- Dziękuję mości Hardcheese - odparł Villem słysząc wyjaśnienia niziołka. Nie zbudowały one jakiegoś szczególnego wizerunku barona, ale i były powodem by nie podejrzewać jakichś skrajnych okropieństw, czy dziwactw omawianego. Wyglądało na to, że to baron jak i wszyscy inni
- Zda się też izba na nocleg.
- A tak wspominała małżonka pana - niziołek uśmiechnął się całkiem niesłużalczo, a ot zwyczajnie rad swym gościom
- Pokój z łożem jest gotowy. Przedostatni akurat był, bo ostatni to już z dwoma łóżkami, a tyle jeszcze gości... Ale balia się zmieści. Zagotować wody? Kazać wnieść bagaże? - Małżonka?
Rycerz uniósł brew, co nie uszło uwadze czujnego gospodarza. Ten zaraz spojrzał na ucierającą obok niego ciasto żonę.
- Och… przepraszam… bo państwo wyglądaliście… - zaczęła Lilly Hardcheese
Villem uśmiechnął się i uniósł dłoń w geście by przestała.
- Nic nie szkodzi szanowna pani Hardcheese - odparł
- Nie uchybię manierom pod Waszym dachem. Pewni być możecie. A z drugiego pokoju niechaj inni goście skorzystają. Sługa zaś mój zająłby nieco miejsca we stajni jeśli to nie problem. I owszem. Wodę zagrzewać.
Tym razem dwójka niziołków uśmiechnęła się już niezbyt mądrze czy to nie rozumiejąc jego mowy, czy intencji i tylko przytaknęła głowami. Przyjął to za dobrą monetę. Gdy wracał jednak do stołu gdzie orzeźwiali się z Carys celowo rozwodnionym lokalnym chianti przez myśl mu przeszło, że… przeszła mu tamta chwila...
Tam na urwisku ponad rodzinną Falsą. Pośród ruin o dawno zapomnianej nazwie i przeznaczeniu gdzie uciekli wieczorem z Daiiną i kuzynem Kalevem, by spędzić tam zakrapianą winem letnią noc pod chessantyjskim niebem. Siostra szybko poszła spać, a i kuzyn niedługo po niej. Oni natomiast… leżeli na gołej ziemi tuż przy sobie… Pamiętał ciepło jej ramienia… biodra… I patrzyli w gwiazdy. Bogowie. Jak one wtedy jasno świeciły. Każda zaś migotała nieznacznie i każda zupełnie inaczej. Szukali kształtów pokazując je sobie wzajemnie. Tworząc nowe nienazwane jeszcze konstelacje. Opowiadała mu co jej ojciec kiedyś powiedział. O innych światach gdzieś tam wysoko. O innych planach i tych, którzy na nich żyją. I że jak się ma odpowiedni przyrząd, to można ich zobaczyć. Całe światy z otaczającymi je własnymi księżycami… Albo o podróżnikach między planami, których czasem dostrzec można jako błysk przez ludzi spadającą gwiazda zwany. Ci samotni wędrowcy niejednokroć zatracili ponoć cel i już tylko wędrują między planami bez końca i początku.
Odnaleźli jeden z tych planów. Ten czerwieńszy od innych. Zastanawiając się, czy i aby tam nie znajduje się teraz dwoje ludzie wpatrzonych w ich własny plan tu i teraz.
- Zabierzesz mnie tam kiedyś Villem? - zapytała wtedy. Trochę żartem, ale oboje spojrzeli wtedy na siebie.
Pamiętał to do dziś. To uczucie. Jak wszystkie najprzeróżniejsze myśli, odruchy i gesty zbiegły się w jego głowie w jedno zupełnie poważne słowo.
- Tak.
A potem zbliżyli się jeszcze bardziej mijając tę granicę, po której dwoje ludzie przestaje chcieć być dwojgiem ludźmi, a złączenia w jedność pragnie i pocałował ją w usta.
Gwiazdy za świadków mając nie odrywali się od siebie bez końca jak owi planarni wędrowcy nie dążąc do celu, a samą podróżą żyjąc. Koniec jej jednak ostatecznie przyniosła szarówka zamierzającego wstać słońca, które przywróciło ich światu. Obolałe usta, pustka w głowie, która nadal gdzieś dryfowała jakby pod czaru wpływem… To coś czego nie sposób już nigdy zapomnieć…
I choć to była jedna z ich ostatnich nocy wtedy… I choć w czasie podróży już dzielili jeden dach namiotu. To dziwne ukłucie Villem poczuł gdy siadał do stołu.
- Jedno łoże nam się trafiło, Carys - orzekł maskując niepewność, rozbawieniem
- Ale skoro balia się zmieści na podłodze, to i ja miejsca mieć dość powinienem.