Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-09-2019, 02:36   #9
Lavandula
Konto usunięte
 
Lavandula's Avatar
 
Reputacja: 1 Lavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputację
Jefferson City, aktualnie
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=EUY2kJE0AZE[/MEDIA]
Jefferson City było beznadziejnym miejscem, gdzie banda humanoidalnych goryli latała w jednakowych drelichach, salutując i wykonując rozkazy z ozorami wywieszonymi na brodę. Klimat panował drętwy, współplemieńcy i ich obycie pozostawiali wiele do życzenia. Sama struktura wojska - hierarchia, ład i porządek będący raczej kontrolowanym chaosem, sprawiały, że szeregowa Harquin mogła z czystym sumieniem twierdzić, że nienawidzi tego miejsca. Było tak inne od domu, od jej kochanego Detroit nazywanego nie bez przyczyny Miastem Szaleńców. Tam ludzie żyli równie intensywnie co krótko, stawiając przyjemność chwili ponad budowanie długoterminowych planów… Nowojorczycy za to ciągle coś budowali, odbudowywali, tworzyli, sadzili i udawali zbawców świata, chcących postawić go do pionu po ostatniej wojnie. Trochę lipa, że ich plany na szerszą metę były skazane na porażkę, w końcu nie dali rady być wszędzie jednocześnie. Minusem był też zdecydowanie system przez nich narzucany. Wielb Kraj i Prezydenta, nie pytaj co Kraj może zrobić dla ciebie, ale co ty możesz zrobić dla kraju… jeśli NY i jego twory w czymś przodowali, była to zdecydowanie propaganda.

Szeregowa Harquin znała te ich patriotyczne bzdury na wylot, widziała oferowane przez gadzinówki “podległe hierarchii Nowego Jorku osady, gdzie dzień w dzień budowało się lepsze jutro dla całego Narodu”... zwykle chodziło o otoczone dwoma płotami i zwojami drutu kolczastego skrawki półdzikiego terenu pośrodku Ruin, gdzie dzień i noc walczyło się ze wszelkiej maści paskudztwem chcącym dokonać całkowitej anihilacji ludzi okupujących należących do nich jeszcze parę miesięcy temu teren. Póki nie pojawiło się wojsko i nie stwierdziło, że w tym miejscu stanie nowe miasto sławiące chwałę i wielkość nowej stolicy Zasranych Stanów. Tak, życie w czarnych strefach nie było usłane różami, przypominało też te z jej rodzinnych stron - krótkie i zwykle zakończone paskudnie. Niestety w okolicach Nowego Jorku nie dało się znaleźć Ligii, Wyścigów, ludzie też byli całkowicie inni. Sztywni, zamknięci w sobie. Udający że pasuje im nowy porządek wszechrzeczy, mimo całej masy wad. Na początku Harquin dziwiło jak mogą funkcjonować w kłamstwach, wmawiając sobie jak to cudownie im się żyje… no dobrze. Faktycznie im bliżej serca stolicy, tym warunki stawały się lepsze. Pojawiały się regularne patrole wojska, policji. Ulice dało się uznać za w miarę bezpieczne. Był też prąd, obywatelom zapewniano opiekę zdrowotną, edukację. Zostać obywatelem podobno się dało, tym pełnoprawnym. Element napływowy mógł liczyć na podobny przywilej jeśli przysłużył się społeczeństwu, przeszedł szereg testów i dał sobie wyprać mózg, ale nawet wtedy na każdym kroku musiał się pilnować.

Mimo pozornej beztroski i bezpieczeństwa, Zgniłe Jabłko miało też reputację najgorszego zagłębia kapusiów i podpierdalatorów wszelkiej maści. Ludzie żyli tam w miarę dostanie, za to w ciągłym strachu czy ktoś przypadkiem nie zauważy w ich zachowaniu lub wypowiedziach czegoś godzącego w utarty schemat propagandowego myślenia i nie zgłosi odpowiednim służbom. Wpierw kończyło się na rozmowie i ostrzeżeniu, pracach społecznych i zabraniu paru przywilejów. W razie recydywy do głosu dochodziły bardziej skomplikowane machiny tresowania idealnych obywateli. Delikwent trafiał do obozu reedukacji aby przemyśleć swoje postępowanie, wyciągnąć wnioski i pozwolić aby opiekuńcze państwo wymierzyło mu klapsa w bezczelną dupkę, a potem przyjęło z powrotem na łono rodziny. Obozy reedukacyjne, brzmiało nieźle. Szkoda że w praktyce zwykle chodziło o obozy ciężkiej pracy, połączone z jeszcze gorszym praniem mózgu dodatkowo programowanym okazjonalnym biciem, a że okazja trafiała się tam za okazją… jeśli dodać to tego jeszcze cenzurę, wszechobecnych szpicli, atmosferę paranoi, dostawało się obraz piekła na ziemi, gdzie za wyrażanie na głos swoich myśli można było dostać bilet w jedna stronę na zesłanie do kolonii karnej.

