Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-09-2019, 11:26   #4
Lechu
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Dziękuję wszystkim za dialogi


3 lata wcześniej, zadupie w okolicy NY


Dwa ciężkie, opancerzone auta zajechały przecznice od celu wzbijając w górę chmurę powojennego syfu. Kierowcy rozejrzeli się wokół. Na ich znak z pojazdów wysypał się tuzin uzbrojonych po zęby mężczyzn. Dwóch z nich błyskawicznie zniknęło w ruinach zajmując ustalone wcześniej pozycje. Jeden z pozostałej dziesiątki, spojrzał po kompanach zaczynając swój monolog.

- Dziewczynka została porwana przez zawodowców i przetrzymywana jest w miejscu bez okien, z dwoma wyjściami, pod ziemią. Nie mamy żadnych informacji na temat wnętrza katakumb dlatego nie wiemy, w którym z pomieszczeń ją znajdziemy. – jego basowy głos był pełen wigoru. – Gości jest jedynie ośmiu więc powinno pójść czysto i bez komplikacji. – parszywy uśmiech, który zawitał na twarzy dowódcy świadczył o tym, że wbrew wcześniejszym słowom był gotowy urządzić porywaczom krwawą jatkę. – Naszym priorytetem jest zdrowie dziecka. Dodatkowo byłoby idealnie gdybyśmy dla klienta pojmali chociaż jednego z porywaczy. Przygotujcie się. Lada moment wyruszamy.

Oddział najemników rozpoczął szeroko rozumiane przygotowania. Dwójka zajmująca się osłoną ich pozycji odziała się w pasujący do wszędobylskich ruin maskałat, w którym dominowały szarości. Każdy z mężczyzn nasunął na twarz syntetyczną maskę, a na oczy okulary balistyczne z logiem firmy ESS. Niektórzy z nich nosili przy sobie broń białą, ale każdy miał pistolet i karabin. Dominował czarny kolor patriotycznego M4, ale nie brakowało też subkarabinków ze stajni SIG czy HK. Jak jeden mąż mężczyźni zaczęli przykręcać do pistoletów tłumiki i sprawdzać zapełnienie magazynków. Przyjemny, metaliczny dźwięk suwadeł, selektorów i wsuwanych do chwytów magazynków na kilka chwil towarzyszył ciszy nie zakłóconej żadnym słowem. W ich ruchach dominowały oszczędność i pewność siebie. Każdy z wojowników szybko sprawdził łączność zapewnianą przez radio połączone z laryngofonem.

Oddział był wyposażony odpowiednio do misji. Każda broń cechowała się multipozycyjną kolbą, krótką lufą. Większość była również wyposażona w kolimatory, otwarte i zamknięte, które były w czarnej, miejskiej taktyce zdecydowanie bardziej przydatne od optyki większego kalibru. Uzbrojenia grupy dopełniały mundury w maskowaniu pasującym do lokalnych ruin. Hełmy, kamizelki, plecaki oporządzeniowe i hydracyjne, rękawice i spora gama innego szpeju sprawiały, że nawet najdrobniejsi z nich wyglądali jak wysłannicy samego Lucyfera.

Zaraz za dowódcą kroczył facet wyposażony jak pozostali poza jednym elementem. Gość miał przy sobie cztery widoczne noże i maczetę, a na jego umięśnionym przedramieniu zamontowany był jakiś mechanizm. „Nożownia” była urządzeniem skonfigurowanym pod właściciela. Siedział w niej jego ukochany nóż Bowie, który po odpowiednim ułożeniu palców nożownia błyskawicznie wkładała mu do dłoni. Williams był w tej misji odpowiedzialny za bezpośrednią ochronę dziecka. Niósł dodatkowy pancerz, w który wyposażyć miał cel. Dziecko miał trzymać blisko kontrolując najbliższe otoczenie. Jego rola była kluczowa i niebezpieczna do granic. Miał uratować to dziecko nawet gdyby wyszedł z nim w pojedynkę. Miał je osłonić przed ostrzałem i dostać się do punktu docelowego pomimo jakichkolwiek ran. Misji nie przerywał nawet gdyby cel został zabity, ale takiej wersji wydarzeń nie brał nawet pod uwagę…

