Harald von Grossheim - bohater! Harald von Grossheim - wybawca! Harald von Grossheim przeżył. Wszyscy tak mówili, a on nie wyprowadzał ich błędu.
Umarł, tam na bagnach, na cmentarzu. Umarł razem z kapłanami, zakonnikami, mieszkańcami Siegfriedhofu. Zabrano mu część jego istoty, tę, która sprawiała, że był, kim był. To coś w niego weszło, a potem - nie wiedzieć czemu - opuściło, zabierając jego cząstkę ze sobą.
Harald von Grossheim umarł i nie uratował swych braci. Nie potrafił, był za słaby.
W pierwszym tygodniu niemal noszono go na rękach, proponowano mu kolejne dziewice na żony i kochanki, i oddawano miejsce za stołem. Milczał. Zakon niemal z miejsca uznał jego okres próby za zakończony i przyznał miejsce w swoich szeregach. Odmówił.
W drugim tygodniu ściskano jego prawicę i poklepywano po plecach. Pozwalał na to. Milczał. Zakon ponawiał propozycję. Odmawiał.
W trzecim tygodniu pozdrawiano go kiwnięciem głową. Nikt nie zauważył, że ściągnął z siebie swój czarny pancerz. Odwzajemniał gesty i milczał. Zakon przestał składać propozycje, ale nie zerwał kontaktów. Był im potrzebny w tych trudnych, coraz trudniejszych czasach. Od czasu do czasu wzywano go na rozmowy, przekazywano informacje, pytano o rady. Nie odmawiał.
Dzień w dzień schodził z piętra “Uśmiechu Morra”, gładko wygolony, w czystym ubraniu i siadał za stołem w kącie, skąd widział przed sobą całą salę, a przez okno plac przed karczmą. W tym samym miejscu siedział, gdy do tej sali wpadł miejscowy grabarz z ostrzeżeniem przed armią nieumarłych. Dzień w dzień siedział tam z kielichem czerwonego wina, sączył powoli, milczał i myślał. Ludzie przestali zwracać na niego uwagę. Już nie był bohaterem, był tym gościem z kąta. Dni robiły się coraz krótsze, a sytuacja w mieście coraz gorsza. Zatrute studnie i brak jedzenia były tylko początkiem. Głód i niepewność jutra potęgowały napięcie, budziły strach, brak zaufania, paranoję i konflikty. To wszystko działo się gdzieś poza Haraldem. Niby wiedział o tym wszystkim, coś widział, coś słyszał w tym swoim kokonie, który wybudował. Wszystko jednak docierało do niego jak przez gęstą mgłę, przyciszone i przesłonięte oparami. Problemy Siegfriedhofu i jego mieszkańców przestały być jego problemami.
Czekał na coś. Na impuls. Na śmierć, która tym razem zabierze go definitywnie.
Śmierć nie przychodziła. Pojawiały się za to w miasteczku i karczmie inne postacie. Czasem zjawiał się elf, jeden z tych, którzy nie wiedzieć czemu pomagał im od samego początku. Grossheim kiedyś chciał go o to spytać, poznać jego motywację. To było kiedyś. Co jakiś czas przychodził też stary bednarz, z którym razem układali barykadę obok jego zakładu. Tę, na której zginął potem pomocnik bednarza. Pomocnik, który był też jego synem. Rzemieślnik zawsze siadał naprzeciw rycerza, wypijał w milczeniu kufel piwa patrząc mu prosto w oczy, po czym wychodził zostawiając monety na blacie. “Uśmiech Morra” odwiedzali też przyjezdni, większość zainteresowana dotarciem i dołączeniem do Zakonu. Był też inny rycerz, sygmaryta. Ten w przeciwieństwie do Haralda nie chował naszyjnika z symbolem swojego boga pod ubraniem. Obnosił się z nim, jakby chciał wszystkim pokazać, kim jest i kto go strzeże. Za pierwszym razem była też z nim kobieta, wyczuwał jej siłę i zdecydowanie. Kiedyś pewnie ucieszyłby się z przybycia do Siegfriedhof silnych i prawych wojowników, jak ta para. Teraz miał to gdzieś.
Piętnasty dzień miesiąca nie przyniósł zmiany w pogodzie, sytuacji wewnątrz i poza murami “Uśmiechu Morra”. Zdarzyło się wtedy coś, co nigdzie poza Siegfriedhofem stać się nie mogło - morryci pod bronią rozeszli się po miasteczku w poszukiwaniu konkretnych osób. U zastygłego w ławie Haralda zjawił się brat Olgierd. Rycerz nie liczył, który to raz. Faktem było, że przychodził coraz rzadziej. Usiadł naprzeciwko.
- Wiemy, kto stoi za atakiem. Wyśledziliśmy ten ród i ich siedzibę.
Olgierd. Nie, nie tak, inaczej go nazywali. Tylko jak? Nieważne zresztą, przychodził tylko, gdy Zakon wzywał Grossheima.
- Przyjdę.
Olo. Tak na niego mówili. Olo. Gdy już wyszedł, Harald dokończył wino, odłożył kielich, wstał i podszedł do rycerza z zakonu Sigmara, spożywającego właśnie posiłek.
- Potrafisz zabijać trupy? - Tylko w tej części świata to zdanie nie brzmiało śmiesznie. Albrecht von Risen w odpowiedzi kiwnął tylko lekko głową. - Zakon Kruka szuka takich jak ty. Zaprowadzę cię do nich, jeśli taka twoja wola. Twoją towarzyszkę też.
Słowa morryty były poprawne, sensowne i wypowiedziane w odpowiedniej kolejności. Suchy, beznamiętny głos sprawiał jednak wrażenie, jakby za nimi nie było żadnego znaczenia.
- Horrson! - Karczmarz szybko oderwał się od wycieranego właśnie szynkwasu. - Szukam elfa, który czasem zagląda do miasteczka. Możesz mi pomóc?