Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-12-2019, 22:00   #1
Col Frost
Kapitan Sci-Fi
 
Col Frost's Avatar
 
Reputacja: 1 Col Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputację
[autorski/DBZ] Gdy zabraknie bohatera

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=pYnLO7MVKno[/MEDIA]

Dwie postacie szły pospiesznie korytarzem.

- Jak to się, do cholery, mogło stać? - spytał niższy z dwójki, idący na czele. Jego postura była dość mikra, a włosy postawione na sztorc sprawiały wrażenie jakby miały mu dodawać wzrostu. Nie wyglądał zbyt groźnie, a jednak olbrzym idący za nim wydawał się na przejętego gniewem towarzysza.

- Nie wiadomo. Nikt go nie pytał, od razu odwieźli go na blok medyczny – odpowiedział łysy mięśniak, prawie dwukrotnie wyższy od swojego rozmówcy.

- Durnie! - warknął ten pierwszy.

Doszli do drzwi, których pilnował średniego wzrostu osobnik o kruczoczarnych, krótkich włosach, sterczących we wszystkich kierunkach. Był podobnie do nich ubrany, miał niebieski kombinezon oraz białe buty, rękawiczki i napierśnik. Identycznie ubrany był niższy z dwójki mężczyzn, jaka przed nim stanęła. Wartownik skłonił się lekko, po czym bez słowa odsunął na bok i wpuścił parkę do środka. Ten niższy zatrzymał się jednak w progu, spojrzał na niego i powiedział:

- Do środka.

Marduk posłusznie wykonał polecenie, wchodząc do sali medycznej tuż za księciem Vegetą.

- Jak jego stan, doktorze? - spytał Nappa pracującego przy panelu komputera malakanina.

Był to doktor Qualupa, szef zespołu medycznego zajmującego się leczeniem saiyan, powszechnie wśród nich znany. W końcu każdy z wojowników przewinął się przez jego ręce nie raz i nie dwa. Wielu z nich zawdzięczało mu życie, nie wyłączając samego księcia. Z pewnością nie narzekał na nadmiar wolnego czasu.

- Stabilny – odparł lekarz wskazując na kapsułę medyczną. Była to biała, kulista konstrukcja z niewielkim, okrągłym okienkiem przez które można było zajrzeć do środka. A w środku, w płynach leczniczych, pływał nagi, prawdopodobnie nieprzytomny mężczyzna o długich, czarnych włosach. - Dopiero co włożyliśmy go do kapsuły. Ale było groźnie, gdyby dotarł do nas godzinę, albo dwie później mogłoby już być za późno.

- Dobrze – powiedział Vegeta zaglądając przez okienko do środka. - Wypuść go.

- Słucham?

- Wypuść go, muszę z nim porozmawiać.

- Ale, ale... To niemożliwe. Pacjent może...

- Głuchy jesteś?! - krzyknął Vegeta. - Wypuść go natychmiast!

- T-tak jest.

Doktor nacisnął kilka przycisków na panelu swojego komputera, a właz kapsuły podniósł się w górę. Płyn wylał się na podłogę, ale szybko zaczął spływać do studzienki kanalizacyjnej. Mężczyzna wypadł przez otwarty właz i spoczął nieruchomo na posadzce. Vegeta przykląkł przy nim, ostrożnie odwrócił na plecy, zdjął mu maskę tlenową, po czym trzasnął go na odlew w twarz. Tamten z trudem otworzył oczy.

- Raditz, słyszysz mnie? - spytał książę.

Chwilę to potrwało, ale wreszcie Raditz przemówił cichym głosem:

- Vegeta...

- Co się stało? Kto ci to zrobił?

- Ka...Kakarotto... To zdrajca... - z każdą chwilą Raditz mówił coraz wyraźniej.

- Jak taki śmieć mógł pokonać elitarnego wojownika?

- Nie był sam.

- Ilu ich było?

Raditz nie odpowiedział.

- Powiedz chociaż, że ten zdrajca gryzie piach.

- Nie żyje.

- Nie ma więc po co wracać na tą całą Ziemię?

Raditz odpowiedział dopiero po chwili:

- Nie ma.

Vegeta podniósł wciąż leżącego na podłodze wojownika i wsadził go ostrożnie do kapsuły. Następnie założył mu maskę tlenową.

- Niech pan napełni z powrotem kapsułę, doktorze. A ty odpoczywaj, bracie. Jeszcze nam się przydasz.

Po chwili kapsuła była napełniona, a Raditz znów zapadł w sen, który jest powszechnie uznany za najlepszy sposób spędzania czasu podczas leczenia. Vegeta odwrócił wzrok od okienka i spojrzał na Nappę oraz Marduka.

