Canth wrzasnął z bólu, gdy sięgnął go ognisty podmuch. W ostatnim momencie udało mu się uskoczyć i zasłonić przed większymi poparzeniami, ale i tak bolało jak cholera. Mężczyzna zacisnął zęby, aż zazgrzytały, i zrobił coś, co nie wydawało się zbyt mądre - ruszył do przodu, prosto w stronę przeciwników. Biegnąc, a raczej brnąc w stronę osłony, wystrzelił w ich stronę wiązkę skoncentrowanego zimna, niestety bardzo niecelną.
Gdy dopadł do fragmentu ruin, wziął głęboki oddech i skoncentrował się. Dalacitus wpakował ich prosto w pułapkę, nie było czasu nawet przemyśleć taktyki. Do tego zginęła większość jego ludzi... Canth nie miał zamiaru podzielić ich losu - wiedział juź, co robić.
Tuż koło niego zmaterializował się stwór równie wielki, co ich oponenci, ukształtowany z czystej ektoplazmy, z ogromnymi, rozłożystymi skrzydłami. Dowódca karawany zdążył dotknąć go trzymanym pod ręką dorje, gdy konstrukt ruszył na żywiołaki, wzbijajac kłęby solnego pyłu.
- Rozproszyć się! - wrzasnął Canth, szykując się do kolejnego ataku.