Harquin miała szczęście jak zezowata wiewiórka, że trafiła do Jefferson City. Oczywiście jako rodowita mieszkanka Detroit pogardzała całą bazą i współtowarzyszami niewoli, a także ich durnymi wymysłami rodzaju salutowania, musztry, wykonywania rozkazów bez cienia zastanowienia. Nauczona od maleńkiego dociekać przyczyny i skutków każdego działania, nie potrafiła odnaleźć się w zero-jedynkowym świecie jednostki mundurowej. Pokazywała więc jak bardzo siedzenie w koszarach jej nie pasuje, z gracją słonia w składzie porcelany odpychała od siebie każdego, kto miał w sobie empatyczne odruchy i chciał ją poznać bliżej. Klęła, rzucała przedmiotami i przy każdej możliwej okazji dawała innym odczuć, że w swoim mniemaniu jest lepsza, bo umie coś więcej niż złożyć i rozłożyć karabin. Arogancka, ciężka w kooperacji, często uwalana we krwi, blada i unikająca słońca - szybko zyskała wśród żołnierzy ksywę “Nosferatu”.

Oczywiście wojsko rządziło się własnymi, rygorystycznymi zasadami, dlatego też ciągłe wybryki niesfornego medyka kończyły się w ten sam sposób - trafiała wreszcie do karceru. Czy to za bójkę, napyskowanie komuś wyższemu stopniem, zignorowanie rozkazów, nieregulaminowy strój, upicie do nieprzytomności gdzieś w magazynie wozów bojowych tak że mechanicy ściągali ją z paki praktycznie sztywną. Dzięki temu miała na co narzekać i okazywać jak mocno jej obecność tutaj jest medyczce nie na rękę.

Tak było prościej, niż przyznać że durne Jefferson City nie jest takie złe. Co by nie mówić o koszarach i okolicy, tutaj zawsze mogła liczyć na ciepły, sycący posiłek i bezpieczne schronienie na noc - rzeczy o jakich marzyła jako przekradający się między detroickimi ruinami szczyl, wyżerający resztki ze śmietników i przymierający z zimna gdy nadeszła zima. Tu nie groziły jej anemia i awitaminoza - stare przyjaciółki z przeszłości, praktycznie rodzone siostry-bliźniaczki. Karmiono ją porządnie, nawet kiedy gardziła światem zza zamkniętych drzwi celi. Strażnicy z początku patrzyli na nią z litością, potem jawnie ich wkurzała, aż przywykli, a ona przywykła do nich. Zmieniali się jak w kalejdoskopie, zaś Luna rezydowała w prywatnym penthousie na drzwiach którego ktoś dowcipny wyrysował markerem podobiznę łysego wampira w czarnej pelerynie i ze spiczastymi uszami.
Na początku Luna kręciła nosem na przezwisko, cisnęła każdemu kto w jej obecności udawał że ma długie kły lub razi go słońce. Parę nocek dzięki temu zarobiła za kratkami, gdyż jako zwykły kot nie powinna się rzucać… ale się rzucała. Tak dla zasady i dlatego aby nie musieć przyznać, że ksywa się jej podobała. Pasowała, poza tym słyszała gorsze określenia na swoją osobę.

Siedzenie w karcerze miało też jeszcze inne, bardzo przyjemne następstwo - nikt nie gonił szeregowej Harquin na poranny apel, chociaż budzili ją o piątej, albo kiedy sobie o niej przypomnieli. Czasem gdy słyszała chrapanie z korytarza, prowadzona wrodzonym międzyludzkim miłowaniem bliźniego, sięgała po gitarę, którą pozwalali jej trzymać pod pryczą, byle nikt ze starszych stopniem nie widział - drobny przejaw dobrej woli… ale dziewczyna i tak czuła, że stoi za tym Wnuczek, jej anioł stróż i obozowy kapo w jednym. Tej nocy też dostał przydział na podziemny loszek, przed ciszą nocną przyszedł do Luny przywitać się przez okienko i wymienić parę ciepłych słów nie nadających się do wpisania w żaden porządny stenogram rozmowy.

