Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-10-2019, 13:33   #3
Tabasa
 
Tabasa's Avatar
 
Reputacja: 1 Tabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputację
Ostatnie dwa miesiące były dla niej czymś innym, niż do tej pory, choć nie pod względem wykonywanej roboty. Przyzwyczaiła się po prostu, że wszystkimi sprawami logistycznymi zajmował się do tej pory Johann, ale jego już nie było. Teraz znów była sama. No, może nie do końca, bo miała jeszcze Hectora, ale on przecież z nią nie pogada, chociaż to ona mogła mówić do niego i czasami nawet jej się zdarzało zrzucić z wątroby to i owo. I choć jej nie rozumiał, to jednak był powiernikiem jakichś jej przemyśleń, niekoniecznie pozytywnych.

Po tamtej feralnej walce z nieumarłymi, gdzie zginął Johann, odebrała od Zakonu Sigmara należne pieniądze i ruszyła w dalszą tułaczkę w towarzystwie Hectora, który był dla niej ostatnim żyjącym przyjacielem. Z Osterwaldu wyruszyła do Fichetal, potem do Burgenhof, gdzie całkiem przypadkowo zajęła się bandą porywaczy zwłok, za co została wynagrodzona przez lokalny kościół Morra. Nie chciała jednak się zasiedzieć, więc barką rzeczną popłynęła do Essen. To właśnie tam usłyszała pierwsze niepokojące wieści na temat miasta Siegfriedhof, które miał zaatakować wampir. Informacje były co prawda zdawkowe i czasami się nawet wzajemnie wykluczały, ale to wystarczyło, by Frost zainteresowała się tą sprawą na poważnie.

Essen zostawiła po kilku dniach, które przeznaczyła na uzupełnienie zasobów, po czym wykorzystując drogę rzeczną, znalazła się na terytorium Stirlandu. Półtora tygodnia później dotarła wraz z Hectorem do Marburga i od tej pory musiała podróżować lądem, gdyż barka zawracała do Essen, a na inne musiałaby czekać zdecydowanie zbyt długo. Najęła się więc ze swoim czworonogiem do karawany kupieckiej jakiegoś kupca z Wurtbadu, z którym po kilku dniach drogi znalazła się w mieście Steinbachthal. Tutaj ludzie wiedzieli więcej na temat najazdu na Siegfriedhof, choć i tutaj niektóre informacje Dagmar musiała brać z przymrużeniem oka, jak na przykład tę o ożywionym szkielecie pradawnego smoka, który latał nad miastem i zabijał mieszkańców.

