Dietrich nie lubił ględzić po próżnicy, bo o czym tu gadać? Z domu uciekł. Ot, nie było tam za wesoło... Jak tylko spotkanie w Twierdzy dobiegło końca zabrał jabłko czy dwa na przekąskę do swojej starej i wysłużonej torby w której nosił niemalże cały swój dobytek, i udał się w teren. Wiedział, że mieście był bezpieczny. Był w końcu swojego rodzaju członkiem Szczurów Teufelheim... siatki przestępczej w której pełnił rolę znachora i dostarczyciela "ziółek". Niewielka cena za ochronę, spokój ducha, jakieś jedzonko i okazyjny grosz...
Była też Elsie... słodka Elsie... jego promyczek nadziei powiew normalności, oraz ciepło u boku. Bystra, ale ciepła bestia która podziela w całkowitości jego poglądy. Teufelheim umiera, a tonący statek się opuszcza. Gdzieś tam, hen za jałowymi łąkami leżał nowy świat i kiedyś, dnia pewnego, tam dotrą. Tylko trzeba było zaoszczędzić, wszystko poszykować... a w realiach w których żyli nie należało to do łatwych.
Ruszył więc, na obrzeża, w zieleń, w kanały i nad wodę. Miał zamiar znaleźć jak najwięcej ziółek i dobroci roślinnych do spożycia. Znał teren więc się jakoś przyzwyczaił. Oby tylko nic go nie zjadło... co jak co, ale nie miał zamiaru kończyć w paszczy jakiegoś stwora. Nawet jeżeli wszyscy widzieli w nim cwaniaka to miał po co żyć. Dla tej jednej osoby przy której mógł być w miarę sobą... dla Elsie.