Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-05-2019, 12:07   #116
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Hernan Juan Selcado

Pierwszy łyk był niczym najlepszy szot tequili, jaki wlał w swoje gardło. Palący i przyjemny, niósł w sobie doznania na pograniczu ekstazy. Tego, co wyczyniały kubeczki smakowe i mózg Hernana nie dało się opisać. Przeżycie było silne. Silniejsze nawet, niż jego dokonania nad martwą kobietą.

Nim się obejrzał, chłeptał z miski, niczym ćpun na głodzie, nie zważając na konsekwencję. I żałował tylko jednego. Że krew jest chłodna. Że nie tryska prosto z otwartej rany.

A potem, w jednej chwili, rozkosz minęła i zaczął się ból. Najpierw Hernan poczuł się tak, jakby ktoś kopnął go w bebechy. Z całej siły, czubem okutego buta. Wydał z siebie ochrypły jęk, znów nie panując nad tym, co się z nim dzieje. Złapał za brzuch, kiedy ból zaczął rozlewać się po żyłach na całe ciało, tak jakby chciał go zatrzymać w miejscu. Nie dało się jednak. Równie dobrze mógł próbować zatrzymać rzekę palcami.

Ból rozlał się na całe ciało, zapalił mięśnie, wbił się w czaszkę ostrymi szponami, szarpiąc mózg i wnętrzności próbował złamać Hernana. Ale nie złamał.

Minął po chwili, zmieniając się nagle w spokój. I w siłę.

Kiedy Hernan podniósł się z podłogi, na której nawet nie wiedział, że się znalazł, czuł się silniejszy, szybszy i … odmieniony. Pomyślał o krwi, i poczuł że … jego kły stają się dłuższe, ostrzejsze, a reszta zębów wyciąga się, zmienia w ostre, śpiczaste, rekinie kły. Spojrzał w lustro, które znalazł na szafie w przedpokoju. Widział swoje odbicie. Nic się nie zmienił, może poza tym, że cały ubabrany był juchą tej martwej dziwki. Sama misa, którą zebrał, leżała na podłodze w kuchni. Większość jej zawartości rozlała się szkarłatem po kafelkach.

Poczuł euforię. Silne samozadowolenie, które dodało mu pewności siebie i siły. To było przyjemne uczucie.

Dzwonek do drzwi wyrwał go z ekstazy. Rozbudzone zmysły wyczuły dwóch ludzi przy drzwiach. Pewnych siebie i uzbrojonych.

- Policja. Sąsiedzi słyszeli jakieś krzyki. Czy wszystko w porządku?

Cholerna dobra dzielnica. I czyżby wrzeszczał aż tak głośno? Nie miało to znaczenia. Pod drzwiami mieszkania do którego się włamał i w którym zamordował dwie osoby, stało dwóch pajaców i coś musiał z tym zrobić.

W tym momencie otrzymał SMSa od Angelo.

Tito Alvarez

Oszust milczał przez długą chwilę nie spuszczając wzroku ze starego sicario.

Tito nie miał pojęcia jakie myśli kłębią się teraz w jego głowie. Czy właśnie postanowił go zabić? Czy wręcz przeciwnie, rozpocząć współpracę.

Postawił wszystko na jedną kartę ale faktycznie potrzebne od Oszusta informacje nie były teraz już tak cenne nim pojawił się tutaj Wąż. A może właśnie o to mu chodziło? Wężowi. O to, aby zdyskredytować starego konstruktora.

- Nie. – Oszust w końcu pokręcił głową odrzucając propozycję Tito.

Czyżby uraził dumę stwora? A może po prostu nie podobało mu się to, jak zdominował ten projekt.

- Twoje warunki są nieakceptowalne. Jednakże jeżeliż zmienisz zdanie, moja propozycja będzie otwarta jeszcze przez dobę i wygaśnie jutro o północy. Chcesz wiele za niewiele. Teraz, kiedyż już wiem, że wada konstruktu tkwi w organicznej przyczynie i wiem, że wielu jest takich na świecie, którzy się na ludzkich mechanizmach biologicznych znają dużo lepiej, poszukamże innego wykonawcy. Mniej zaborczego w swoichże żądaniach. I cena za twoje umiejętności, przebudzony, nie jestże dopuszczalna. Wszyscy wiedzą, że ja nie działam w ten sposób. Nie ingeruje, nimże ktoś nie zagrozi mu osobiście. Wtedy, rychło jednak wróg przekonuje się że mógł wybrać sobie inny sposób na samodestrukcję. Ten Uccoz nie obchodzi mnie. Nie zbaijamże, nie niszczę, jeśli nie ma to znaczenia. Lub nie robię tego, aby się chronić. Siebie i moje dzieci. Pojąłżeś.