Pogoda robiła się coraz gorsza, więc zostali z Hectorem kilka dni w mieście, a potem ruszyli w wyznaczonym przez tubylców kierunku, by dostać się do Siegfriedhof i samemu sprawdzić, jak się sprawy mają. Los chciał, że w miasteczku Vorderbergen, będącym właściwie rzutem kamieniem od miejsca docelowego jej wędrówki, spotkała niejakiego Albrechta von Risena, rycerza Zakonu Oczyszczającego Płomienia. Wąsaty mężczyzna, który - tak jak i ona - zatrzymał się w karczmie “Pod Burym Kotem”, dość głośno i energicznie wyrażał się na temat tępienia plugastwa i swojej misji w Siegfriedhofie, co zwróciło uwagę Dagmar.
- Witam, drogi panie. - Przywitała się, ale bez jakichś większych emocji w głosie i przysiadła do jego stolika, nie czekając na zaproszenie. Jednocześnie gestem dłoni dała znać Hectorowi, by pozostał przy jej miejscu i pilnował, by nikt go nie zajął. - Słyszałam, że wybierasz się do Siegfriedhofu w związku z sytuacją, o której plotki i informacje krążą tu i tam. Również tam zmierzam, więc doszłam do wniosku, że moglibyśmy wyruszyć tam wspólnie. Zwłaszcza, że łączy nas ten sam cel, czyli tępienie plugawych istot. - Splotła palce obu dłoni przed sobą i patrzyła mu pewnie w oczy, oczekując odpowiedzi. Na razie nie zdradzała kim jest i czym się zajmuje, bo rycerz mógł przecież odmówić.
Łańcuch na piersi zadźwięczał gdy Albrecht powstał na powitanie Dagmar. Blaskiem odbitym od ognia błysnął płomienisty medalion gdy siadał. Mimo iż jego rozmówczyni nie raczyła się przedstawić pozwolił jej mówić i cierpliwie słuchał.
- Choć ciekawość mnie trawi jaki powód pcha panią w niebezpieczeństwo, chętnie pomogę w dotarciu do zaatakowanej osady. Skoro wojuje pani z chodzącą śmiercią nie muszę dodawać, że pani podróż na Siegfriedhofie zapewne się nie skończy?
Skoro rycerz nie odesłał jej z kwitkiem, postanowiła się przedstawiać.
- Najpierw chciałam się upewnić, że zamierza mnie pan wysłuchać, nim się przedstawię. Dagmar Frost - powiedziała spokojnym tonem, wciąż wpatrując się w sigmarytę. - Co do powodu mojej wędrówki, pewnie zbiega się z pańskim: po prostu eliminuję nieumarłe istoty z imperialnych szlaków, miasteczek i wsi. A sprawa Siegfriedhofu i wampira, który zaatakował miasto niedawno bardzo mnie zainteresowała, dlatego chcę przekonać się sama, co tam obecnie się dzieje. Skoro pan również, cieszyłby mnie fakt, gdybyśmy ruszyli tam razem. Choć jeśli nie ma pan ochoty na moje towarzystwo, nie narzucam się. Mam z kim podróżować. - Uśmiechnęła się lekko i skinęła podbródkiem na leżącego przy stoliku nieopodal czarnego psa bojowego, nie odrywającego od niej wzroku. - Jeśli w Siegfiedhofie nadal źle się dzieje, sprawdzę to z moim przyjacielem i nie zostawię mieszkańców samych z problemem. Ma pan jakieś szczegółowe informacje na temat sytuacji w mieście? - Frost rozluźniła się nieco na krześle, wciąż patrząc rycerzowi w oczy. Ponoć była to cecha ludzi szczerych i prawdomównych, a kobieta taka właśnie była.
Albrecht gdy słuchał poruszał tylko oczami.
- Wyjątkowy wstęp do pytania, równie kwiecisty co nieoczekiwany - docenił.
- Przykro to mówić znad pełnej miski. W Siegfriedhofie rozgościł się głód. Pośród dostępnej żywności zdarza się trucizna. Tamtejszymi opiekuje się zakon Boga Śmierci górujący nad osadą. Potwory podobno odeszły, ale ciągle dochodzą mnie pogłoski o tym, że są gdzieś w okolicy.
Kruczowłosa zastanowiła się chwilę nad jego słowami.
- A więc dobrze mnie nogi i intuicja niosą. Trzeba się przyjrzeć, co tam się dzieje - powiedziała. “I przy okazji zaopatrzyć się tutaj w dodatkowe racje dla siebie i Hectora”, pomyślała. - Nie odpowiedziałeś mi jednak, panie, czy chcesz, bym ci towarzyszyła, czy jednak wolisz przebyć drogę do miasta samotnie.
- Raz wypowiedzianych słów nie zmieniam, to kwestia wychowania. Serdecznie zapraszam do kompanii - powiedział cicho ruszając wąsami. Najwidoczniej wysoko urodzonych też drażniło, gdy coś im weszło w zęby.
- Rozumiem i dziękuję - odparła, skinąwszy mu głową. - Skoro już wiem, co chciałam wiedzieć, nie będę zabierać więcej czasu. Gdybyś mnie panie potrzebował przed wyruszeniem w podróż, znajdziesz mnie przy moim stoliku.
Po tych słowach podniosła się do pionu z krzesła, pożegnała i ruszyła do Hectora.

