DeDeczki i PFy | Carth z domu Alequarb był wysokim, łysym mężczyzną o ciemnej skórze i wyraziście niebieskich oczach. Nosił się bogato, lecz praktycznie – strój podróżny, właściwy do spędzenia dłuższego czasu na pustyni, wyglądał na świetnie wykonany, do tego pokrywały go wzory zrobione z niewielkich kryształów. To jednak dało się zauważyć dopiero podczas postoju, poza nimi dowódca oblekał się w pancerz z utwardzonej ektoplazmy, z którego wystawała jedynie twarz. Poza tym nie rozstawał się z resztą swojego rynsztunku: pięknie wykonaną tarczą z chityny, kryształowym macahuitlem oraz prostym długim mieczem. To właśnie ta ostatnia broń wzbudzała największe zainteresowanie – ostrze było wykonane z czystej stali!
Dowódca karawany sprawiał wrażenie poważnego i nieprzystępnego człowieka, jednak były to tylko pozory, trzymane podczas marszu. Na postojach Carth starał się zamienić kilka słów z każdym uczestnikiem karawany, od wysoko postawionych, przez ich ochroniarzy, aż do zwykłych poganiaczy. Rozmowy, choć krótkie i często o niczym, były miłą odmianą od milczącej wędrówki przez piaski pustyni. W krótkim czasie poznał imiona większości podróżujących osób.
Widząc zbliżającego się obcego, spiął swojego bojowego crodlu i wysunął się naprzód. Syknął, czując jeszcze rany i działanie trucizny z niedawnego pojedynku z ich przewodnikiem. W innych warunkach taki atak na jego osobę zakończyłby się wyrokiem dla Cha’klach’cha, wykonanym na miejscu, ale jeśli Dom miał liczyć na rzekomo najlepszego przewodnika na Bodach i jego lojalność, należało uszanować zwyczaje thri-kreenów. A te wymagały walki o przywództwo, ich zdaniem dla dobra grupy. Carth ledwie zdołał sięgnąć po broń, gdy Cha’klach’cha ruszył sprintem w jego stronę. Pancerz powstrzymał kilka ciosów pazurzastych łap, ale nie wszystkie – mężczyzna poczuł rozlewającą się po jego żyłach truciznę. Jeszcze kilka takich, i wyprawa skończy się dla niego przedwcześnie…
Sam jednak nie pozostawał dłużny. Skoncentrował się, formując w myślach odpowiedni kształt i powołując go do „życia”, jednocześnie oddzielając część swojego umysłu odpowiedzialną za odruchy i dając jej konkretne zadanie. Musiał przetrwać jeszcze tylko kilka sekund.
Gdy thri-kreen kontynuował szalone natarcie, zasypując go gradem ciosów, Carth tym razem był gotów – ułamek sekundy wcześniej uderzył w przeciwnika swoim macahuitlem, raniąc go dotkliwie, a jednocześnie samemu zyskując ochronę samej ziemi, na której stali. Jego skóra stwardniała na tyle, że pazury Cha’klach’cha ledwie go drasnęły.
I wtedy też szala pojedynku przechyliła się znacząco. Za plecami owada zmaterializował się trzymetrowy kolos o barwie wyblakłej na słońcu kości, pozbawiony twarzy. Konstrukt momentalnie chwycił thri-kreena w żelazny uścisk, od którego aż zatrzeszczała chityna. Carthowi pozostało wycofać się i obserwować, jak dzieło jego umysłu wyciska siły życiowe z tego, który rzucił mu wyzwanie. Rozkazał jedynie olbrzymowi, by ten ograniczył się do pozbawienia przytomności – w końcu przewodnik nadal był im potrzebny. Po kilku sekundach Cha’klach’cha zwiotczał i został wypuszczony na piasek.
Gdy Dalacitus zaproponował …cóż, to, co zaproponował, Carth skrzywił się wyraźnie. - Zawrzyj gębę i licz na to, że szacowny Eupatryd będzie łaskawy – warknął, patrząc w stronę arystokraty, ciekaw, czy ten poczuje się urażony taką ofertą.
Słysząc przyjaźnie brzmiącą wypowiedź w nieznanym języku, Carth zwrócił się do pozostałych członków karawany. - Zatrzymamy się na krótko! Cha’klach’cha – imię thri-kreena dalej było trudne do wymówienia - sprawdź okolicę! I czy ktoś zna ten ich dialekt? –
|