Tito skinął głową. Źle ocenił dziadygę. Trudno. W sumie wiedział już znacznie więcej o tym, kogo szukali.

Telefon zabrzęczał w kieszeni SMS-em od Angelo.

- Ale zrobiłżeś na mnie dobre wrażenie. Profesjonalne. Dlatego chętnie wrócę do rozmowy i współpracy, jeśliże zejdziesz w swoichże roszczeniach. Jestem Zegarmistrzem i informatorem, nie zabójcą i sicario. Mogę zgodzić się na twoje, warunki jakieże przedstawiłeś odnośnie tegoż, co nazwałeś projektem. Lecz nie będę w stanie zapłacić ci takiejże ceny, jakiej żądasz. Mogę jednakżesz dać ci namiar na kogoś, kto to zrobi, spłacając w ten sposób swój dług u mnie. I nie mogę zgodzić się na pierwszy z twoich postulatów dotyczących naszej ewentualnej współpracy.

Więc jednak to NIE nie było ostatecznym nie. Pocieszające.

Juan Maria Alvarez

Piramida była wysoka i kiedy wspinał się na nią po krwawym dywanie, szybko zorientował się, że rozmiarami przewyższa każdy znany mu budynek na świecie. Była trochę jak we śnie. Im dłużej się wspinał, tym wyższa się wydawała, a jej szczyt był jakby nieosiągalny.

Lecz Juan był uparty i w końcu, po chyba tysięcznym stopniu, szczyt znów zaczął się przybliżać. I w końcu Juan znalazł się tuż przy swoim celu i ujrzał, że nie jest tutaj sam.

Na szczycie piramidy, nad ołtarzem z którego wylewała się nieprzerwanie krwawa rzeka, stał Indianin. Maj, Aztek lub Inkas – Juan nie był ekspertem w dziedzinie historii i nie potrafił poznać po szatach i znakach malowanych na ciele z jakiego ludu pochodzi szaman, bo mężczyzna był kapłanem. Bez wątpienia.

Czarne, niczym kawałki obsydianu oczy nieznajomego odwróciły się w stronę Juana. Dłoń, w której Indianin trzymał ociekający krwią ofiarny nóż, wyciągnęła się w stronę gościa. Krew skapywały z kamiennej klingi na ołtarz z którego wypływała krwawa rzeka.

- Spójrz.

Szaman powiedział to z taką mocą, że Juan musiał się odwrócić.

Wokół piramidy nie było już dżungli. Tylko puste, zalane krwią pola, które zmieniły się w krwiste błoto. A na tych polach zalegały tysiące, dziesiątki tysięcy, setki tysięcy a może nawet miliony trupów. Mimo odległości Juan widział ich pozbawione krwi i serc ciała, otworzone klatki piersiowe ziejące na świat ciemnym, rozdartym , krwawym wnętrzem. Ciała kobiet, mężczyzn, starców i dzieci, leżące nie jak na pobojowisku lecz jak… jak odpadki wyrzucone do śmieci. Resztki z boskiego stołu.

- Tak było kiedyś. Tak będzie niedługo. Znów.

Indianin spojrzał na Juana. Opuścił sztylet kierując go w stronę sicario.

- Masz. Weź. Będzie twój. Wbij go w serce, kiedy uznasz, że nie ma odwrotu.
I nie pozwól by serce diabła znów zaczęło bić.

Nawet nie wiedział, kiedy zacisnął dłoń na podanej broni.

Zmarli na dole poruszyli się, jakby gwałtowny wiatr poruszył trupami. Z ust zamordowanych wydobyło się jękliwe łkanie.

- Ich lament. Słyszysz go prawda?

Nim zdążył odpowiedzieć obudził się gwałtownie jeszcze przez chwilę słysząc ten upiorny lament. Pierwsze co zobaczył to sztylet tkwiący w jego ręce.
Prymitywny, wykonany z kości, drewna i ostrzu z krzemienia. Ten sam sztylet, który szaman ze snu wcisnął mu w dłonie.

SMS-a od Angelo nawet nie zauważył, ale zobaczył go wchodzącego do mieszkania. Ich spojrzenia spotkały się.