Pierwsze, co zrobiła, to pochwaliła go za zachowanie, nagradzając niewielką ilością chłodnej jajecznicy, której nie dojadła. Potem rozmówiła się z karczmarzem i kupiła dodatkowe racje żywności na kilka kolejnych dni dla siebie i Hectora. Jedzenie miało być w miarę kaloryczne i dobrej jakości, do odebrania z samego rana. Posiedziała więc w głównej sali do wieczora, racząc ucho zasłyszanymi plotkami, po czym poszła dość wcześnie do wynajętego pokoju na piętrze i gdy umyła się w zimnej wodzie, wskoczyła od razu do łóżka, nakazując jak zwykle spać Hectorowi pod drzwiami. Johann dobrze go ułożył i nie zamierzała tego zmieniać, ani pokazywać psu, że przy niej będzie mógł sobie pozwolić na więcej. Kochała go, ale musiał znać swoje miejsce w tej relacji, żeby wszystko przebiegało tak, jak do tej pory oraz by i on wciąż czuł się dobrze w ich układzie. Przed snem pomyślała jeszcze o tym, co mówił jej rycerz i stwierdziła, że to będzie warte sprawdzenia. Trucizna pośród żywności mogła być oczywiście jakimś lokalnym spiskiem, ale i tak miała zamiar sama się temu przyjrzeć. Z tym postanowieniem zasnęła.

Tej nocy nic paskudnego jej się nie śniło, więc poranek przywitała wyspana i w dobrym humorze. Wykonała serię ćwiczeń, które utrzymywały jej ciało w dobrej kondycji i krótko po śniadaniu ruszyła wraz z Herr Albrechtem w stronę Siegfriedhof. Wcześniej Dagmar przedstawiła mu psa, który towarzyszył jej okutany w skórzany pled, mający za zadanie chronić jego newralgiczne części ciała przed obrażeniami - zawsze mu go zakładała, gdy mieli przemieszczać się szlakiem, bo nigdy nie było wiadomo, na co się trafi. A Hector i bez tego był potężnie zbudowanym, mocnym psem, który samym wyglądem wzbudzał szacunek oraz niepokój. Jego smoliście czarne ubarwienie przecinała jedynie pionowa bruzda białej sierści na przedpiersiu, które teraz schowane było pod skórzanym pledem. Szeroka, skórzana obroża z ćwiekami i miejscem na sznurek dodawała mu odpowiedniego statutu, gdy patrzył na kogoś inteligentnym, ale i dość niebezpiecznym spojrzeniem.


W końcu wyruszyli, choć ze względu na to, że Dagmar nie posiadała wierzchowca, Albrecht musiał dostosować się w siodle do jej tempa, zatem podróż mijała dość spokojnie i powoli. Zostawili Vorderbergen i po krótkiej podróży między przykrytymi śniegiem polanami znaleźli się w ponurym, bagnistym lesie, który sprawił, że maszerowało się jeszcze ciężej. Dagmar nie narzekała, gdyż w czasie swojego krótkiego życia bywała w przeróżnych miejscach, jednak otaczająca ich puszcza miała w sobie coś, co sprawiało, że dłoń łowczyni wampirów wciąż pozostawała na uchwycie kuszy. Nie mogła opędzić się od wrażenia, że jakaś nadnaturalna siła przygląda im się zza drzew. Co jakiś czas słyszeli też z rycerzem dziwne odgłosy, szepty, czy dźwięki łamanych gałązek. Raz nawet Dagmar zdawało się, że ktoś woła jej imię między przykrytymi śniegiem sosnami. Hector również zachowywał się niespokojnie, powarkując gardłowo co jakiś czas, choć między drzewami niczego nie dostrzegali. Dopiero pod wieczór, gdy zatrzymali się na postój, udało im się zauważyć widmowe, humanoidalne sylwetki przemykające na granicy widoczności. Zjawy dzierżyły miecze i odziane były w pancerze, przeskakując między drzewami, jednak zdawało się, że nie chcą zrobić im krzywdy, lub po prostu omijały miejsce, w którym ogień płonął żywo, dając ciepło i bezpieczeństwo. Hector i wierzchowiec rycerza również wyczuwali nadnaturalny byt, ale nie zachowywali się irracjonalnie. Po psie się tego spodziewała, gdyż Hec niejedno już widział i przeżył, ale koń von Risena musiał być dobrze wyszkolony.
- Widmowi wojownicy - powiedział Albrecht, z kamiennym wyrazem twarzy patrząc na ścianę lasu. - Słyszałem, że można ich zobaczyć w tym lesie, jak widać to nie były tylko wyssane z palca plotki. Nie pozwólmy ogniu zgasnąć.
- Zgadzam się - odparła Dagmar, patrząc na skaczące między drzewami smugi, układające się w ludzkie ciała. Czuła niepokój, ale i ciekawość. - Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam, a widziałam wiele, wierz mi. Mam nadzieję, że nie przyjdzie nam z nimi walczyć. - Odruchowo wydobyła spod pancerza medalion z symbolem Sigmara i mocno ścisnęła w dłoni, prosząc swego boga o opiekę nad nimi. Siedzący obok rycerz klęknął i dołączył do modlitwy, kolejno intonując znane powszechnie pieśni kościelne.
- I broń nas, i chroń, jako my strzeżemy twego dzieła. - Dagmar uchwyciła jego słowa i zaczęła powtarzać na głos, wtórując mu w modlitwie.