W sumie nie wiedziała od czego zaczęła się ich znajomość, ta nie kończąca się wiecznym szyderstwem. Nie szło stwierdzić, w którym dokładnie momencie sanitariuszka przełknęła gorzką pastylkę prawdy i przyznała się przed samą sobą, że drania lubi. Nie zmieniało to faktu, że nie podzieliła się z zainteresowanym tą wiadomością, bo po co? Nie potrzeba mu było powodu do dodatkowego prężenia klaty. Wystarczyło że czasem gdy nie mogła spać odnajdywała go na wartowni i zwijała się w kłębek na kocu obok jego biurka… o ile akurat tam przypadło mu kiblować. Z nim jednym czasem rozmawiała po ludzku, wylewając gorzkie żale, gdy czara goryczy się dziewczynie przepełniła i należało spuścić szlam aby zrobić miejsce na nową porcję.

- Ej, Evan! Śpisz? - powiedziała głośniej z pryczy, ale odpowiedział jej tylko zegar. Westchnęła, obmacując kieszenie bluzy, rzuconej niedbale na łóżko jako poduszka. Niestety prócz zmiętej i tak rozpaczliwie pustej paczki fajek nie znalazła niczego czym dałoby radę się zaciągnąć. Wstała, stękając jak stara bada i wystawiła twarz przez okienko w drzwiach.

Karcer miał jeszcze jedną cechę, dzięki której górował nad najlepszą nawet pryczą w koszarach - znajdował się pod ziemią, na poziomie -1, czyli w piwnicy pod częścią administracyjną obiektu. Nie docierało tu słońce, a czas odliczał stary zegar tykający monotonnie na ścianie korytarza. Gdy akurat nikomu zbyt mocno z warty nie podpadła, mogła cieszyć się otwartym okienkiem w drzwiach i wiedzieć przynajmniej która godzina. Rytm dnia i nocy odliczała zmianami wart, albo wezwaniami na służbę. Czasem rodziła się w niej nieprzyjemna myśl, że specjalnie trzymają ją pod kluczem aby wiecznie nie chodziła naćpana i narąbana. Kontrolując miejsce jej pobytu, kontrolowali stan psychomotoryczny - wiedzieli że jeśli będzie potrzebna, wystarczy ją wypakować z puszki i postawić przed stołem operacyjnym.

Minuty mijały jedna po drugiej, a towarzyszyło im cykanie ściennego zegara i ciche pochrapywanie Wnuczka, rozwalonego z kopytami na biurku cieciówki. Harquin odkleiła się od drzwi, chowając na powrót czarnowłosy łeb do celi. Zwinęła dłoń w pięść i przywaliła w stalową futrynę aż echo poszło po korytarzu.

- Ej zjebie! - krzyknęła do strażnika, na co ten zachrapał głośniej, mlasnął i nastała cisza.

- Zjebie! - medyczka powtórzyła, ponownie waląc w futrynę.

- Spierdalaj Luna! - doszedł ją zaspany, zirytowany i znajomy głos.

- To wypuść mnie do chuja! Jak i gdzie mam spierdalać przy zakluczonej klapie?!- dziewczyna tym razem kopnęła w drzwi - Głodna jestem i fajki mi wyszły! Trzymanie mnie w takich warunkach to pogwałcenie karty praw człowieka! Zobaczysz, pójdzie donos do prokuratury czy gdzie tam kurwa trzeba!

- Weź się zakołkuj Nosferatu, co?! Piąta na osi, daj spać! Nie mam fajek, oddałem ci ostatnie pół ramy!

- O ty chuju -
Harquin mruknęła pod nosem, cofając się pod pryczę. Jasne… już widziała że nie miał szlugów. Dupy mu się ruszyć nie chciało, tępy fiut. - Już ja ci pośpię - warknęła, klękając przy łóżku i wyjęła spod spodu sfatygowaną gitarę. Chuchnęła na nią, zdmuchując parę farfocli które przyczepiły się do gryfa, a potem oparła pudło o kolano i uderzyła w struny. Po celi rozległy się agresywne, ostre dźwięki i przez otworzoną klapę poniosły się dalej i dalej…

- Nienawidzę świata wszyscy mnie wkurwiają! Kiedy chcę coś zrobić to mi zabraniają! Chciałbym żyć jak człowiek ale mi nie dają! Nienawidzę świata wszyscy mnie wkurwiająąąąąą! Noooooooo no future! Aaaaaaa, NO FUTURE! - wydarła się na całe gardło, a z korytarza doleciało ją zduszone przekleństwo i łomot opadajacego krzesła. - Nienawidzę ludzi, ludzie są chujami! Wszyscy jednakowi, wszyscy tacy sami! Pełni nienawiści, źli i pojebani! Nienawidzę świata, ludzie są chujami!

