Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-12-2019, 17:39   #1
Ayoze
 
Ayoze's Avatar
 
Reputacja: 1 Ayoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputację
[WFRP 2ed] Władca Zimy

"Kiedy nad pustkowiami Norski i północnego Kislevu szaleje mroźny, północny wiatr, gdy za oknami słychać jego potępieńczy jęk, przeszywający aż do szpiku kości - wtedy mądrzy ludzie mówią, iż igry swe zaczęły demony zimy. Strach przed potwornymi istotami, których potępieńcze jęki można doskonale usłyszeć w rozpościerającym się po drugiej stronie bezpiecznych murów domostw mrocznym piekle, trzyma wszystkich w schronieniu. Ktoś może powie, że to mróz i dziki wiatr? Żaden Norsmen czy Kislevita nie lęka się północnych mrozów. Za to gdy słyszy jęk demonów zimy, czyni tylko ochronny znak na czole, odpędzający zły los i odwraca wzrok od okna, by w wirującej zamieci nie wyczytać zbyt wiele..."
- opowieść bajarza Bjørga Rasmussena.




Rozkaz otrzymany od kapitana Hansa Lagerbaka był jasny i klarowny - wasz oddział miał wytropić bandę kilkunastu goblinów, które szwendały się po okolicy, podejść ich fortelem, zarżnąć herszta i rozgonić resztę. Nie wdawać się we frontalną walkę w związku z przewagą liczebną zielonych. Potem jechać prosto do fortu Grunbaum i tam przezimować. Łatwiej jednak było powiedzieć, niż zrobić, mimo iż stanowiliście swoistą elitę lekkiej ostlandzkiej jazdy. Poza tym, ten patrol był nadprogramowy - mieliście właśnie zaczynać urlop, gdy sierżant przyszedł z rozkazami. Ale służba, nie dróżba, skoro "góra" zarządziła patrol, trzeba było zacisnąć zęby i wyjechać w teren, nawet pomimo tego, że te dwa tygodnie odpoczynku wam się po prostu należały. W wojsku jednak jak w życiu - niczego nie można było brać za pewnik.

To był już jedenasty dzień od wyjścia z fortu. Połowa żelaznych racji i obroku dla koni wydanych z magazynu w garnizonie Sudvorposten była już tylko wspomnieniem. Człap, człap, noga z nogą, kłus, cwał, człap, człap. Napadało trochę śniegu, ale co rusz temperatura skakała na tyle, że zaczynał się topić, a potem znów spadała. Rezultatem był mokry śnieg, idealny do lepienia kulek, albo bałwana, leżący cienką warstwą lub zebranymi w zagłębieniach złogami. Chłodno, czasem zimno, jednak grube, wojskowe płaszcze z kapturami i solidne, skórzane rękawice dobrze spełniały swoje zadanie - nie pierwszy raz zresztą. Ot patrol, jak patrol. Żadnych śladów zielonoskórych.

Żadnych, nawet najmniejszych.

Stanowiliście zgrany i jeden z najlepszych oddziałów zwiadowców lekkiej jazdy w garnizonie Sudvorposten. Leciał już drugi rok wspólnej służby, docieraliście się przy przeróżnych zadaniach - a to eskorta jakiegoś wielmoży, a to niepokoje w Górach Środkowych i walka z orkami. Wyżynka zwierzoludzi i mutantów w Lesie Cieni i wiele innych zadań, w których przelewaliście krew, czasem też własną. Z drugiej strony picie na umór po karczmach, czasami mocno osobiste rozmowy, bo po gorzale dusza otwierała się nie gorzej, niż gęba. A takie sytuacje zbliżały, cementowały oddział. Wiedzieliście, że możecie na siebie liczyć w każdej sytuacji, bo jak nie na kompana z drużyny, to na kogo? Nie byliście jak ci panoszący się wszędzie awanturnicy, dla których liczył się tylko zarobiony pieniądz i nic więcej. Służyliście dla Imperium, dla siebie, dla własnych przekonań.


Jedenastego dnia przed nadejściem zmroku rozpaliliście ognisko, nakarmiliście konie a potem zrobiliście kolację dla siebie. Gorąca zupa przypominająca gulasz i podpłomyki smakowały w tych okolicznościach niczym prawdziwa uczta. Za wczasu, gdy szarówka jeszcze nie przeszła w zmrok, rozstawiliście namioty. Przy przyjemnie ogrzewającej wieczerzy i ognisku nadeszła chwila wytchnienia po ciężkim dniu. Znajdowaliście się na niewielkiej polance, otoczeni przysypanym śniegiem sosnowym zagajnikiem.