Noc na szczęście minęła spokojnie, choć długa warta sprawiła, że Dagmar nie za bardzo się wyspała. Najważniejsze było jednak, że widmowi wojownicy, jak nazywał ich Albrecht, zniknęli i nie próbowali im zaszkodzić. Gdy tylko ognisko przygasało, Frost starała się je rozbuchać i to samo robił rycerz, gdy ona spała. Po skromnym śniadaniu wyruszyli w dalszą drogę i koło południa dotarli do Siegfriedhof.

Skierowali się do największej w mieście karczmy o ciekawej nazwie, która z pewnością zrobiłaby furorę w Ostermarku. "Uśmiech Morra" był już prawie pełny i to Albrecht chciał zająć ostatni pokój, więc Dagmar nie nalegała, zwłaszcza, że na psy, jako towarzyszy, patrzono w gospodzie jak na zwierzoczłeka wpadającego rozliczyć się ze swoim bożkiem Chaosu z liczby zabitych niewiernych. Albrecht zapewnił ją, że będą musieli poczekać na rozwój sytuacji i Frost zamierzała się tego trzymać, w końcu szlachetka mógł mieć więcej informacji na ten temat. Opuściła karczmę, wypytując tubylców o miejsce, które mogłaby zagospodarować dla siebie jako tymczasowe do spania i jedna ze staruszek posłała ją na obrzeże miasta, do domu rzeźnika zabitego podczas najazdu wampira. Dom duży nie był, część była zniszczona, więc pozostało jej zająć parter, gdzie w jednym z pokoi znalazła łóżko, a nic więcej obecnie nie było jej potrzebne do życia. Ludzie omijali to miejsce, bo ponoć nawiedzone było odkąd wąpierza zabito, ale Dagmar miała to w dupie, bo spać gdzieś musiała, a skoro otaczały ją cztery ściany i miała dach nad głową, to jej i Hectorowi nic więcej do szczęścia nie trzeba było.

Nadszedł piętnasty dzień miesiąca. Dzień pełen pluchy i przekleństw rzucanych pod nosem przez przechodniów. Pogoda do tego stopnia ich zajmowała, że niemal nie złorzeczyli sobie nawzajem.
Wieczorem Dagmar wpatrzona była w płomień. Najpierw czarny pies zastrzygł uszami, roztropnie nie decydując się na żaden inny ruch. Potem kobieta usłyszała kroki na rozmokłej ziemi. Na końcu rozległo się pukanie do prowizorycznie naprawionych drzwi.
Ktoś nie czekał na “proszę”. Von Risen wszedł wraz z drzwiami, uszkadzając zawias. Zręcznie złapał skrzydło, odstawił na bok i przywitał się.
- Zapraszam ze mną. Pora by wykazać się biegłością przeciw złu właśnie nadeszła.
Dagmar skinęła mu głową.
- Właśnie na to czekałam - odparła.
Ubrała się ciepło, zabierając ze sobą broń. Cmoknęła na Hectora, który na tę komendę poczłapał za nią i Albrechtem w wyznaczone miejsce. Miała nadzieję dowiedzieć się czegoś więcej na tematy, które ostatnio były w okolicy dość gorące.
 
Tabasa jest offline