- Frieza nie może się dowiedzieć, że jakiś śmieć z nieznanej nikomu planetki jest w stanie pokonać elitarnego wojownika. Wszystko jedno czy w uczciwej walce czy podstępem. To się nie miało prawa zdarzyć, więc się nie zdarzyło. Nic z tej rozmowy nie wyjdzie poza ten pokój, jasne?

Obaj saiyanie kiwnęli głowami w milczeniu.

- To dotyczy również pana, doktorze – dodał Vegeta, lecz zamiast poczekać na potwierdzenie lekarza, skierował w jego stronę dwa palce. Wypuścił z nich złotą wiązkę energii ki, która przebiła pierś Qualupy w miejscu, gdzie powinien mieć serce. Ciało malakanina upadło bezwładnie na podłogę, a wokół niego zaczęła rosnąć kałuża krwi.

- Wezwij kogoś do posprzątania – Vegeta zwrócił się do Marduka. - Tylko mają to zrobić porządnie. A potem ty sprzątniesz ich, tylko gdzieś na uboczu. Doktorka zabiło napięcie z uszkodzonego terminalu – kolejna wiązka ki rozbiła komputer, przy którym przed chwilą pracował lekarz. - Żaden lekarz nie ma prawa zobaczyć ciała. Ty Nappa poczuwasz trochę nad Raditzem. Gdy posprzątają salę wezwiesz tu doktora Varsa, nowego szefa naszego zespołu medycznego.


Siedem lat później...

Nad stołem widniał hologram zielonej planety. Na pierwszy rzut oka było widać, że roślinność na niej jest bujna. O dziwo większość powierzchni pokrywały lądy i wszystkie były zielone.

- Cretaceous – oznajmił Vegeta Raditzowi i Mardukowi. - Nappa twierdzi, że saiyanie utrzymywali kiedyś niewielkie placówki na niektórych planetach. Niedawno odkryliśmy, że jedna z nich została zbudowana na Cretaceous, planecie w szóstym kwadracie. Sprawdzicie te informacje.

- Dwóch saiyan żeby sprawdzić czy jakiś stary budynek stoi? - zdziwił się Raditz. - Nie lepiej wysłać jakieś miernoty z logistycznego?

- Nie – odparł spokojnie Vegeta. - Ta sprawa dotyczy saiyan i ma między saiyanami pozostać. Będziecie tam mieli to wykonania dwa zadania. Po pierwsze i najważniejsze musicie dostać się do pamięci komputera. Możliwe, że są tam przechowywane dane o chociaż części wysłanych na inne planety dzieci. Może okażą się być bardziej jak Marduk, a nie jak twój brat, Raditzie. Po drugie zbadacie możliwość ponownego uruchomienia tej placówki. Przydałaby nam się baza w szóstym kwadracie.

- W kwadracie, którym nie włada Frieza – domyślił się Raditz.


Pęknięcia w tynku na ścianach i suficie tworzyły olbrzymią pajęczynę. Pomieszczeniem co jakiś czas wstrząsało w wyniku kolejnej bliskiej eksplozji. A jednak dobrze zbudowany, zielonoskóry mężczyzna o długich, zaplecionych w warkocz malachitowych włosach stał niewzruszony nad stołem, na którym wyświetlany był hologram planu toczonej właśnie bitwy. Ubrany był w typowy dla żołnierzy imperium pancerz, ale z ramion zwisała mu peleryna, jedna z dwóch oznak jego tytułu i władzy. Drugim był rodzaj korony czy diademu, który na pierwszy rzut oka wyglądał jak cienki łańcuszek oplatający jego głowę. Na czole była do niego przyczepiona niewielka kryształowa kulka niebieskiej barwy.

Mężczyzna nawet nie drgnął, gdy drzwi do pomieszczenia otwarły się i wszedł przez nie podobny do niego osobnik choć z fioletowymi włosami na głowie. Nowoprzybyły stanął obok stołu i zasalutował sprężyście. Czekał cierpliwie.

- Sytuacja nie wygląda dobrze – książę Zarbon przerwał wreszcie trwającą ciszę. - Miasto jest silnie ufortyfikowane, a buntownicy zdeterminowani do obrony. Nobraziański korpus spisuje się dobrze, ale poniósł już duże straty. Wojska okupacyjne są zdemoralizowane i nie przedstawiają większej wartości bojowej, a posiłki przysłane przez Friezę są niewystarczające. Szósta armia to jakiś żart! - książę uderzył pięścią w stół aż hologram zadrżał.

