzili się do “Włóczykija” i jego alkowy którą zdążyli niejako po cichu uznawać za swoją. Powoli zajmowali miejsca ale póki nie było kompletu mogli porozmawiać, zjeść kolację, przepłukać z miejskiego kurzu gardła i posłuchać rudowłowsej Laury która znów miała swój występ. Tym razem grała na lutni i śpiewała bardzo modną ostatnimi czasu balladę “Zamek Kriegfield”. Zwaną też “Zamkiem Kriegfieldów” czy “Bitwą o Kriegfield” albo “Obroną Kriegfieldu”. Ktoś z gości widocznie zamówił tą balladę bo przy ich stoliku stała, grała i śpiewała artystka.

Karl i Bernard znali tą balladę. Powstała niecałą dekadę temu, podczas prawdziwej bitwy o zamek z tej legendy gdy obaj byli młodsi a Bernard to wówczas jeszcze nawet nie miał co myśleć o goleniu wąsa. Wówczas to w granice Ostlandu wdarła się horda barbarzyńców z północy. Parli przed siebie zostawiając po sobie szlak zniszczeń aż natrafili na zamek Kriegfieldów. Większość mężczyzn ruszyła aby stawić im czoła ale jakimś sposobem zostali wmanewrowani i większość dzikich barbarzyńców uderzyła i obległa zamek. W balladzie oblężenie trwało cały dzień i noc. A na czele obrońców stanęła córka Kriegfieldów. Jej niezłomna wiara i postawa natchnęła obrońców na tyle aby odpierali kolejne szturmy dzikich wojowników z północy oraz wspierających ich maszkar. Ale i w zamku był pewien atut. Prawdziwy czołg parowy! Tylko niestety od paru tygodni uszkodzony. To co się wtedy działo właśnie opisywały słowa ballady.

Głos Laury umiejętnie wprowadzał podniosłą atmosferę tamtych prawdziwych w końcu wydarzeń. Śpiewana poezja pozwalała znów stanąć na blankach zamku Kriegfieldów. Wtedy gdy szlachetni rycerze ruszyli z zamku aby rozprawić się z dziką hordą brzmiała dumnie i spokojnie jak na rycerskie pożegnanie przystało aby żegnać obrońców jadących bronić swoich domów. Wtedy gdy pieśń mówiła o tym jak latające maszkarony strącały z blank umęczonych obrońców w czeluście skał na jakich stał zamek. Brzmiała ponaglająco popędzając prawego inżyniera do wymyślenia sposoby jak w tak krótkim czasie naprawić zepsuty czołg. Truchlała gdy nastał zmierzch a napędzane nienaturalną mocą mięsnie napastników wydawały się nie czuć zmęczenia podczas gdy szeregi nadwątlownych obrońców z coraz większym trudem napinały łuki i odpychały drabiny.

W końcu przyszedł moment najwkększej trwogi. Goście “Włóczykija” którzy znali tą pięść zaciskali zęby i pięści wiedząc co teraz się stało. Brama w końcu pękła pod nieustającym naporem zezwierzęconej hordy. Opętany żądzą krwi i zniszczenia tłum barbarzyńców wlał się na główny dziedziniec i tam rozlał się jak żywa powódź rozszaprując na miejscu każdego kogo zdołał dopaść. Wydawało się, że nastąpił koniec. Ale nie! Była jeszcze ostatnia nadzieja! Dzielny imperialny inżynier zdołał w ostatniej prawie chwili naprawić czołg i ognia! Eksplodowały beczki ustawione przez Meinkopa nazwane tak na jego cześć właśnie. I naprzód! Stary, dobry czołg znów ruszał do ataku! Znów miażdżył i tratował zaskoczone hordy wrogów Imperium! Na sali wzniosły się okrzyki, że ci przeklęci zuchwalcy z północy zostali poszatkowani, spaleni, zmiażdżeni i zabici tak jak na to zasługiwali. Słuchali z aprobatą jak z trudem działający czołg zatarasował swoim żelaznym cielskiem wyważoną bramę stawiając odpór dzikiej hordzie.

I wreszcie nadzieja! Melodia i słowa zabrzmiały z tej radosnej nutki. Rycerze wracają! Po tylu emocjonujących zwrotkach ballady gdy koniec wydawał się tak bliski wreszcie pojawiła się nadzieja. Ostatnia szarża dzielnych kopijników na karki i plecy zaskoczonej hordy i tak! Uciekają! Zwycięstwo! Radość! Uśmiechy na twarzach. Już słychać i prawie widać malowany melodią i słowami obraz gdy lady Kriegfield macha na powitanie do swoich ojców i braci. Ale ta ballada nie miała szczęśliwego zakończenia. Pewnie dlatego tak wpadała w ucho i zapadała w pamięć.