Angelo Gabriel Martinez

Spotkanie z porucznikiem Los Zetas przebiegło naprawdę w porządku.

Opuszczając willę Angelo sam dziwił się sobie, że nawet polubił tego sicario. Jego wyczucie i obycie. Jego prostolinijność podpartą odpowiednią dawką męskości. Jego dobór alkoholu i spokój, jakim emanowała jego aura. To był dobry szef. Skuteczny. Taki, jakim do pewnego czasu był Pies.

Na razie Angelo mu ufał. Oczywiście nie głupio, ślepo czy bezkrytycznie, ale od czegoś musiał zacząć. A jeśli akcja Los Zetas się uda i przejmą Sinaloę, wydrą ją z łap kartelu stworzonego przez El Chapo Guzzmana, to faktycznie to była szansa dla nowych, takich jak SV. Pytanie tylko, jak na to wpływała sprawa z Mistrzem i całym tym podziemnym gównem.

Do domu dotarł bez problemu, zahaczając o monopolowy i upewniając się że nie ma żadnego ogona. Nadal wyczuwał wiszącą w mieście napiętą atmosferę. Ciemne i mroczne siły czaiły się w zaułkach i bramach, obserwując i tocząc swoją niewidoczną wojnę. Napięcie było niemal namacalne. Miasto kipiało, niczym potrawa na kociołku. I trzeba było mieszać, bo się przypalił. To lubił – mieszanie. A umawiając swoich ludzi przeciwko Uccozom i Sinaloi obracał chochlą w kotle naprawdę solidnie.

Zatrzymał samochód pod domem, wyjął zakupy i ruszył na górę. Otwierając drzwi wyczuł, że ktoś już jest na miejscu. Zapach alkoholu, i chyba krwi unoszący się w powietrzu zdradzał obecność któregoś z Węży.

Był to Juan. Siedział na kanapie, niczym ktoś obudzony z ciężkiego, pijackiego snu. W takim na pół przytomnym widzie. W rękach Węża zauważył dziwny, chyba kamienny nóż.

Ich spojrzenia spotkały się.

Alvarez Perez „Oreja”

To nie była złota moneta. Faktycznie. To było … metalowe coś. Płaskie, niczym medal. Wykonane z różnych kawałków metali – przedstawiał węża.

Moneta zniknęła zastąpiona tym czymś. Tylko dlaczego? Kto to zrobił? Jak to zrobił? Czemu zostawił ten bibelot?

Ucho nie lubił pytań. To znaczy lubił je wtedy, gdy mógł zdobyć odpowiedzi.
Informacja była czymś niezwykle ważnym i cennym. A tutaj, jakiś kutas, wyprzedzał go zawsze o cholerny krok. I to nawet wtedy, kiedy nie popełniał błędów. To było irytujące. Jakby ktoś czytał mu w myślach lub potrafił przewidzieć przyszłość i działał tak, aby pokrzyżować mu plany lub popchnąć tam, gdzie miał się znaleźć. Jakby był pionkiem poruszanym po planszy przez nieznane siły. I wkurwiało go to. Tak zwyczajnie.

Szedł ulicą, mijając patrol ochrony i myślał.

SMS od Angelo przyszedł, kiedy był w połowie drogi do knajpki, w której miał się potem spotkać z Jose i Xavim.

To, że jest obserwowany wyczuł po chwili. Czyjaś obecność. Ukradkowa i … niepokojąca. Szedł teraz szeroką aleją, która pełna była barów dla turystów.
Większość nadal było czynnych, mimo późnej pory, a i ludzi na ulicach było sporo – w tym też gringo, trzymający się w grupkach po kilkunastu, dyskretnie pilnowani przez opłaconych ludzi z kartelu. Mazaltan nie cieszył się dobrą sławą, ale łatwość dostępu to tanich i ładnych dziwek, narkotyków i tequili przyciągała amerykanów jak gówno muchy.