Najemnicy poruszali się cicho sprawdzając każdy załom i pokonywaną część ruin. Każdy przypadkowy osobnik przysiągłby, że to wojskowy oddział. Działali jak jeden organizm rozumiejąc się bez słów. Dominowały gesty i cisza radiowa obowiązywała do czasu aż zauważyli dwóch pierwszych oponentów. Strażnicy byli dobrze uzbrojeni i opancerzeni. Do ich likwidacji musieli wykorzystać wytłumione karabiny. Strzały padły z kilkuset metrów. Snajperzy QRS działali póki co bezbłędnie. Pasowało do nich hasło „jeden strzał, jeden trup”. Ciała strażników zostały upchnięte we wcześniej upatrzone pozycje, a najemnicy zaczęli ustaloną procedurę przejęcia zakładnika. Mieli informacje jak zapukać i jakiego hasła użyć aby dostać się do środka bazy porywaczy. Niestety nie mieli żadnych informacji z wnętrza. Musieli improwizować wykorzystując lata doświadczenia.

Mężczyźni ustawili się po obu stronach nory porywaczy. Jedno z wejść było klapą, drugie natomiast grubymi, ołowianymi wrotami. Przy wrotach czekało sześciu najemników, w tym Joshua Williams. Nożownik poprawił pancerz na jego klatce piersiowej z potężną kieszenią na dziecko. Ten balast nie był byle czym, bo poza kevlarem na przodzie wszyta była pancerna płyta SAPI. Dziecko nie miało prawa zginąć nawet postrzelone z AK. Wyraz twarzy wojownika był mieszanką spokoju, opanowania, pewności siebie i dominacji. Jego kompani nie rozumieli co się stało, ale facet niedawno mówiący o krótkich wakacjach i wypoczynku teraz brał wszystkie misje. Nawet te, na które ciężko było wyłonić dowódców, bo nikt nie chciał mieć krwi swoich ludzi na rękach. Nikt jednak nie oponował póki naładowany testosteronem, idealnie zbudowany parowóz torował im drogę przez krainę sukcesów i zwycięstwa. Oni jeszcze tego nie wiedzieli, ale ta misja miała być ich ostatnią w takim składzie…

Dowódca zapukał cicho zgodnie z kodem informatorów. Rytm pukania był dziwny i mało melodyjny. Ten człowiek nie popełniał błędów. Ze środka padło pytanie po hiszpańsku, na które najemnik odpowiedział zgodnie z wyuczonym akcentem. Kiedy tylko zamek został otwarty, a drzwi zaczęły się uchylać klapa, przy której stała druga część oddziału została otwarta wytrychem. Jedni weszli do środka po cichu, a drudzy – w tym Williams – zaczęli swój taniec śmierci. Początek był cichy. Latynos, który otworzył drzwi chciał krzyknąć, ale Joshua błyskawicznie złapał go za usta w tej samej chwili płatając jego gardło niczym świeżego i pachnącego czystym oceanem fileta. W oczach mężczyzny było jedynie bezgraniczne przerażenie. Jego mięśnie chciały zareagować, wyrwać się z uścisku nożownika, jednak było już za późno. Brunatna posoka spływała po jego białej koszulce, pod którą ciasno miał ubraną kamizelkę kuloodporną. Niestety tym razem uratować by go mogła tylko kolczuga w okolicach krtani. Wzrok Williamsa był tak zimny i spokojny, że umierający facet przedwcześnie poluzował zwieracze wypróżniając się na miejscu. Tak. To nie była czysta robota. Oczom najemników ukazał się długi, szeroki korytarz z kilkoma wejściami po lewej i prawej. Dowódca z lokalizatora wyczytał, że druga ekipa była jakieś 100 metrów od nich, w odnodze po prawej.

Najemnicy poruszali się jak komandosi Trzeciego Departamentu mając takie podstawy jak krojenie tortu opanowane do perfekcji. Ich szkolenie kosztowało tysiące gambli, które dowództwo poświęciło z trwogą myśląc o utracie każdego z nich jak o odpięciu wagonika ze złotem. Oni jednak nie chcieli umierać. Znowu dało się wyczuć, że porozumiewali się bez słów. Ich technik włączył właśnie generator białego szumu zakłócając częstotliwości zgodne z radiem, które miał przy pasie latynos przy wejściu. Teraz porywacze nie mogli się ze sobą komunikować. Czuli się zatem bardzo osamotnieni.

Akcje improwizowane miały jednak do siebie to, że mogły się zjebać. Tak było też tym razem. Jeden z porywaczy wyszedł nagle na korytarz i nic by się nie stało gdyby nie był to wysoki, potężnie zbudowany Meks, którego przestrzelone ciało upadając zaalarmowało kogoś w środku opuszczanego przez niego pomieszczenia. Nagle zawyła syrena alarmowa, a na korytarzu pojawili się dwaj uzbrojeni nie gorzej od najemników zawodowcy. Oni też byli świetnie wyszkoleni i mieli przewagę swojego terenu. Jeden wypuścił śmiercionośną serię trafiając technika, z którego kikuta ręki zaczęła wypływać posoka. Joshua beznamiętnie spojrzał na upadającą, odstrzeloną dłoń. Dowódca QRS był jednak za szybki aby pozwolić komukolwiek na kolejną serię. Odpalił się. Wbudowany w jego czaszkę komputer bojowy przeanalizował sytuację. Jego ruchy stały się szybkie i sprawniejsze niż kiedykolwiek. Nie był już zwykłym człowiekiem. Przez następną minutę był poza zasięgiem możliwości pozostałych w tych ruinach mężczyzn. Jego wyposażone w tłumik USP uniosło się, a wystrzelona z niego kula trafiła niepokojącego ich porywacza w oczodół. Wszystkim zdawało się, że dowódca nie celował polegając na wyuczonym instynkcie i kawałku krzemu przyczepionym do jego mózgu.

Następny z porywaczy wyrzucił na korytarz granat hukowy co przypłacił życiem. Najemnicy zostali jednak ogłuszeni. Wszyscy poza dowódcą, którego wszczep usunął z otoczenia dźwięk granatu. Najwyższy stopniem posłał w kierunku rzucającego kolejną kulę i mimo iż gość wychylił się na ułamek sekundy to został trafiony prosto w skroń.

- Zostało was trzech. – powiedział głośno dowódca pełnym pewności głosem. – Wychodzić z dzieckiem, a darujemy wam życie.

- Zajebiemy ją! – usłyszał krzyk zza jednych drzwi.

W tym samym momencie medyk opatrywał kikuta trafionego technika. Odstrzelona ręka trafiła do stalowej, chłodnej kapsuły, a sanitariusz zaczął swój pokaz. Był bardzo dobry i wyposażony w najlepszy sprzęt. Medpaki, painkillery, bandaż w formie płótna i w sprayu były początkiem listy zamykanej przez całą masę innych narzędzi do ratowania życia. Medyk zaklął nienawidząc pracować w takich warunkach. Pomieszczenie nie było sterylne ani bezpieczne. Nad medykiem stało dwóch najemników, a do drzwi skąd dobiegł krzyk podeszło następnych czterech. W pierwszej kolejności był Joshua Williams, którego twarz pokryta była posoką gościa zarżniętego przy głównym wejściu. Z drugiej strony drzwi stał dowódca. Czterech najemników sprawdzało pomieszczenie po pomieszczeniu do każdego po uchyleniu drzwi wrzucając granat ogłuszający. Huk i błysk następowały w idealnym momencie przed wtargnięciem do pomieszczenia wyszkolonych wojowników. Kolejny z porywaczy siedział akurat w jednej z kabin prowizorycznego kibla. Miał pecha posyłając przed śmiercią jedynie jedną niecelną serię.

Półprzytomny technik podał dowódcy kamerę termowizyjną. Zgodnie z odczytami w pomieszczeniu znajdowało się dziecko i dwóch ostatnich porywaczy. Jeden stał za drzwiami osłaniając się metalową szafką, drugi stał gdzieś po prawej, ale był za ścianką działową. To on trzymał dziecko.

- Zabiliście te małą skurwiele! – krzyknął jeden z porywaczy strzelając.