Ostatni ze skrzydlatych maszkaronów zawrócił i porwał piękną i dzielną dziewczynę która dotąd tak dzielnie stała na czele obrony zamku. Porwana! Zgubiona! Ręce zaciskały się w pięści na taki okrutny los. Obiecywały zemstę tak samo jak i ballada. Obiecywała, że kiedyś dzielna lady Kriegfeld powróci by znów stać na czele obrońców. To też było na typowo ostlandzki akcent gdzie upór i wytrwałość wydawały się dać odpór wszystkim przeciwnościom.

Stąd właśnie był ten toast jaki przetoczył się po sali ledwo Laura skończyła swoją pieśń. “Za lady Kriegfeld! Za powrót lady Kriegfeld!” kufle i szklanice wzniosły się gniewnym toaście który jednoczył ostatnimi czasy wielu Ostlandczyków. Zwłaszcza, że wciąż mogli żyć uczestnicy tamtych wydarzeń.

Czy tak to w rzeczywistości było jak we właśnie zakończonej balladzie ognistowłosej minstrelki to tak naprawdę nie było wiadomo. Przynajmniej żadna z pięciu siedzących w alkowie osób tego nie wiedziała. Ale na pewno była, przynajmniej w wersji Laury, bardzo piękna i poruszająca. Dostała zresztą za to brawa od chyba wszystkich gości.



Klaus



Klaus przez ostatni tydzień poszukiwań w różnych mniej i bardziej oczywistych miejscach jakichkolwiek informacji o bastionie też natknął się na obronę zamku Kriegfeld. Trochę to mieszało bo zamek który też był na tyle blisko gór, że można było mówić, że w górach i też obrona i bitwa, stopniowo wypierał ze świadomości ten “dawny” który był gdzieś tam naprawdę. Ale, że od wieków nikt go nie widział ani nie odnalazł stawał się powoli legendą. A zamek Kriegfeld był dość świeży i jak najbardziej namacalny. O ile reszcie tej krainy to pewnie nie przeszkadzało to komuś kto zamierzał się właśnie tam udać no już mogło nieco namieszać gdy w rozmowie te dwa miejsca odległe w czasie i przestrzeni mieszały się coraz wcześniej w jeden konglomerat mitów, legend, ballad i plotek.

Zapiski z kronik jednak nie wyglądały na zbyt zachęcająco. Po pierwsze ani razu od ręki nie podano mu żadnej informacji czy kroniki. Nie dlatego, że nie chciano. List żelazny wystawiony przez ratusz potrafił otworzyć wiele drzwi. Tylko dlatego, że to było dawno i nieprawda. Trzeba było przejść się do zwykle nie zaglądanych rejonów archiwów i magazynów. To czego się dowiedział wskazywało, że już podczas wielkiej wojny, za czasów Magnusa Pobożnego czyli dwa wieki temu, bastion był traktowany podobnie jak obecnie czyli jak na wpół zapomniana legenda. Znalazł jednak jakiś zapisek który powoływał się na wspomnienie jednej z kronik o uczonym który przebywał jakiś czas w Wolfenburgu. Przyjechał z Sollandu na dalekim południu właśnie na zaproszenie von Falkenhorstów. Tylko, że Solland jako prowincja przestał istnieć po niszczycielskim najeździe orków Gorbada Żelaznoszpona. Ta wojna tak spustoszyła południowe krainy Imperium, że Solland jako prowincja przestał istnieć i jego spustoszone i prawie bezludne ziemie zostały rozparcelowane między tamtejsze prowincje. Tylko to było z 700 lat temu podczas epoki trzech imperatorów jaką zakończyła dopiero ostatnia wielka wojna dwa stulecia temu i koronacja Magnusa na imperatora. Więc jeśli zapiski w kronice były poprawne to ów uczony nie mógł przybyć do Ostlandu wcześniej. Z drugiej strony dopiero co pouruchamiał biurokratyczną machinę wprawiając mozolne tryby w mozolny rytm. Nie wiadomo czy czegoś jeszcze te trybiki nie przemielą. Ot, pytanie ile chciał czekać.



Tladin



Krasnoludowi bogowie coś ostatnio nie sprzyjali. Przynajmniej w poszukiwaniach jego zaginionego brata. Pod względem atrakcji i barwności ten dzień był na pewno udany. Ale gdy chodziło o zdobycie nowych informacji o Bladinie to nie poszło już tak dobrze. W lecznicy jakiej Bernard doglądał Gurfrika tego już nie było. A bez niego jak na razie nie udało mu się złapać nowych tropów jakie mogłyby go naprowadzić na trop jasnowłosego Gladensona. Po tym drobnym uśmiechu losu fortuna zdawała się zacząć patrzeć w drugą stronę.

Przy okazji jednak pokręcił się z pozostałymi po mieście aby sprawdzić jak by mogła wyglądać sprawa z ewentualnym zakupem środków transportu lądowego. Właściwie sprawa wyglądała podobnie jak z transportem rzeką. Czyli nie wiadomo jak daleko taki wóz czy koń zajedzie ale jak się pnie ktoś wystarczająco uparcie w góry to w końcu zostaje same skały, śnieg, lód i wiatr a zdany jest na własne nogi. Zostawała nadzieja, że czegoś z zamkiem w nazwie nie zbudowano aż tak wysoko. Chociaż kto ich tam wie? Na razie wiedzieli tyle, że jakikolwiek adres na dowolnie wyrysowanej mapie gór wyglądałby równie prawdopodobnie co nieprawdopodobnie.

