Błogosławione niegdyś ściany świątyni pokrywała teraz wilgoć i mech. Tu i ówdzie dało się też znaleźć jakąś inskrypcję spisaną w dziwnym języku. Porzucony przez kapłanów dobytek walał się wszędzie, umeblowanie zostało rozbite na wiór miesiące temu, a po podłodze biegła taka masa szczurów, że zdawać by się mogło, że ta żyje własnym życiem.
Szczury te rozbiegły się we wszystkie strony, spłoszone światłem pochodni. To cztery poszukiwacze skarbów i chwały odważyli się wkroczyć do dawnego domostwa
Oka, chcąc przywrócić mu jego dawny status. Przewodził im
Bertaliusz, wysoki mężczyzna o szpakowatych włosach i podkrążonych oczach. Chociaż miał miecz oparty o prawe ramię, a w lewej ręce dzierżył tarczę, nie przypominał wojownika z mitów. Właściwie to nawet strażnicy przechadzający się ulicami
Tannes wyglądali dostojniej. Nowa kolczuga którą miał na sobie niewiele zmieniała w tym temacie. Ale zbrojni mają zabijać, nie stroić się. A na tym
Bertaliusz znał się jak mało kto.
Po jego prawej raźnym tempem maszerował
Sam. Młody kapłan uzbrojony w ciężki młot, śmiało noszący symbol ryby na na napierśniku. Grobowa cisza niosła mruczane przez niego antyfony po całym korytarzu. Jego towarzysze albo nie mieli nic przeciwko, albo postanowili zachować sprzeciw dla siebie.
Pochodnię trzymał kryjący się za zbrojnymi
Godryk. Odziany nie w zbroję czy inną formę pancerza, a w codzienne ubranie, wygwizdywał nerwowo jakąś melodię, bawiąc się pistoletem. Ukochany cud nowoczesnej techniki, mimo złej sławy okrywającej czarny proch, do tej pory go nie zawiódł. Szkoda, że tego samego nie dało się powiedzieć o trzęsących się rękach.
Była jeszcze
Marta, młoda dziewka zdawała się być z towarzyszami jedynie ciałem. Ciałem, które pewnie cieszyłoby oko, gdyby nie przyozdabiało go tyle blizn. Co więcej, o ile ubiór
Godryka był przynajmniej pogrubiony i wyraźnie stworzony z myślą o ciężkich warunkach, kobieta chodziła na wpół nago. Nie nosiła też przy sobie oręża, lecz tylko dlatego, że jej makabryczne cuda były wystarczającą ofensywą.
Zdawało się, że wszystko toczy się jak należy. Kilka starć z rabusiami skończyło się szybko i bez komplikacji. Kiedy więc zza rogu dało się słyszeć beznamiętne, lecz na swój sposób stanowcze zawołanie, nie spanikowali. Przynajmniej trójka z nich.
— Tam są! — Chwilę później na pusty korytarz zwaliła się masa kultystów, wspierana przez zakazane twory nekromancji w postaci czwórki szkieletów.
Większość z nich uzbrojona była jedynie w zrabowane miecze, choć ze dwóch z nich miało topór. Kładąc zbyt dużo wiary w swym panie, miast pancerza czy tarcz, nosili tylko białe szaty rytualne. Jakaż to magia stała za tym, że nic ich nie ubrudziło?
Pierwsza fala ciosów, która spadła na bohaterów była prostacka i niecelna. Widać było, że słudzy
Upadłego byli bardziej wprawieni w odprawianiu plugawych mszy niż walce. Większość razów rozbiła się o tarczę
Bertaliusza bądź trafiła w powietrze. Choć jeden ze szkieletów zdołał ugodzić
Sama w ramię.
Kontruderzenie nastąpiło chwilę później. Jakiś piekielny ryk przeszył powietrze, a towarzyszące mu grube, oślizgłe macki spadły na jednego z kultystów, rozszarpując biedaka na strzępy.
Marta przyglądała się temu z lubieżnym uśmiechem i szeroko rozłożonymi rękoma.
Bertaliusz i
Sam natarli wspólnie na nieumarłe ścierwa, posyłając aż trzy z powrotem do zaświatów.
Gordryk jednak wykazał się dużo mniejszym heroizmem. Odrzucił pochodnię, którą przed zgaśnięciem ocaliła chyba tylko boska interwencja i odbiegł o kilka kroków.
— Odsuńcie się ode mnie! — Huk wystrzału, choć potęgowany echem, nie zagłuszył strachu w jego głosie.
Aczkolwiek jeden ze sługusów
Upadłego przez ostatnią sekundę życia był bardziej zaaferowany wyrwą w szyi, jaką spowodowała kula, niż delektowaniem się lękiem, jaki wzbudza.