Wszystko potoczyło się bardzo szybko. Drzwi wypadły z zawiasów kiedy dowódca na nie naparł. Pierwszy z porywaczy strzelił trafiając pierwszego z wchodzącym najemników w ramię. Mężczyzną rzuciło jak kukiełką. Porywacz jednak nie miał szczęścia natychmiast kończąc z dziurą w głowie po strzale z kompaktowego karabinu HK jednego z odbijających dziecko mężczyzn. Drugi porywacz trzymał dziecko, które z przerażeniem patrzało na swój przestrzelony bok. Joshua Williams zareagował szybko. Porywacz uniósł pistolet strzelając krótką serią w opancerzony tors nożownika. Niestety wybrał zły cel, ponieważ wszystkie kule rozpłaszczyły się na płycie SAPI, której przeznaczeniem była ochrona dziecka. Williams nie bał się śmierci. Nie bał się tego dnia niczego chwytając małą i wyuczonym ruchem pakując ją do kieszeni na swojej klatce piersiowej. Dziecko było ranne i zaczynało odpływać. Obrócona twarzą do faceta dziewczynka pewnie straciłaby przytomność gdyby nie Josh, który po kopnięciu porywacza w jaja wbił mu nóż w gardło. Ciepła krew trysnęła na twarz dziecka, które nagle krzyknęło z przerażenia.

- Kurwa! – krzyknął dowódca patrząc na porywacza trzymającego się za gardło, w którym tkwił nóż. – Ratować go! – rozkazał facet do medyka, który spojrzał rozbieganym wzrokiem na ostatniego z porywaczy. Medyk podbiegł i ułożył poszkodowanego, ale ostrze noża było zbyt szerokie. Mimo iż nadal tkwiło w ranie to facet odpływał.

- Odpowiesz za to Williams. – powiedział do najemnika dowódca, z którego powoli zaczęła schodzić energia generowana przez koprocesor bojowy.

- Nie dam rady szefie... – powiedział sanitariusz męcząc się z przyszłym trupem.

- Ratujcie dziecko idioci. – powiedział Joshua wyciągając zakrwawioną dziewczynkę z kieszeni i przecierając jej dłonią twarz pokrytą w całości krwią porywacza. – Wszystko będzie dobrze skarbie. Przysyła nas twój tatuś. – powiedział do dziewczynki, która znowu zaczęła tracić przytomność.

Williams wiedział, że tego dnia nie miał wyboru i musiał działać aby ratować postrzelone dziecko. Zagrożenie ze strony porywacza było zbyt duże. Nie mógł ryzykować. Nie chciał. Mimo iż dowódca był na niego zły, bo oddział stracił dużo gambli to nożownik pokrył to pozostałym w zasadzie oddając większość swojej doli na pokrycie szkód. QRS było dla niego jak rodzina przez wiele lat. Nikogo nie zdziwiło jak ktoś wyskoczył z pomysłem aby wspólnie pokryć operację ich technika. Tacy byli. Joshua Williams nie opuściłby ich ach do śmierci jednak po powrocie z zadania dowiedział się, że musiał pilnie jechać do Nowego Yorku. Jego matka była poważnie ranna. Mogła z tego nie wyjść…



3 lata wcześniej, Nowy York

- Trop zaprowadził mnie do Vegas, gdzie Trevor stał się Merlem Boyerem tato. – powiedział do ojca Joshua. – Niestety facet wybył stamtąd dwa lata temu, ale mam kontakt…

- Kurwa, Joshua, twoja matka umiera. – krzyknął ojciec. – Ganiasz brata od sześciu lat, a my boimy się, że z dwóch synów zaraz nie zostanie nam żaden. – oficer wojskowy podszedł do syna patrząc mu głęboko w oczy. – Zostaw to śledztwo synu. Proszę cię. Mam kontakty w wywiadzie, które…

- Sam dowiedziałem się więcej niż ci twoi śledczy. – powiedział spokojnie najemnik. – Oni mają tuzin takich spraw na łbie i nie przykładają do sprawy mego brata wystarczającej wagi.