Na koniach z nich wszystkich najbardziej znał się rodowity wolfenburczyk oraz Klaus. No i co nieco Gabrielle i Karl. Właściwie to on sam kompletnie się na tym nie wyznawał. W końcu po co khazadom kawaleria prawda? Niejako przy okazji zorientowali się, że brakuje im woźnicy z prawdziwego zdarzenia. Co prawda konno poza znów nim i Bernardem pozostała trójka radziła sobie całkiem nieźle ale zaprzęgów nikt z nich na poważnie nigdy nie powoził. Tutaj w mieście i oporządzenie zwierząt i wozu oraz zawiadywanie nim nie wyglądało na sztukę tajemną. Ale jak to będzie wyglądać w dziczy, na trakcie gdy będą zdani tylko na siebie?

W każdym razie jednak przez ten dzień porządnie zdołali zapoznać się z rynkiem różnych wozów, powozów i wierzchowców. Wniosek nasuwał się sam. Owszem przy połączeniu zasobów własnych i zaliczki jaką wypłacił im Zimmermann na poczet przygotowań do podróży było ich stać na całkiem realne zakupy. Tyle, że zakup wozu i coś co pociągnie ten wóz było raczej poza zasięgiem każdego z nich. To znaczy nawet jak ktoś kupiłby wóz to nie miał już zasobów aby kupić zwierzaka jaki by go uciągnął o woźnicy nie wspominając. No chyba, żeby się złożyli. Na prawie pół tuzina osób to już robiło się całkiem sensowne zgodnie z zasadą “duży może więcej”. Im w więcej osób by się złożyli tym na więcej ich było stać albo było mniej odczuwalne dla sakiewki każdego z nich. Mieli więc nad czym dyskutować gdy spotkali się ponownie w alkowie “Włóczykija”. Gdyby się złożyli we trzech to akurat powinno starczyć na dwukółkę i coś do tej dwukółki. Na trzy osoby powinna starczyć no ale właśnie przecież nie byli tylko we trzy osoby. Były jeszcze dwie i do tego dwóch ludzi Karla. Jakby mieli wynająć czy zabrać jeszcze kogoś to na tak długą i niepewną podróż taka dwukółka robiła się trochę mała i ciasna. To może dwie? Albo jedną furmankę? I co do tego wszystkiego zaprząc? Konie? Osły? Muły? Woły? Wszystko miało swoją cenę oraz swoje plusy i minusy.

Na końcu zostawała sprawa przygotowanych przez ratusz łodzi wraz z obsadami. Wciąż gdzieś tam w wolfenburskim porcie rzecznym czekały gotowe zabrać ich w trasę. Co zrobi ratusz jak się okaże, że po prostu wyjechali z miasta trudno było oszacować. Na pewno nie zrobiłoby to dobrego wrażenia na początek współpracy. W końcu ratusz płacił więc i ratusz wymagał. Do tego zobowiązały się obie strony, i ratusz i piątka śmiałków którzy zgodzili się podjąć tego zleconego zadania.



Bernard



Bernard wrócił do “Włóczykija” jak na skrzydłach. Miał mapę! Udało się! Zdobył bezcenny pergamin z naniesionymi danymi. Teraz mogli ruszać śmiało i już nie musieli podróżować w ciemno! Co prawda nie zdobył tego za darmo ale opłacało się! Dumnie zaprezentował swoją zdobycz przed kompanami. Jednak spotkało go rozczarowanie. Te wszystkie oznaczenia, rysunki, plamki i kreski na mapie były bezużyteczne! To nie była mapa jakiej potrzebowali! Zwłaszcza ekspertyza skryby nie pozostawiała złudzeń: to nic nowego. Pergamin nie był dokładniejszy niż mapy jakie pokazano im w ratuszu. O ile to w ogóle przedstawiało jakikolwiek rzeczywisty teren. Stracił tylko tak ciężko zarobione pieniądze!



Gabrielle i Karl



Ostatni goście w alkowie przynieśli wieści z miasta. Niedługo zacznie się egzekucja! Na placu już ustawiano szafot i całą resztę precjozów. Tłum który po zakończonym dniu trochę zelżał znów zaczynał się tam zbierać aby nacieszyć się widowiskiem. I to jakim! Spalenie heretyków! Na zewnątrz po dniu zostało już tylko granatowe niebo które lada chwila powinno przejść w ciepło zapowiadającą się noc. Więc stosy na pewno będą płonąć pięknie i widowiskowo nasycone heretyckim ścierwem. I to jakim! Sam Alderyk Von Tannenberg zapłacić za swoje zbrodnie!
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline