| Nie uśmiechało mu się znów wyruszać w teren, zwłaszcza, że niedawno wrócili z patrolu i mieli zacząć się urlopować, ale skoro Otto przyszedł z rozkazem, że trza brać dupę w troki i jechać wytropić bandę goblinów, to nie było zmiłuj. Volmar zastanawiał się, co zielone pokurcze robiły na ziemiach Ostlandu o tej porze roku, kiedy powinny się gdzieś zabunkrować na zimę, niczym niedźwiedzie, ale w sumie mało go to obchodziło. Mieli je znaleźć, to je znajdą i tyle.
Przez kolejnych jedenaście dni nie trafili jednak na ich ślad, co było dość podejrzane. Gobliny nie były mistrzami zacierania śladów i nawet padający śnieg nie powinien być przeszkodą, by trafić na ich trop, jednak tym razem nic takiego nie miało miejsca. Jakby rozpłynęły się w powietrzu. A to było dość podejrzane. Volmar z racji dawnej roboty przepatrywacza dla armii jechał na przodzie, próbując dostrzec cokolwiek, co mogłoby nakierować ich na odpowiednie tory poszukiwań.
Był mężczyzną wysokim, dość dobrze zbudowanym, o czarnej brodzie i chmurnym spojrzeniu piwnych oczu. W garnizonie i oddziale mówili na niego "Cichy", ale nie ze względu na jego małomówność, a umiejętności poruszania się w dziczy. Był jednym z lepszych w tym aspekcie i czasami przekomarzali się nawet z Gunnarem, który z nich ma w tym aspekcie większe doświadczenie. Dosiadał zdrowego, młodego deresza, na którym zawieszone były juki z prowiantem i obrokiem, oprócz tego olstr z włócznią, którą Ebert posługiwał się, gdy trzeba było.
Mężczyzna odziany był tak, jak zwykle, gdy wyruszali w teren. Miał na sobie skórzaną kurtę i kaftan kolczy, na to zarzucony mundur w biało-czarnych barwach Ostlandu. Ubioru w tę zimową aurę dopełniał gruby płaszcz z kapturem, wysokie buty jeźdźca i skórzane rękawice. Na plecach znajdował się wypchany plecak, a broń zwiadowcy stanowiły oprócz wspomnianej włóczni jednoręczny topór bojowy przy pasie, sztylet i łuk z kołczanem pełnym strzał.
Gdy zatrzymali się na postój i pogoda zaczęła się zmieniać, opowiedział pozostałym historię z przeszłości. Nie sądził, że kiedykolwiek trafi w podobne warunki, ale po chwili okazało się, że to była prawdziwa cisza przed burzą... śnieżną. Śnieg i wichura ostro cięły po twarzy, nie było czasu się zastanawiać, zwłaszcza, że konie zerwały się przestraszone zmieniającą się pogodą. - Konie! Zajmijmy się końmi! Jak nam spieprzą, jesteśmy martwi! - Krzyczał przez zawieję i podrywając się na równe nogi od ogniska, które próbował zduścić wiatr, ruszył w stronę zwierząt. Dla konia jeździec był przewodnikiem. Jeżeli przewodnik potwierdzi obawy konia i wyczuje zaniepokojenie - koń ruszy do ucieczki. Nie mogli na to pozwolić.
Miał zamiar chwycić za lejce swojego deresza i mówić do niego spokojnie, jednocześnie klepiąc po szyi i boku pyska. To samo chciał uczynić z kolejnym, lub nawet dwoma innymi wierzchowcami towarzyszy, jeżeli uda mu się nad nimi zapanować. Żadnych nerwowych ruchów, wszystko płynnie i w miarę spokojnie, choć pogoda nie ułatwiała, gdy śnieg ciął po oczach. Liczył też na wsparcie Otto czy Gunnara, którzy też wiedzieli, jak sobie radzić z zaniepokojonymi zwierzętami. Na resztę przyjdzie czas później, teraz musieli zadbać o swój środek transportu. |