Między drzewami przeszedł nagle podmuch mroźnego wiatru, ognisko załopotało. Unieśliście głowy - ciemne niebo nie znaczyła żadna gwiazda. Potem była cisza. Volmar wychował się na północy, wiedział na co się zanosi.
- Służyłem kiedyś z takim jednym, Wolf mu było, czy jakoś tak, podobnie. Był wtedy w słynnej 2 kompanii III Ostlandzkiego Reigmentu Piechoty, wracali z wyprawy na wschód. - Sierżant zaczął opowieść. - Byli już blisko, zarys Środkowych Gór przesłaniał cały horyzont, jeszcze tydzień, a może więcej, i byliby wrócili cali i zdrowi. Ale życie to suka, naszła ich zamieć. Nagła, ostra. Tak jak teraz, wpierw było cicho, tak cicho jak nigdy wcześniej. Nie poruszała się ani jedna gałązka, nic, tylko śnieg skrzypiał pod butami. A potem rozpętało się piekło, tak mówił Wolf, widoczność spadła niemal do zera, wichura porywała oddech, rzuciła nimi, wirowała w szalonym tańcu śmierci. Podobno to nie była zwykła zamieć, to Buran, demon zimy we własnej osobie. Przeraźliwy powiew zdzierał skórę i mięso aż do kości, ponad gwizd wiatru, ponad śmiech demona, przedzierał się potępieńczy wrzask ludzi. Krew w jednej chwili zastygała, zmrożona wirowała wraz z drobinami śniegu, uderzała w twarze. Wichura z potworną siłą zatoczyła się przez oddział pozostawiając przy życiu mniej niż dziesiątą część, reszta żołnierzy padła martwa, skostniała, odarte z wszystkiego szkielety leżały okryte szalem śniegu, przysypane kryształami własnej krwi. Upiorny widok. Żaden z tamtejszych żołnierzy już nigdy nie ruszył w teren.

Takie nagłe, biorące się znikąd zamieci middenlandczycy nazywali ,,Tchnieniem Ulryka''. Chwilę później temperatura zaczęła gwałtownie spadać. W jednej chwili wasze oddechy zamieniały się w kłęby pary, w nosie przy wydechu zaczynały tworzyć się zmarznięte płytki. Skóra piekła, jak cholera. Jakby nagle tysiące niewidocznych igiełek wbijało się w jej każdy odsłonięty na zimno fragment. Śnieg stał się ostry, twardy jak kamień. Konie przywiązane do drzew parskały, wierciły się niespokojnie w miejscu, jakby czuły, że zbliża się jakieś niebezpieczeństwo.

A w lesie nadal trwała cisza.

Absolutny bezruch, jakby nagle wszystko umarło, jakby na całym świecie nie było ani jednej żywej istoty oprócz was, zebranych przy ognisku - jedynym źródle światła i ciepłoty. Cisza. Zjawisko w lesie właściwie nieznane. Zawsze słychać jakiś szum, szelest w poszyciu, klekot ocierających się o siebie gałęzi. Lecz nie tym razem. Jedyne odgłosy to dźwięki wydawane przez konie, ludzi i ognisko. Każde trzaśnięcie płonącej gałązki jest jak grom, oddech świszczy, jak wiatr w górach, odgłosy końskich kroków brzmią, niczym uderzenia w bęben.

Ciszę przerwały dopiero drzewa... Pnie zaczęły trzeszczeć, gdzieś słychać trzask pękającej gałęzi, jakieś jęki, stęknięcia. Jakby tuż poza zasięgiem światła odprawiały się nieznane rytuały Boga Zimy. A potem znów cisza. Wszystko się powtarzało. Mogłoby się zdawać, że cisza trwa godzinami, choć minęło zaledwie kilka minut. Powoli spomiędzy konarów opadł wielki płatek śniegu, topiąc się nad ogniskiem. Drugi wylądował na nosie Izabelle. Śnieg. Na początku rzadki, a potem więcej, coraz więcej!


Po chwili widoczność spadła do kilku metrów. płatki wirowały w powietrzu jak złe, ognisko syczało. Lekki podmuch wiatru, powietrze poruszyło się i natychmiast wszystkich przejął ziąb. Na krótką chwilę cisza, następny powiew - mocniejszy, jeszcze mocniejszy, powoli przedzierając się przez tłumiącą dźwięki kurtynę śniegu, rodzi się szum wiatru, coraz mocniejszego, rozdzierane nim płatki zmieniają się, nie są już wielkimi, potulnymi kawałkami śniegu - są teraz mniejsze, zaczynają ciąć policzki. Wiatr nasilił się, zaczął huczeć, gwizdać, coraz mocniej i mocniej. Ciężko złapać oddech, trzeba cały czas mrużyć oczy, bo śnieg tnie mocno. Naciągnięte na głowy kaptury pomagały, ale nie całkowicie, bo i z nimi trzeba było walczyć, żeby znów nie opadły na barki pod wpływem porywistego wiatru. Poza tym trzeba było mieć baczenie na okolicę!

Nagle konie zerwały się! Przerażone wierzgały, kopały powietrze, zaraz pójdą w cholerę! Wiatr niemal przygasił ognisko, porozrzucał szczapy, uderzał ścianą śniegu. Zginał się ku ziemi, przewracał, wyrywał z płuc ostatni oddech. Wierzchowce próbowały uciec, trzeba je schwytać! Bez nich czekała na was tylko biała śmierć. Ognisko gasło, nie mogliście na to pozwolić. Nie w tych warunkach. Śnieg miał zaraz zasypać cały ekwipunek, który mógł zostać stracony na zawsze w ciągu zaledwie kilku minut! Trzeba było działać, choć wicher i siekący śnieg utrudniały ruch i ograniczały widoczność.

Nigdy wcześniej nie doświadczyliście zmiany warunków atmosferycznych w tak krótkim czasie. Musieliście się postawić, bo zima, która nagle postanowiła dać o sobie znać, nic sobie nie robiła z siły waszych mięśni, ostrego miecza, czy bystrego umysłu. Była tylko zamieć, starająca się pokazać, gdzie wasze miejsce...
 
Ayoze jest offline