- Twoja matka nie ma sił do walki. Jest załamana. Spójrz na nią. – mężczyzna pokazał na kobietę podpiętą do aparatury medycznej. – Ona przeżyje tylko jak powiesz jej, że zostajesz z nami. Daj jej powód do życia. Nie zostawiaj jej teraz tak jak ona nie zostawiła ciebie przez większość twej egzystencji.


- Nie zostawię jej. Zostanę. – powiedział jakby sam do siebie mężczyzna patrząc na swoją rodzicielkę. – Odchodzę z QRS. – rzekł ze smutkiem wojownik. - Tylko co ja będę robił w Jabłku? – zapytał najemnik patrząc na ojca.

- Złożysz papiery do korpusu. – powiedział ojciec. – Pomogę…

- Nie. – przerwał ojcu Joshua. – Jeżeli mam wskoczyć w to bagno to bez twojej pomocy tatku. – powiedział podchodząc do ojca blisko. Mimo iż różniło ich blisko trzydzieści lat to ojciec Josha nadal był silnym i postawnym mężczyzną, który nie ustąpił pod naporem młodszego i sprawniejszego nożownika. – Jak dowiem się, że chociaż dotknąłeś moich papierów, uśmiechnąłeś się do kadrowej, która tego dnia je przyjmowała, powiedziałeś o mnie dobre słowo któremuś z oficerów wyrwę się z tego natychmiast, rozumiesz? – zagroził młody mężczyzna.

- Dobrze wiesz, że bym zachował etykę. – powiedział John Williams patrząc na syna z rosnącym opanowaniem. Nożownik był świadom, że ojciec nie przekroczyłby granicy. Był osobą z najmocniejszym kręgosłupem moralnym jaką znał.

- Wiem, ale ludzie będą uważali mnie za plecaka „no matter what”. – rzucił nożownik. – Wystarczy, że dowiedzą się o naszym pokrewieństwie, a dowiedzą się zanim stanę się rekrutem. – dodał najemnik zaciskając zęby. – Do wszystkiego chce dojść sam. Jeżeli trafię do karceru, pobije się z jakimś palantem, zajmę się jakąś szeregową nie reagujesz. Dajesz mi odsiedzieć swoje, odpokutować, dostać w ryj od jej braci. Nie reagujesz.

Ojciec z lekkim uśmiechem pokiwał głową.
- Z tym „zajmowaniem się” to nie przesadzaj. – powiedział starszy mężczyzna. – Kobiety w wojsku nie są głupie, a ty chyba jeszcze nie wylizałeś ran po Casandre…

- Wylizałem się. – powiedział nożownik patrząc bez wyrazu przed siebie.

- Tak, oczywiście. I dlatego od roku usilnie próbujesz się zabić. – ojciec spojrzał na żonę. – Gdybyś na ostatniej akcji zginął zostałbym sam. Matka by zmarła na samą wieść o tobie. Nie jesteś w życiu sam, Josh. Masz nas. Nie wyszło Ci. Zdarza się. Trzeba iść naprzód. Daj jej odejść i nie krzywdź sam siebie.

- Krzywdziłem innych. – odparł Williams patrząc na ojca. – To się już nie zmieni. O Casandre zapomniałem dawno temu…

Ojciec uderzył w strunę, która była dla niego nadal wrażliwa. Wspomnienia wróciły. Joshua widział ją w umyśle jakby ledwo od niej wyszedł. Czuł jej słodki zapach. Uśmiechnął się przypominając sobie jak uwodzicielsko odgarnia kosmyk prostych, rudych włosów. Najgorsze było to, że nie potrafił jej nienawidzić ani nawet powiedzieć o niej złego słowa. Sobie też miał niewiele do zarzucenia. Nigdy nie był idealnym, ale dla niej chciał wszystkiego co najlepsze. Przy niej stał się najlepszą wersją samego siebie. Wypracował bardzo wysoką niezłomność, stał się opanowany, spokojny. Jego empatia też zyskała na tym związku. Casandre nie była prostą i łatwą w czytaniu kobietą. Joshua musiał się ostro nagimnastykować aby wyczuć jej emocje, ale też czasem okłamać ją kiedy myślała, że nadal ranny po ostatniej akcji był z chłopakami na piwie, a tak naprawdę ochraniał karawanę przewożącą amunicję.

