| Osadę opuścili następnego dnia późnym porankiem. Zostawiając palisadę w tyle, ruszyli dalej wąwozem który dosyć prędko - po parunastu minutach spacerowego tempa zaledwie - rozwidlał się i kończył skalnym urwiskiem. Na prawo była wijąca się esowato ścieżka prowadząca w dół, w stronę kotliny i rozpościerającej się pod nimi zieleni; na lewo natomiast skalny klif szedł dalej, ciągnął się łukowato, fasadą wyznaczając zachodnią granicę doliny. Tam też skierowali kroki, wedle eleonorowej mapy kopalnia znajdowała się nieco ponad ligę w tym kierunku.
Podróż skalnym parapetem była dosyć przyjemna. Gorąc i słońce dalej wykręcały z nich pot, to fakt, ale górskie powietrze w połączeniu z chłodnymi powiewami wiatru zdecydowanie pomagało w walce z upałem. Na widoki też nie mogli narzekać - rozciągająca się przed i pod nimi kotlina była malownicza, jak na olejnym obrazie. Zieleń biła w oczy gdzie nie spojrzeć, daleko na wschodzie majaczył zagajnik, na północ widzieli wodospad i błyszczące jeziorko na skraju lasu, a wszędzie wokoło rysowały się górskie szczyty. Jedynie osuwające się co i rusz kamyki, gdzieś nad ich głowami, psuły tę całą idyllę i spokój ducha.
Obyło się jednak bez większych wrażeń i po nieco ponad godzinie stali przed wejściem do kopalni. Szyny wyryte w skalnym podłożu niknęły gdzieś w ciemnościach, a zimno bijące ze środka czuli na skórze nawet w wiosennym cieple. Ciemny prostokąt wcale nie wyglądał kusząco, a przez niepewność co zalęgło się w jego czeluściach tylko tracił na atrakcyjności. No, ale przecież to było ich zadanie - rozwiać ową niepewność i usunąć szkodniki. Nie zwlekali więc i gęsiego, jedno po drugim, ruszyli przed siebie.
Gulbrek wysforował się na czoło ferajny, miarkując że nie ma co liczyć na powierzchniowe ślepia kompanów. Z pochodnią w łapie stąpał ostrożnie naprzód; wyrzeźbione w skale stopnie były wąskie i strome, a szyny dodatkowo utrudniały stawianie kroków. Pochód wgłąb ziemi szedł im tedy mozolnie, przerywany cichymi przekleństwami przy potknięciach i zachwianiach.
- Spójrzcie - odezwał się Płomień, przezornie ograniczając się do szeptu. Palcem przejechał po jednej z drewnianych podpór korytarza. - Wyżłobione i pocięte. Raczej takich ich nie stawiano.
- Nie, na pewno nie - zawyrokował Straton. - Są też ślady krwi. O, w połowie tej podpory. I na stopniach.
Diablę i pół-elf popisali się spostrzegawczością. W półmroku korytarza ciężko było dostrzec tak drobne szczegóły, ale nie mylili się. Drewniane belki, mające podpierać tunel, rzeczywiście były nadszarpnięte żelaznymi cięciami, a kamień przyozdobiony był ciemnymi smugami zaschniętej krwi. Nie zwiastowało to dobrze. Resztę stopni pokonali z dłońmi na broniach, nasłuchując uważnie.
Postawili stopy na równej powierzchni, nieniepokojeni przez nikogo i nie wychwytując żadnych dźwięków z głębi kopalni. Stopnie przechodziły w krótki korytarz, a ten w skromnych rozmiarów prostokątną komnatę, której ściany i podłoże też przyozdobione były krwawymi smugami. Pomieszczenie musiało być swego rodzaju sortownią, co sugerował rząd stołów pod przeciwległą ścianą uginających się pod ciężarem wag oraz stos skrzyń po lewej. Były i dwa wywrócone wózki górnicze, których srebrzyście połyskująca zawartość wylewała się na skalną podłogę. Spod jednej z nich wystawał skrwawiony ludzki korpus, szpecąc górę srebrnego kruszcu.
Lymseia nachyliła się nad ciałem, uważnie lustrując denata. Wystające spod srebra ramię i prawa strona były poharatane drobnymi nacięciami, najpewniej od bełtów lub strzał. Mogła przysiąc, że w niektórych z nich dalej tkwiły groty i wyciągnęła dłoń, żeby sprawdzić swoje podejrzenia, ale przeszkodził jej w tym Straton.
- Nie ruszaj - pół-elf syknął w jej stronę. - Chyba że chcesz postawić całą kopalnię na nogi.
Elfka podążyła za utkwionym w czymś spojrzeniu kompana i od razu dostrzegła, co było na rzeczy. Wbity w kruszcową stertę, gdzieś na szczycie usypanej górki, leżał kamień grzmotu. Trzeba było przyznać, że ktoś to sobie zgrabnie wymyślił - wywołany przezeń huk pewnikiem rozszedłby się po kopalnianych korytarzach, alarmując nowych lokatorów co do obecności intruzów.
Wszystko wskazywało na to, że za zniknięciami górników i zbrojnych stał “ktoś”, a nie “coś”. Tajemnica, nie mieli wątpliwości, prędko zostanie rozwiana gdy tylko ruszą dalej. Szyny wiły się w skale i niknęły w ciemności korytarza na prawo, sugerując dalszy kierunek. Była też i druga odnoga, na lewo od wejścia, która zapewne prowadziła do magazynu lub szeroko pojętych pomieszczeń wspólnych. Byli pewni, że za jednym z przejść kryli się nowi lokatorzy kopalni.
Lub, jak podpowiadało doświadczenie, za oboma.
|