Nie zdążyła zacząć nowej zwrotki, gdy wrota się otworzyły z trzaskiem i w progu stanął poczochrany, zaspany blondyn mordujący ją wzrokiem ledwo namierzył źródło hałasu. Był od niej starszy ze cztery, może pięć lat… oczywiście wyższy i bardziej postawny, a przede wszystkim zdrowo wyglądający. Harquin widziała jak chodzą mu ze złości szczęki. Poprawił odruchowo mundur z plakietką głoszącą że jest kapralem Salterem, w stopniu kaprala.

- No co tam mordo? - dziewczyna od razu uśmiechnęła się równie uroczo co nieszczerze - Masz może fajeczkę na zbyciu czy walniesz tekstem jak reszta tamtych chujów do szczania, że dasz mi zaraz do ryja coś innego co mogę ciągnąć?

- Zastanawiałaś się kiedyś dlaczego ludzie tak cię nie lubią? Coś? Cokolwiek? Ponoć jesteś z tych bystrych, do cholery -
warknął, rzucając w nią wymiętą paczką, którą czarnowłosa zręcznie złapała i wyjęła ostatniego fajka. Skrzesała ogień i czym prędzej zapaliła, ciągnąc toksyczny dym głęboko w płuca.

- No jestem, już mi tak nie słodź - wypuściła dym i posłała mu całusa w powietrzu zanim dodała - Nie lubią mnie bo jestem czarna, a to pierdoleni rasiści o wąskich horyzontach. Ale jebie mnie to, wszystkich ich bym najchętniej żywcem obdarła ze skóry, pasek po pasku. Bez znieczulenia - paplała wesoło udając że nie widzi zmęczonego i niechętnego spojrzenia towarzysza - Rany natarła solą, polała miodem i wjebała do mrowiska na trzy zdrowaśki. Ewentualnie nabicie na pal jako alternatywa.

- Wszystkich tak? Zajebiście, rób tak dalej a w końcu naprawdę się doigrasz i zostaniesz tu sama, albo cię wreszcie wypierdolą na zbity pysk
- warknął, machając na nią ręką i odwrócił się aby wyjść z powrotem na korytarz.

Sanitariuszka poczekała aż sięgnął do klamki i powiedziała podejrzanie jak na nią poważnym tonem.
- Tobie najpierw podałabym potrójną dawkę morfiny, aby mieć pewność że umrzesz spokojnie i bezboleśnie. Że nie będziesz cierpiał.

Widziała jak facetowi dosłownie opadły ramiona, ręce i dodatkowo głowa. Parsknął, zaklął cicho pod nosem, a potem odwrócił się przez ramię spoglądając prosto na więźnia.
- Jesteś zjebana - stwierdził, a ona tylko rozłożyła bezradnie ręce - Sklej się do zmiany warty. Puszczają cię na apel. Jeśli niczego nie odjebiesz zjemy śniadanie i wrócisz do szpitala maltretować kogoś kto tam ci się pod rękę nawinie… ale teraz sklej się, ok? Jeszcze pół godziny.

Sapnięcie zdziwienia wyszło Lunie autentyczne i szczere, a zaskoczenie nie pozwoliło znaleźć kontry. Puszczali ją? Tak po prostu? Czyli wypadało ze dwa dni się przyczaić zanim ponownie nie wytnie czegoś za co trafi do penthouse’a. Kiwnęła głową Wnuczkowi na zgodę i pozostały czas przesiedziała bez wydawania zbędnych dźwięków, a gdy nadeszła zmiana warty bez ociąganie opuściła celę.

Towarzyszył jej Evan, zarówno podczas apelu jak i śniadania, na którym postanowienie o zachowaniu powagi odrobinę stopniało, bo co to za posiłek bez wyszydzenia najbliższej okolicy i robienia sobie jaj z każdego możliwego elementu otoczenia?

Nie przyznała ani przed nim, ani przed nikim innym jak bardzo cieszy się z towarzystwa. Mając coś na kształt ochroniarza przynajmniej pozbyła się problemu zaczepek od strony ukochanych trepowanych małpeczek… niestety nic co piękne nie mogło trwać wiecznie. Po śniadaniu Wnuczek wrócił do swoich obowiązków, a ona poszwendała się opłotkami bazy, unikając jak ognia interakcji z kimkolwiek aż wreszcie trafiła pod szpital. Tutaj też spędziła sporo czasu przy wejściu od zaplecza jarając fajki i irytując otoczenie, nim wreszcie weszła do znajomego, przytulnie mrocznego wnętrza wojskowej umieralni i zabrała się do pracy z myślą przewodnią, że ten dzień nie będzie jednak aż tak całkowicie zjebany. Oczywiście się pomyliła, bo życie to nie była bajka.
 
Lavandula jest offline