Rzeczywiście za bardzo się różnili aby być razem. Pod każdym względem. Ona był wysoce urodzona, a on pochodził z pierdolonej Hegemonii. Ona była niesamowicie ułożona, a on był chwilami niecodziennie chaotyczny. Wiedział, że za bardzo się starał pozwalając jej się zmienić. Rezygnując ze swojej spontaniczności ubił ten związek. Między nimi było tak jak chciała. Kiedy nie mówiła nic, on nie drążył, mimo iż czasem powinien. Kiedy chciał cokolwiek zrobić umawiał się z nią zawsze zawczasu, bo wiedział jaka była idealna. Pani perfekcyjna. Nie pasowali do siebie dlatego musiał pozwolić jej odejść. Miał nadzieję, że wojsko mu w tym pomoże…


Rok wcześniej, Nowy York


- Jak mu idzie? – zapytał oficer jednego ze swoich kumpli po fachu. – Radzi sobie? – w głosie wojskowego było słychać nutę zmartwionego ojca.

- Idzie mu bardzo dobrze. – odpowiedział drugi z oficerów, który znał Josha od dnia jego wstąpienia do korpusu.

- Ale mówiłeś, że trafił kilka razy do karceru, dochodziło do nieporozumień… – John Williams drążył temat energicznie gestykulując rękami. Odznaczenia na jego mundurze unosiły się i opadały rytmicznie.

- Tak było. Pobił się z kilkoma żołnierzami przez co lądował w odosobnieniu. – pokiwał głową siwy, ale nadal ruchliwy i sprawny żołnierz grubo po czterdziestce. – To były jednak same cwaniaczki z dziada pradziada w armii… - uśmiechnął się facet. – Mój syn skorzystał wieczoru kiedy Josh obił mu pysk. – zaśmiał się. – Wszystko dostał na srebrnej tacy. Lepszy start, szacunek, pobłażanie… - pokiwał głową mężczyzna. - Nie doceniał tego. Wstępujących do armii mężczyzn, którzy startowali od zera, jak twój syn, traktował jak gówno. Zmieniło się to kiedy Josh mu sprał zadek. To był widok.

- Widziałeś to?! – zapytał John. – Tak mi głupio. Przez wcześniejsze kilka lat otaczał się barbarzyńcami.

- Widziałem i powstrzymałem ludzi próbujących ich rozdzielić. – powiedział mężczyzna patrząc na kumpla. – To dobry żołnierz. W wolnym czasie dużo się bawi, ale w trakcie służby jest skupiony. Dawno nie widziałem takiej mieszanki wrażliwości i zimna naraz. „Złote serce i zimne ręce.” – facet pokiwał głową przypominając sobie stare powiedzonko. – Przenosimy go do Fort Jefferson.

- Dopiero teraz się o tym dowiaduję? – zapytał Williams z niedowierzaniem.

- Chciał tego i dzisiaj się dowie o naszej decyzji. Czuję, że od kiedy Sara w pełni wyzdrowiała twoja przesadna bliskość nie pozwala mu rozwinąć skrzydeł. Powiedziałbym ci wcześniej, ty byś się wygadał i stracilibyśmy żołnierza. – zapewnił Johna drugi trep.

- Skąd wiesz? – zapytał ojciec nożownika.

- Lata temu poznałem kogoś równie dumnego i chcącego wszystko robić samemu. – uśmiechnął się mężczyzna. – Ciebie. Dobrze wiesz, że będzie was odwiedzał, a ta odległość pozwoli mu na odrobinę swobody.

- W nic nie ingerowałem. – rzucił Williams.

- Nie, ale patrzyłeś mu na ręce. – zaśmiał się jego rozmówca. – Dopiero w Jefferson City będziemy mogli ocenić czy będzie z niego żołnierz czy wrząca krew najemnika urodzonego w okolicy Bastionu mu na to nie pozwoli. Cokolwiek by się nie stało będzie dobrze.

- Chciałbym w to wierzyć. Wraz z Sarą od lat tak się nam nie układało. – powiedział John. – Kiedy Joshua pojawił się znowu w naszym życiu żona odmłodniała mi o dobre 10 lat. Znowu dużo się uśmiecha i śpiewa gotując. Boję się, że go stracimy. Zawsze pchał się w największy bajzel.

