Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-10-2019, 20:47   #2
Phil
 
Phil's Avatar
 
Reputacja: 1 Phil ma wspaniałą reputacjęPhil ma wspaniałą reputacjęPhil ma wspaniałą reputacjęPhil ma wspaniałą reputacjęPhil ma wspaniałą reputacjęPhil ma wspaniałą reputacjęPhil ma wspaniałą reputacjęPhil ma wspaniałą reputacjęPhil ma wspaniałą reputacjęPhil ma wspaniałą reputacjęPhil ma wspaniałą reputację
Harald von Grossheim - bohater! Harald von Grossheim - wybawca! Harald von Grossheim przeżył. Wszyscy tak mówili, a on nie wyprowadzał ich błędu.

Umarł, tam na bagnach, na cmentarzu. Umarł razem z kapłanami, zakonnikami, mieszkańcami Siegfriedhofu. Zabrano mu część jego istoty, tę, która sprawiała, że był, kim był. To coś w niego weszło, a potem - nie wiedzieć czemu - opuściło, zabierając jego cząstkę ze sobą.

Harald von Grossheim umarł i nie uratował swych braci. Nie potrafił, był za słaby.

W pierwszym tygodniu niemal noszono go na rękach, proponowano mu kolejne dziewice na żony i kochanki, i oddawano miejsce za stołem. Milczał. Zakon niemal z miejsca uznał jego okres próby za zakończony i przyznał miejsce w swoich szeregach. Odmówił.

W drugim tygodniu ściskano jego prawicę i poklepywano po plecach. Pozwalał na to. Milczał. Zakon ponawiał propozycję. Odmawiał.

W trzecim tygodniu pozdrawiano go kiwnięciem głową. Nikt nie zauważył, że ściągnął z siebie swój czarny pancerz. Odwzajemniał gesty i milczał. Zakon przestał składać propozycje, ale nie zerwał kontaktów. Był im potrzebny w tych trudnych, coraz trudniejszych czasach. Od czasu do czasu wzywano go na rozmowy, przekazywano informacje, pytano o rady. Nie odmawiał.

Dzień w dzień schodził z piętra “Uśmiechu Morra”, gładko wygolony, w czystym ubraniu i siadał za stołem w kącie, skąd widział przed sobą całą salę, a przez okno plac przed karczmą. W tym samym miejscu siedział, gdy do tej sali wpadł miejscowy grabarz z ostrzeżeniem przed armią nieumarłych. Dzień w dzień siedział tam z kielichem czerwonego wina, sączył powoli, milczał i myślał. Ludzie przestali zwracać na niego uwagę. Już nie był bohaterem, był tym gościem z kąta. Dni robiły się coraz krótsze, a sytuacja w mieście coraz gorsza. Zatrute studnie i brak jedzenia były tylko początkiem. Głód i niepewność jutra potęgowały napięcie, budziły strach, brak zaufania, paranoję i konflikty. To wszystko działo się gdzieś poza Haraldem. Niby wiedział o tym wszystkim, coś widział, coś słyszał w tym swoim kokonie, który wybudował. Wszystko jednak docierało do niego jak przez gęstą mgłę, przyciszone i przesłonięte oparami. Problemy Siegfriedhofu i jego mieszkańców przestały być jego problemami.

Czekał na coś. Na impuls. Na śmierć, która tym razem zabierze go definitywnie.

Śmierć nie przychodziła. Pojawiały się za to w miasteczku i karczmie inne postacie. Czasem zjawiał się elf, jeden z tych, którzy nie wiedzieć czemu pomagał im od samego początku. Grossheim kiedyś chciał go o to spytać, poznać jego motywację. To było kiedyś. Co jakiś czas przychodził też stary bednarz, z którym razem układali barykadę obok jego zakładu. Tę, na której zginął potem pomocnik bednarza. Pomocnik, który był też jego synem. Rzemieślnik zawsze siadał naprzeciw rycerza, wypijał w milczeniu kufel piwa patrząc mu prosto w oczy, po czym wychodził zostawiając monety na blacie. “Uśmiech Morra” odwiedzali też przyjezdni, większość zainteresowana dotarciem i dołączeniem do Zakonu. Był też inny rycerz, sygmaryta. Ten w przeciwieństwie do Haralda nie chował naszyjnika z symbolem swojego boga pod ubraniem. Obnosił się z nim, jakby chciał wszystkim pokazać, kim jest i kto go strzeże. Za pierwszym razem była też z nim kobieta, wyczuwał jej siłę i zdecydowanie. Kiedyś pewnie ucieszyłby się z przybycia do Siegfriedhof silnych i prawych wojowników, jak ta para. Teraz miał to gdzieś.

Piętnasty dzień miesiąca nie przyniósł zmiany w pogodzie, sytuacji wewnątrz i poza murami “Uśmiechu Morra”. Zdarzyło się wtedy coś, co nigdzie poza Siegfriedhofem stać się nie mogło - morryci pod bronią rozeszli się po miasteczku w poszukiwaniu konkretnych osób. U zastygłego w ławie Haralda zjawił się brat Olgierd. Rycerz nie liczył, który to raz. Faktem było, że przychodził coraz rzadziej. Usiadł naprzeciwko.

- Wiemy, kto stoi za atakiem. Wyśledziliśmy ten ród i ich siedzibę.

Olgierd. Nie, nie tak, inaczej go nazywali. Tylko jak? Nieważne zresztą, przychodził tylko, gdy Zakon wzywał Grossheima.

- Przyjdę.

Olo. Tak na niego mówili. Olo. Gdy już wyszedł, Harald dokończył wino, odłożył kielich, wstał i podszedł do rycerza z zakonu Sigmara, spożywającego właśnie posiłek.

- Potrafisz zabijać trupy? - Tylko w tej części świata to zdanie nie brzmiało śmiesznie. Albrecht von Risen w odpowiedzi kiwnął tylko lekko głową. - Zakon Kruka szuka takich jak ty. Zaprowadzę cię do nich, jeśli taka twoja wola. Twoją towarzyszkę też.

Słowa morryty były poprawne, sensowne i wypowiedziane w odpowiedniej kolejności. Suchy, beznamiętny głos sprawiał jednak wrażenie, jakby za nimi nie było żadnego znaczenia.

- Horrson! - Karczmarz szybko oderwał się od wycieranego właśnie szynkwasu. - Szukam elfa, który czasem zagląda do miasteczka. Możesz mi pomóc?
 
__________________
Bajarz - Warhammerophil.
Phil jest offline