- Już mówiłam - odparła Kimberly, na oczach Johna, Jaxa i Sonyi jej rany powoli zasklepiły się. -
Miałam za zadanie was chronić przed Lin Kuei. Większy priorytet miało tylko zniszczenie Kreeyanek.
Z boku dało się słyszeć pojedyncze brawa. Starucha siedząca na tronie wyglądała na zadowoloną.
- Obrońcy ziemi nie zawiedli. Rayden będzie z was dumny. Tak jak mówiłam wcześniej, nie będziecie zatrzymywani. Możecie odejść w pokoju. Ale zachowajcie w tajemnicy to miejsce. My nie mieszamy się do spraw królestwa ziemi, a królestwo ziemi nie miesza się do naszych spraw.
Wstała odrzucając płaszcz z ramion w tył. Chuda i pomarszczona z sześcioma ramionami wyglądała jak knująca pajęczyca.
-
Jedyne na co możecie liczyć z naszej strony, to że będziemy walczyć z Kreeyjankami. Ziemia to także nasz dom i będziemy go bronić.
Raf poklepywany po twarzy przez Sonię jęknął i powoli wstał. rana na boku paliła, ale najwyraźniej nie była śmiertelna.
Fowler tymczasem zamieszał po raz ostatni w kociołku i zdjął go z ogniska by mikstura ostygła. Zastanawiał się, czy jego niedawni kompani wciąż żyją. Dotarcie do obozowiska i znalezienie ziół zajęło mu trochę czasu. Ale teraz był gotów. Korzystając z czasu przerobił kilka obozowych akcesoriów na brakujące mu uzbrojenie. Spojrzał w bok, na leżącą na liściu pastę. Jeszcze chwila i będzie można nią pokryć ostrza.