Wybrana przez Ucho knajpka nie była z tych popularnych i turyści raczej nie szukali w niej atrakcji. Tutaj pili „lokalsi” – co prawda nie typki spod ciemnej gwiazdy, jak on, lecz normalni ludzie – jednak dla gringos jeden Meksykanim nie bardzo różnił się od drugiego i turyści woleli nie ryzykować konfrontacji.
Nadal jeszcze nie przycichła sprawa zabicia amerykańskiego pisarza i jego przyjaciela, którzy weszli do knajpy rybnej prowadzonej przez ludzi z kartelu El Golfo, tuż przed zamknięciem. Tamtejsi wzięli notatki robione przez pisarza za działanie DEA i zadźgali obu mężczyzn hakami do homarów i kolcami do lodów, a ciała podrzucili pod amerykańską ambasadę dając wyraźny sygnał, że nie boją się obcych sił. To była pomyłka. Pół roku później niemal wszyscy powiązani z tamtymi narwańcami byli martwi lub odsiadywali długie wyroki w USA. Z gringos nie było żartów.

I wtedy go zobaczył.

El Manivela stojący w cieniu pomiędzy dwoma uliczkami. Narwaniec.
Uśmiechał się a w blasku latarni ulicznej uśmiech ten wyglądał naprawdę wrednie. Potem pomachał ręką w stronę Ucha. A ten poczuł, że o ile wcześniej przywódca gangu starała się ograniczać ukrywając swoją tożsamość, teraz – jeśli pójdzie w ten zaułek, zniknie z oczu ludzi – takiego ukrywania nie będzie. Światło, które wylewało się z niego było krwistoczerwone, agresywne i silne a nowo przebudzony instynkt podpowiadał Oreji, że w bezpośredniej konfrontacji siłowej Ucho stoi na z góry straconej pozycji. Że rozwścieczony Narwaniec najpewniej rozszarpie go na strzępy i – jak na razie – jedyną rzeczą, która go od tego powstrzymuje – jest obecność ludzi.

Javier „Xavi” Orozco

Kiedy on pracował nad archaicznym komputerem, jago właściciel oglądał antykwariat szukając śladów wtargnięcia zupełnie nie zauważając faktu, że chodzi po wnętrzu rzeźni. Xavi starał się nie patrzeć na człowieka i krew.

Zajął się swoją pracą.

Na nagraniu nie było niczego. Niczego, poza dziwnymi szumami, trwającymi kilka sekund na chwilę przed tym, jak pojawili się oni. Podobne szumy zobaczył na nagraniu w momencie, w którym w lokalu pojawił się Ucho.
Pojawił zupełnie tak, jakby przeniknął przez ścianę lub teleportował się z zewnątrz do antykwariatu. W jednej chwili na nagraniu go nie było, trochę szumu i zakłóceń i hyc – już jest. Tylko, że w przypadku pojawienia się Ucha szum trwał dosłownie trzy sekundy, a to wcześniejsze zakłócenie niemal pół minuty. Dużo dłużej. I było silniejsze. Chociaż przy obu niczego nie dało się odczytać nawet używając najlepszych programów czyszczących i zaawansowanych technologii. Tego Javier był pewien.

SMS od Angela dotarł do niego w chwili, gdy podjął decyzję, co zrobi z nagraniami.

- I co? Wszystko w porządku?

Jose zainteresował się Javierem, kiedy ten kończył swoją pracę.

- Idziemy spotkać się z Uchem?

Już chciał się zgodzić, ale … Cofnął raz jeszcze nagranie do momentu, w którym były te długie zakłócenia. I wtedy to zobaczył. Piksele białego szumu układały się w niewyraźną, trudno do zobaczenia … postać. Postać z czymś, co mogło być skrzydłami lub czymś, co skrzydła niezwykle przypominało. Nie był to obraz w tego słowa czystym znaczeniu, lecz bardziej jakiś taki … powidok, który układał się pod powiekami, niczym obraz podsyłany przez wyobraźnię.

I im dłużej patrzył, tym bardziej czuł, rozumiał czy pojmowała jakąś swoją nowo nabytą intuicją, że zna tego, kto pozostawił ten ślad odbity w szumie nierzeczywistości. To musiał być facet, z którym spotkał się Ucho. Właściciel szybkiego samochodu. Bacab. Czas szumów idealnie wpasował się w lukę czasową pomiędzy momentem, w którym ich porzucił na ulicy, a możliwością dotarcia do antykwariatu. Zapewne, gdyby sprawdził systemy ochrony wizualnej okolicznych lokali i ulic zobaczyłby ten wypasiony samochód parkujący niedaleko i jego właściciela przemieszczającego się tak, aby przypadkiem nie znaleźć się w polu nagrywania systemów antykwariatu.

To było przeczucie opierające się niemal na przekonaniu.
 
Armiel jest offline