Niestety, słudzy złego bóstwa nie mieli zamiaru się wycofać. Co gorsza, słowa
Bertaliusza o tym, że jest zbyt stary na wojaczkę, w końcu się ziściły. Zareagował za wolno, pozwalając mieczowi na zatopienie się w jego piersi. Na domiar złego, jego desperacki zamach w poszukiwaniu zemsty zza grobu spudłował.
Ta wyrwa na froncie sprawiła, że ofensywa dosięgła też
Martę, zostawiając jej paskudną pamiątkę na udzie. Choć krew lała się z rany morderczym tempem, w gardła kobiety dobył się nie bolesny krzyk, a jęk błogiej przyjemności.
— Tak! Nie przestawaj! — Zdawać by się mogło, że ranna na chwile oprzytomniała, gdy wysunęła rękę ku swemu oprawcy.
Kolejna macka wystrzeliła z nikąd. Choć samotna, w przeciwieństwie do poprzedniczek, zakończona była długim, kościanym ostrzem, które szybko zgasiło iskrę życia swego celu.
Sam, wstrząśnięty nagłą śmiercią towarzysza, cofnął się mimowolnie o krok i na wpół ślepo zamachnął się młotem. Trzask kości zdradził, że trafił w ostatniego ze szkieletów.
Gordryk widząc jak przestrzeń między nim, a wrogiem maleje, zaczął opływać potem. Drżące ręce nie pozwoliły mu przeładować pistoletu na tyle sprawnie, na ile by tego chciał. Na szczęście kiedy jeden z kultystów beztrosko minął kompanów i chciał ugodzić go mieczem, nabuzowany adrenaliną strzelec zdołał się obronić. Choć sam nie wiedział, kiedy wyciągnął własny, niemal miniaturowy miecz, rezultat był… dostateczny. Jeden trup kapłana więcej, a
Gordryk miast nagrobka dorobił się szramy na barku. Wtem jednak na jego oblicze wstąpił blady strach.
— Posiłki! Mają posiłki!
Strzelił na oślep, tym razem nie trafiając w nikogo. Nie, żeby mógł to dostrzec, gdyż odwrócił się niczym ostatni tchórz i zaczął uciekać z podkulonym ogonem.
— Uciekajmy! — zawołał tylko do Sama i Marty.
Kobieta już go nie słyszała. Ledwo słaniając się na nogach, zdołała tylko wyszeptać coś o
Bestii i spróbować rzucić kolejne zaklęcie, ale bliższe spotkanie toporu z jej skronią zapobiegło temu. Do reszty już spanikowany
Sam miał nieco więcej szczęścia. Młot i zbroja ochroniły go przed gradem ciosów od niedobitków pierwszej fali wrogów. Z początku ociągał się z ucieczką, niepewny czy nie zgrzeszy, przyznając, że siły zła go przerosły. Koniec końców instynkt samozachowawczy wziął górę nad gorliwą wiarą.
Mimo wysiłków mężczyzn, ucieczka nie była aż tak prosta. Zmęczenie nie pozwalało awanturnikom biec bez końca, a nieumarła odsiecz nie tylko nie miała podobnych problemów, ale wręcz zdawała się być szybsza po śmierci niż za życia.
— Nie mamy szans, nie uciekniemy im! — zakrzyknął Sam, w desperacji porzucając uświęcony oręż.
Gordryk odwrócił się na chwilę, aby spojrzeć na kompana. Świadomość zbliżającego się końca, wspomnienie o karmazynie, wypływającym z ciał jego dawnych przyjaciół, nadbiegający nieumarli… To było zbyt wiele, zwłaszcza dla tak strachliwej osoby.
Gordryk czuł, jak jego ciało dygocze, a umysł pogrąża się w otchłani. Wtedy, coś w nim pękło. Cóż to było? Gniew? Upór? Akceptacja? Chyba nawet on tego nie wiedział…
— Masz rację! — krzyknął, posyłając ku szkieletom kolejną kulę. Nie wiedział czy trafił czy nie, lecz zważywszy na ich ilość nie miało to znaczenia. — Ten zasrany tchórz Gordryk już padł! — strzelec odrzucił pistolet, aby ponownie dobyć miecz. Wpadł z impetem między wroga, kontynuując. — Kupię ci tyle czasu, ile mogę! Spieprzaj stąd!
Sam nawet nie słyszał tych słów. Ani szczęku oręża, przeplatanego srogimi bluzgami. Docierały do niego jedynie łomot serca i świadomość, że wyjście ze świątyni jest już niedaleko…
***
Tego dnia wyspa zebrała żniwo. Ale zbiory nigdy się nie skończą. Wyspa zawsze będzie pełna skazańców z kontynentu. Nieważne czy mowa o kobietach czy mężczyznach, winnych czy niewinnych, bohaterach czy niegodziwcach, żelazna ręka
Imperatora zawsze znajdzie powód, aby posłać na
Paem kolejne dusze.