- Dam ci radę… - powiedział kumpel kładąc mu rękę na ramieniu. – Zaufaj mu. Nie zginął przez 6 lat w większym syfie niż moglibyśmy sobie wyobrazić. Da radę. I nie potrzebuje naszej pomocy…


Fort Jefferson, obecnie


Dzień dla Joshua zaczynał się zawsze o piątej. Już o szóstej stawiał się na poranny apel dlatego pierwsza godzina była dla niego przepełniona do granic. Zaraz po przebudzeniu żołnierz odbywał obowiązkowy, ale mało intensywny trening na czczo. Po delikatnym rozruszaniu i wbiciu organizmu na odpowiednie tory Williams golił się równo nie zostawiając cienia wątpliwości w to, że był facetem zadbanym. Po szybkim prysznicu nożownik ubierał mundur, zakładał wypucowane buty taktyczne i stawiał się na placu.

Williams prywatnie nie należał do sztywniaków, ale służbowo był profesjonalistą. Stał wyprostowany czekając na pułkownika Oharę, który z uporem czorta piekielnego kładł żołnierzom do głów nowojorską propagandę. Tym razem jednak wspomnianą zajął się kapitan Tanner. Joshua nie mógł uwierzyć, że dzień zapowiadał się aż tak dobrze. Idealna pogoda, dowódca w dobrym humorze. Do szczęścia brakowało mu tylko ciężkiej, ale nie samobójczej misji, która dobrze wypełni mu grafik.

Po zastrzyku skondensowanego patriotyzmu żołnierz mógł udać się na śniadanie. Tym razem kucharze serwowali białą fasolę, kiełbasę, chleb oraz smażone jajka. Williams popijał tego dnia kawą zbożową. Jak to on były najemnik nie mógł nie pozwolić sobie na wymianę uprzejmości z jedzącymi nieopodal kobietami. Taki już był. W tym co robił nie było nic natrętnego. Zwyczajnie facet lubił umilać sobie czas.

Po jedzeniu żołnierz zajmował się czytaniem. Ostatnimi czasy miał ciągoty do literatury medycznej. Początkowo chciał zaimponować jednej medyczce, ale po przeczytaniu jednego rozdziału praktycznych przykładów wykorzystania wiedzy medycznej Joshua wciągnął się na dobre. Kumple wiedzieli, że był to jego czas, w którym nie należało mu przeszkadzać. Tego dnia Williams zaczytał się, ale nie mogło mu to przeszkodzić w odbyciu właściwego, dwugodzinnego treningu na świeżym powietrzu.

Do treningu nożownik wykorzystywał drążki, liny TRX, kamizelki z obciążeniem, sztangi, hantle oraz kilka dostępnych w Fort Jefferson maszyn. Joshua nie był skurwielem z chęcią tłumacząc niektóre ćwiczenia rekrutom, którzy po tygodniach złej praktyki mogliby doprosić się w końcu kalectwa. Na siłowni czy w terenie Williams uchodził za eksperta w sprawach treningu. Mógłby być najmocniejszy w całym Fort Jefferson gdyby nie jego zamiłowanie do imprezowania. Wielu słusznie uważało, że pijąc alkohol, nie odmawiając sobie słabszych używek i nie sypiając zgodnie z kulturą sportowca nożownik sam spowalniał swój progres. Prawda była jednak taka, że jak na swoje zaangażowanie wyglądał zajebiście mając całkiem dobre wyniki. Tego dnia nie mogło być inaczej. Ćwiczył ostro, niemal do upadku mięśniowego. Z miesiąca na miesiąc żołnierz podnosił sobie poprzeczkę progresując w treningu ciężarem i ilością powtórzeń. Mimo iż odzyskał część swojej spontaniczności sprzed związku z Casandre to potrafił bardzo dobrze, skrupulatnie planować swój trening. Kończąc ostatnią serię usłyszał przyjemny, znajomy, damski głos. Starsza szeregowa Victoria Williams. Ten dzień zapowiadał się coraz lepiej!
 
Lechu jest offline