Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-09-2019, 18:06   #1
Warlock
Konto usunięte
 
Warlock's Avatar
 
Reputacja: 1 Warlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputację
[PFRPG] Legacy of Fire I

Dolina Szponów, Katapesh
4709 AR, 7-my Desnus,
Południe

Podmuch pustynnego wichru, początkowo łagodny i przyjemny, był pierwszą rzeczą jaką dane było im poczuć od bardzo dawna. Był jak dotyk życia; pojawił się całkowicie znienacka, przerywając nicość, na którą ich dusze były dotąd skazane. Następnym w kolejce był dźwięk - delikatny szum piasku, który wiatr ciągnął przez morze wydm, sypiąc go wprost na ich twarze. Leżeli wtedy nieruchomo, częściowo zakopani i bez możliwości poruszenia. Z zamkniętymi oczami wsłuchiwali się w tą z dawna zapomnianą melodię, skupiając wszystkie swoje myśli, wokół tego, co w tamtej chwili dane było im poczuć. Chłonęli życie niczym spragniony wody, a jednak coś jeszcze ich powstrzymywało przed całkowitym przebudzeniem.

Tym ostatnim tchnieniem życia było światło. Palący blask zawieszonego ponad ich głowami słońca powoli rozprowadzał ciepło w sztywnych kończynach, stopniowo umożliwiając im ruch, by w końcu swą oślepiającą jasnością zmusić ich wreszcie do otwarcia oczu. Po raz pierwszy od bardzo dawna ujrzeli niebo, błękitne i niemalże pozbawione chmur. Nie mieli jednak sposobności, aby dłużej delektować się tym widokiem, bowiem kiedy tylko otworzyli oczy, życie dało im o sobie znać w możliwie najmniej przyjemny sposób.
Wzięli pierwszy wdech i natychmiast poczuli jakby sama pustynia zagościła w ich płucach - sucha, rozpalona i pełna piasku. Jeden po drugim wyrwali się z objęć wydm, niemalże zrywając się przy tym na równe nogi, by zaraz zacząć głośno kasłać w bezsilnej próbie wyplucia resztek piachu z ust. Nim jednak udało im się w pełni uporać z tą niedogodnością, poczuli kolejną nieprzyjemność życia - pragnienie, tylko takie jakiego nigdy dotąd nie poczuli. Tym razem jednak w ich szeregach wdarła się już prawdziwa panika, bo choć wśród poszarpanych szat i przeżartych rdzą pancerzy mieli bukłaki, to ich jedyną zawartością był suchy piach. To właśnie w tamtym momencie, kiedy krztusili się i szukali przy sobie jakichkolwiek zapasów wody, po raz pierwszy od chwili przebudzenia, dostrzegli siebie nawzajem.

Skonfundowani, zdezorientowani, a niektórzy nawet wręcz przerażeni, dość szybko dostrzegli beznadziejność sytuacji w jakiej się znaleźli. Byli pośrodku morza wydm, w miejscu gdzie pustynia rozciąga się aż po sam horyzont, a palące słońce nie rzuca cienia. Jedynym śladem życia były bielejące kości i czaszki zwierząt, dla których to miejsce stało się grobem i ponurym zwiastunem losu, który może ich tu czekać, jeśli szybko nie zaczną działać. Na szczęście dla bohaterów tej opowieści, tego dnia bogowie mieli wobec nich nieco inne plany…


- Nie możemy pozwolić, aby chory wielbłąd nas spowalniał. Jeśli w ciągu tygodnia nie dotrzemy do podnóża Brunatnych Szczytów, to Almah może mieć poważne kłopoty - powiedział wędrowiec, który odziany był w długie, białe szaty, zwane kandurą. Zwrócił się on do jadącego obok na wielbłądzie strażnika, którego hardy wyraz twarzy nie wyrażał zbyt wielu emocji, czy nawet inteligencji. Ot, zwykłym siepaczem był, zaś jedyną jego rolą była obrona podążającego obok człowieka i wykonywanie jego poleceń, co na ogół nie wymagało zbytniego ruszania głową. Poruszali się oni szczytem wydm, ciągnąc za sobą związane lejcami stado wielbłądów, liczące co najmniej trzy tuziny sztuk. Mężczyzna w kandurze szedł na samym przodzie, sprawnie prowadząc karawanę przez pustynny teren. Poza nim był tu jeszcze wspomniany strażnik i jego towarzysz broni, który podążał na tyle karawany. Obaj odziani byli w przesłonięte szatami pancerze, na których widoczne były insygnia jakiegoś znamienitego rodu, któremu służyli. W rękach dzierżyli długie włócznie, umożliwiające im walkę z siodła, u pasa trzymali zatknięte w pochwach szable, a na plecach zawieszone mieli półokrągłe tarcze w kształcie księżyca. Obaj, w przeciwieństwie do przewodnika, dojeżdżali wyróżniające się swoim rozmiarem wielbłądy, których ciała osłonięte były łuskowym pancerzem. W Katapesh tych wojowników nazywano katafraktami i tworzyli oni elitarny trzon ciężkiej jazdy tego w większości pustynnego kraju.
- Wiesz co robić… Zawołaj Jalala do pomocy, odciągnijcie zwierze od stada i zakończcie jego męki - dodał przewodnik, na co strażnik odpowiedział skinieniem głowy. Katafrakt miał już spiąć wierzchowca i odjechać, lecz w chwili kiedy uniósł głowę, dostrzegł pomiędzy wydmami zarys ludzkich figur. Natychmiast krzyknął w stronę osłaniającego tyły Jalala, po czym wskazał mu ostrym końcem włóczni znajdujących się poniżej ich pozycji intruzów. Przewodnik zatrzymał pochód karawany, kiedy dwóch katafraktów zaczęło szarżować w dół wysokiej na kilkadziesiąt metrów wydmy, wznosząc pod kopytami wielbłądów tumany piachu i kurzu. Z perspektywy znajdujących się w dolinie osób musiało to wyglądać tak, jakby prawdziwa burza piaskowa zbliżała się w ich stronę - z tym małym wyjątkiem, że na jej froncie było dwóch opancerzonych jeźdźców z włóczniami groźnie skierowanymi w kierunku potencjalnych banitów.

 

Ostatnio edytowane przez Warlock : 30-09-2019 o 06:01.
Warlock jest offline