- Nie zdobędziemy miasta konwencjonalnymi metodami – powiedział już spokojniej Zarbon. - Chciałem żeby przysłali tu Ginyu Force, ale Dodoria mnie wyśmiał. Nie przekazał prośby. Uznał, że Arcose nie jest wystarczająco dużym problemem by angażować do jego wyeliminowania pupilków Friezy. Mamy więc tylko to co mamy. Ty będziesz musiał wystarczyć.

Zere'el wciąż milczał.

- Dobierzesz sobie czterech gwardzistów. Zwiadowcy trzeciej dywizji odkryli we wschodnim zboczu wejście do podziemnych tuneli, być może dawnej sieci kanalizacyjnej. Niewykluczone, że łączą się one z tą obecną, więc będzie to śmierdzące zadanie. Przenikniecie tymi tunelami na tyły wroga, zinfiltrujecie sztab, który według informacji wywiadu znajduje się w tej świątyni – Zarbon wskazał palcem budynek w centrum miasta. - Waszym celem jest król Niathlopeth. Macie go dostarczyć żywego do naszych linii. Gdy będziemy mieli takiego zakładnika buntownicy otworzą przed nami metaforyczne bramy.


Chłopak robił się coraz lepszy. Nie tylko stawał się coraz szybszy i silniejszy. Jego ruchy były teraz lepiej zaplanowane, ciosy bardziej precyzyjne, nauczył się zaskakiwać. Ale wciąż się uczył, a pozostało mu wiele do nauki. C-SGK1 powstrzymał się od zablokowania ciosu, który według zamysłu chłopca miał być tylko zmyłką. Skutkiem tego oberwał w twarz, ale zgodnie z oczekiwaniami, niezbyt mocno. Pozwoliło mu to jednak wyprowadzić kopnięcie, które posłało zaskoczonego chłopca na ziemię. Gruchnął o kamieniste podłoże, a android wylądował tuż obok niego. Już miał zadać kończący cios, ale w tym momencie się powstrzymał.

- Co jest?! - usłyszał głos za plecami.

Za chwilę kątem oka zobaczył wyłaniający się z tyłu kształt. Gohan w tym czasie zdążył podnieść się na nogi. Tamten zaś kopnął go z wściekłością aż chłopak odleciał kawałek i wbił się w najbliższą skałę.

- Nigdy tak nie rób! - powiedział Piccolo, zwracając się do C-SGK1. Błyskawicznym ruchem chwycił go za gardło i zbliżył do własnej twarzy. - Nigdy się nie powstrzymuj! Inaczej uznam, że nie jesteś mi potrzebny, jasne?

Puścił androida i spojrzał w niebo.

- Ktoś się zbliża!

- Dziesięciu osobników o zróżnicowanym poziomie siły – oznajmił C-SGK1. - Zalecam ewakuację.

- Za późno, lecą prosto na nas. Już nas wyczuli.

- Kto to może być? - spytał Gohan, który nie wiedzieć kiedy znalazł się przy swoim mistrzu.

- Zaraz się przekonamy.

Nie musieli długo czekać. Po paru chwilach na błękitnym niebie pojawiły się czarne punkty, które z czasem zamieniły się w ludzkie sylwetki. Te wylądowały parę metrów od trójki wojowników. Sami musieli również zaliczać się do takich, którzy wiedzą jak walczyć. Najgroźniej wyglądał łysy, postawny mężczyzna z trzecim okiem pośrodku czoła. Ale to nie on odezwał się jako pierwszy.

- Piccolo – powiedział niski, również łysy mężczyzna z czymś w rodzaju tatuażu na głowie w postaci sześciu kropek.

- Czego tu szukacie? - spytał Piccolo.

- Jego – mężczyzna wskazał Gohana. - Czas by wrócił do matki.

- I przyleciałeś tu z takim wsparciem? - odparł kpiąco Piccolo, krzyżując ręce na piersi. - Bałeś się, że sam nie dałbyś rady? Nic dziwnego, żaden z was nie dałby mi rady. Dlatego spieprzajcie stąd, to nie miejsce dla takich śmieci.

- Co powiedziałeś?! - mężczyzna z trzecim okiem nie wytrzymał. - Masz się za lepszego od nas?!

- Jestem lepszy od was.

- Więc pewnie jesteś w stanie to udowodnić. Sprawdźmy się – mężczyzna postąpił dwa kroki naprzód.

- Zaraz, zaraz, spokojnie – kolejny przybysz powstrzymał swojego kompana, kładąc mu rękę na ramieniu. Ten miał długie czarne włosy i trzy blizny na twarzy. Pierwsza przecinała prawe oko, z kolei dwie pozostałe krzyżowały się na lewym policzku. - Nie przybyliśmy tu żeby z tobą walczyć, Piccolo. Chcemy połączyć z tobą siły.

- Wy ze mną? A do czego mi tacy żałośni sojusznicy?

- Możesz się mieć za lepszego, ale wciąż jesteś jeden. A co jeśli ten cały Raditz wróci tu z kumplami? Ilu takim jak on dasz radę? Dwóm? Trzem? A jeśli przybędzie ich kilkudziesięciu? Potrzebujesz nas tak jak my potrzebujemy ciebie. I Gohana również. I... - mężczyzna zawahał się patrząc na C-SGK1. - Tego tam zapewne też. Każdego, prawdę mówiąc.

- Na razie jednak Gohan powinien wrócić do matki – wtrącił się ponownie łysy konus. - Wciąż możesz go trenować, jeśli chcesz, ale mieszkać powinien w domu.

- Przypuśćmy, że się zgodzę – odparł powoli Piccolo po chwili milczenia. - Co planujecie?

- Zebrać jak najwięcej sojuszników – odparł człowiek z bliznami.

- To nie wystarczy.

- Jak to?

- Saiyanie są potencjalnym zagrożeniem. A jeśli w kosmosie żyją oni, mogą żyć i inni. Ale zagrożenie może przyjść również z wewnątrz. Ten tutaj – wskazał C-SGK1 – to android zbudowany przez naukowca z byłej Armii Czerwonej Wstęgi. Celem tego naukowca była, nazwijmy to, przymusowa ewolucja. Zastąpienie ras żyjących na Ziemi androidami. Na szczęście ten szaleniec już nie żyje, ale jego twory rozlazły się po planecie i jeśli są podobne do swojego krewniaka to są groźne. A ich zamiary pozostają nieznane.

- Musimy je więc odnaleźć i... - rzekł trójoki, ale Piccolo szybko mu przerwał.

- To niemożliwe. Jako maszyny nie emanują energią ki, nie wyczujesz ich.

- Musi być jakiś sposób... - zamyślił się ten z bliznami.

- Ten naukowiec... - powiedział powoli łysy konus. - Musiał mieć jakiś sposób na ich lokalizowanie, choćby po to żeby je kontrolować. Może w jego laboratorium udałoby się coś znaleźć. Czy twój... przyjaciel mógłby nas do niego zaprowadzić?

- Wiesz gdzie ono jest? - Piccolo zwrócił się do androida.

Tamten odpowiedział skinieniem głowy.


- Panie, wzywałeś mnie.

Zielonoskóry ukląkł przed mężczyzną bez oka. Tamten ubrany był prosto. Zwyczajna zbroja, jak każdy żołnierz. Jedyne co go wyróżniało to biała peleryna pod którą skrywał prawe ramię.

- Wstań – Lord Paragus rzekł w odpowiedzi.

Obaj przebywali w niewielkim pomieszczeniu, w którym ledwie starczało miejsca na stojący pośrodku stół. Byli zupełnie sami.

- Mam dla ciebie zadanie.

- Słucham cię, panie.

- Jest szansa na zadanie potężnego ciosu Vegecie i jego hałastrze, a przy okazji zaszkodzeniu Frieza Force.

Zielonemu aż zaświeciły się oczy.

- Atak? - spytał z nadzieją.

- Na razie dyplomacja. Możemy pozyskać potężnego sojusznika. Zajmiesz się wstępnymi rozmowami. Weźmiesz trzech ludzi jako ochronę, nie więcej. Możesz wybrać kogo chcesz, nawet saiyanina.

- Każdego? A... Broly'ego?

- Każdego oprócz Broly'ego – odparł ponuro jednooki.

- Rozumiem, panie.

- Dobrze, a teraz omówmy szczegóły.


Dwa kuliste statki uderzyły z ogromną siłą w ziemię, skutecznie odstraszając wszelką zgromadzoną wokół faunę. Włazy obu otworzyły się niemal równocześnie. Dwójka saiyan wzniosła się w powietrze i wylądowała na brzegu powstałych od lądowania kraterów. Rozejrzeli się wokół. Otaczała ich dżungla.

Raditz i Marduk nie znali dokładnej lokalizacji dawnej bazy saiyan, o ile taka w ogóle istniała. Mieli do dyspozycji tylko swoją siłę, rozum... i skanery.


Stare kanały nie nadawały się do wygodnego spaceru. Zere'el i jego ludzie musieli się poruszać pochyleni niemal w pół. Nie brakowało fragmentów, które trzeba było pokonać na klęczkach. A i to było całkiem przyjemne w porównaniu do momentu, gdy dotarli do sieci wciąż używanych kanałów. Smród był okropny. Gwardzista raczej rzadko ma okazję przebywać w takich warunkach.

Jakby tego było mało pojawił się kolejny problem. Wkraczając do królestwa pływających ekskrementów zdecydowali się ruszyć w górę nurtu. Jednak teraz trafili na rozgałęzienie i mieli do wyboru aż trzy drogi. Ponadto na lewej ścianie dojrzeli drabinkę prowadzącą do włazu, który znajdował się jakieś sześć metrów nad ich głowami. Prawdopodobnie wychodził na ulicę, bo co chwilę światło słońca przysłaniała jakaś przechodząca postać. Panował tam też straszny gwar.

Liczba opcji wzrosła więc do czterech.


Lecieli w piątkę na północ. On, Gohan, Piccolo, trójoki i ten łysy konus. Dwaj ostatni przedstawili się jako Tien Shinhan i Krillin.

- Ja pana znam! - zakrzyknął w którymś momencie Gohan. - Był pan w Żółwiej Chacie tego dnia kiedy zginął mój tata.

- Pamiętasz? - Krillin był zdziwiony. - Tak było. Ale nie nazywaj mnie panem, mówi mi po imieniu.

- Był pan... Byłeś przyjacielem taty, prawda?

- Tutaj odbijamy na zachód. Powodzenia, Tien.

- Trzymaj się, Krillin – odpowiedział trójoki.

Konus i chłopak skręcili gwałtownie w lewo i szybko zaczęli się oddalać. Gohan wreszcie wracał do rodzinnego domu. G-SGK1, Piccolo i Tien Shinhan lecieli dalej prosto. Wkrótce pojawiły się pod nimi góry. Android był trochę zdezorientowany. Wylądował na pobliskim płaskowyżu, a w ślad za nim pozostała dwójka. Rozglądał się wokół przez chwilę.

- Co jest, do cholery? - spytał Piccolo.

- Nie pamiętam tego miejsca – odparł ich przewodnik.

W laboratorium był tylko raz, od swojego zbudowania do momentu, gdy je opuścił. Nie zarejestrował w pamięci dokładnej jego lokalizacji. Pamiętał kilka punktów orientacyjnych i tyle. Niestety w pobliżu żadnych nie dostrzegał.


Na miejsce przylecieli niewielkim statkiem, swoistym połączeniem transportowca i statku desantowego. Grupie przewodził Angol, każdy w armii Imperium znał doskonale tego litta. Był to najbardziej zaufany dowódca samego Lorda Paragusa. Sourgerappa otrzymał zadanie ochraniania generała podczas negocjacji z... tego już mu nie powiedziano. Nie był jednak jedynym członkiem ochrony. Dwóch pozostałych było, tak jak generał, littami. Nazywali się Zwab i Aboyat. Podczas lotu nie odezwali się do saiyanina ani jednym słowem.

Planeta Vampa była uznana za niezamieszkałą, co było o tyle dziwne, że znajdowały się na niej liczne źródła wody. Była za to celem licznych wizyt, najczęściej tego typu, w których wizytujący pragnie pozostać niezauważonym. Sourgerappa nie musiał się więc zastanawiać nad tym dlaczego negocjacje odbywają się w takim miejscu. Oczywistym było, że żadna pośrednia strona nie mogła się o nich dowiedzieć.

Z drugą delegacją spotkali się nad niewielkim jeziorem. W skład tamtej wchodził berrianin, pulianin, jukianin i niebieskoskóry wyglądający na brenchianina. Ten ostatni zdawał się być przywódcą, albowiem wyszedł naprzeciw nadchodzącym przedstawicielom Nowego Imperium Saiyan.


Uścisnął dłoń Angolowi, po czym dwójka mężczyzn odeszła na bok by porozmawiać w cztery oczy.

I właśnie wtedy do Sourgerappy podszedł jukianin. Był wyjątkowo dobrze umięśniony jak na przedstawiciela swojej rasy. Wzrostem przewyższał saiyanina o głowę, albo i półtorej. Skórę miał koloru granatowego.

- Jesteś jedną z tych małp, co nie? – spytał. - Na pewno tak, ogon cię zdradza. Pieprzone małpoludy. Spotkałem paru takich jak ty. Macie się za wielkich wojowników, ale walczycie marnie. Żaden nie stanowił dla mnie wyzwania.
 
__________________
Edge Allcax, Franek Adamski, Fowler
To co myśli moja postać nie musi pokrywać się z tym co myślę ja - Col

Col Frost jest offline