Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-12-2019, 10:26   #9
Ayoze
 
Ayoze's Avatar
 
Reputacja: 1 Ayoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputację
Otto wraz z Cichym, Marcusem i Gunnarem ruszyli do zaniepokojonych koni, które ani myślały pozwolić się okiełznać. Po chwili dołączył też Rupert, uspokajając swego wierzchowca. Konie parę razy wyrwały uzdy z dłoni sierżanta i Huntrichta, w końcu jednak zarzucenie koców na łby pomogło i zwierzęta zaczęły się uspokajać. Zaproponowane przez Marcusa związanie ich przy drzewie głowami do środka nie było takie proste, gdyż śnieg walił w was ostro, pchany podmuchami lodowatego wiatru. Przez jego świst ledwo dało się usłyszeć towarzysza rzucającego jakieś komendy, w końcu jednak udało się przywiązać mocno konie do drzew.

W tym samym czasie Magnus walczył z ekwipunkiem, przysypanym już sporą hałdą śniegu. Mężczyzna metodycznie wrzucał przedmioty do najbliższego namiotu, który przy tej wichurze trzymał się jeszcze w całości chyba tylko na "słowo honoru". W normalnych warunkach taka robota nawet by "Rzeźnika" dobrze nie rozgrzała, ale teraz, walcząc z wichurą i tnącym śniegiem, czuł każdy mięsień na plecach, rękach i nogach. Niektóre z rzucanych przedmiotów lądowały w śniegu przed namiotem, dlatego Kastner musiał jeszcze po sobie poprawiać i robił to z wyraźnym poirytowaniem.

Izabelle miała czas tylko dorzucić drwa do ognia, gdy mocniejszy podmuch lodowatej wichury zdmuchnął ognisko jak zapałkę. Wszędzie zrobiło się ciemno, choć oko wykol. Magnus po omacku wrzucał resztę ekwipunku do przygniecionego śniegiem namiotu, reszta wracała do obozu powoli i ostrożnie. Wokół rozpętało się piekło... przez krótką chwilę przejaśniło się na tyle, żeby można było ujrzeć idący przez las śnieżny wir, jak wspomniany wcześniej przez Volmara Buran, zasysający wszystko z ziemi i ciskający w łyse korony drzew.

Słychać było demoniczny chichot, wycie, gwizdy i jęki, wichura mamiła wasze zmysły. Uderzała raz za razem, ciosy były coraz potężniejsze, jakby kto taranem walił o bramę miasta, nawet krzyk już nie pomagał, nie mogliście się porozumieć... Białe, bezkrwiste twarze, wargi poruszające się w półświadomej modlitwie błagalnej, niszczące tchnienie Ulryka przewalało się lasem. Mroźny Bóg śmiał się...

Wieja ucichła bardzo szybko, w ciągu trzech ,,Sigmarze Królu'', znów z nieba spływały wielkie płaty śniegu. Ulga. Czuliście makabryczne zmęczenie, mięśnie rwały, wargi były popękane, w ustach sucho, trudno było cokolwiek powiedzieć. Znów nastała cisza. Wszyscy byliście straszliwie zmęczeni. Wichura ucichła. Chcieliście tylko położyć się i usnąć; temperatura nie skoczyła, nadal było straszliwie zimno. Kolejne ognisko udało się rozpalić nadspodziewanie łatwo, pozostało więc tylko wyznaczyć warty, ogarnąć własne namioty i położyć się spać.

Sen był jak śmierć.


Rankiem głośna, krótka komenda Otto, który wstał jako pierwszy, wyrwała pozostałych ze snu. Wciąż było zimno jak cholera, przy rozpalaniu ogniska trzeba było się trochę namęczyć, ale w końcu się udało. Żarcie w jukach zmarzło na kość, trzeba było rozmrażać je nad ogniem, co zabrało trochę czasu. Czuliście się osłabieni i wymarznięci, sen pomógł jedynie w niewielkim stopniu. Podczas śniadania, które wcale nie rozgrzewało, sierżant wyciągnął naszkicowaną mapę. Krótkie spojrzenie wystarczyło, by zagościł w was niepokój. Do najbliższej ludzkiej osady pozostało jeszcze jedenaście dni drogi. Tym razem udało wam się przeżyć, bo byliście wypoczęci, najedzeni i w dodatku mieliście za sobą łatwą podróż. Ale czy przeżyjecie następną taką wichurę? I jeszcze jedną?


Mapa wojskowa mówiła również, że dwa dni drogi na południe znajdowała się pięcioosobowa stanica. Jej zadaniem było strzec połaci wzgórz - idealnej naturalnej kryjówki dla zielonoskórych, lub band zbójeckich. Takie stanice miały najczęściej w lecie załogę dziesięciu do dwudziestu osób, na zimę redukowaną do pięciu, najmniej trzech, z zaopatrzeniem dla dziesięciu. Gdybyście tam dotarli, załoga na pewno by was przyjęła, że niby mało byłoby im jedzenia? Zawsze mogliście ubić konie, mięsa z nich byłoby niemało, jakoś byście przetrwali do wiosny, albo przynajmniej odwilży, bo cel patrolu wziął przecie w łeb, nie sposób było ganiać za zielonoskórymi w taką pogodę.

O powrocie do własnego portu lub Grundbaumu mowy być nie mogło. Ale gdybyście spróbowali do jakiejś wioski? Taa, najbliższa jedenaście dni, dziesięć przy dużym szczęściu, dwanaście lub więcej, gdy coś się stanie na szlaku. Trzeba by wtedy przyciąć na jedzeniu. A konie? Dla nich obroku też było na styk... jak konie padną, to cześć pieśni, podziękowaliście. Stanica jawiła się jako najlepsze z możliwych rozwiązań. Musieliście zadecydować, co będzie dla was najlepsze. Cel misji, czy wasze własne życia? Mróz wcale nie zelżał, a brak wiatru mógł być chwilowy, śnieg był suchy jak kurz, byle podmuch wiatru go uniesie...


Po śniadaniu spakowaliście się i ruszyliście w drogę. Trudno było oprzeć się złowrogiemu pięknu krajobrazu. Wszędzie wokół czerń i biel, cały świat narysowany był tymi kolorami. Śnieg padał coraz bardziej niemrawo, a powietrze było krystalicznie czyste. Konary i gałęzie dźwigały ciężkie kapy nawarstwionego śniegu, osypywał się on od czasu do czasu nagłymi chmurami drobnych płatków, lub ciężkimi obwałami większej ilości puchu. Każda gałązka u spodu była czarna, u góry biała, wszędzie czerń i biel, bez jednej skazy. Cisza. Nieprawdopodobna, niesamowita, dzwoniąca w uszach. Powietrze stało bez ruchu, jakby umarło, jakby zabiła je temperatura. Nagle waszą uwagę zwrócił huk niczym grom - pękająca gdzieś gałąź.

Powietrze było zbyt mroźne, zbyt suche aby ktokolwiek miał ochotę poruszyć się, zaśmiać, opowiedzieć anegdotę. I choć to był dopiero pierwszy dzień takich mrozów, to temperatura najmocniej dawała się we znaki Izabelle i Marcusowi. Otuleni płaszczami, z kapturami głęboko naciągniętymi na głowy i twarzami owiniętymi szmatami, dygotali w siodłach, szczękając zębami przy każdej próbie wypowiedzenia kilku słów. Wszyscy nie czuliście palców u stóp. Choć wojskowe buty były solidne, nie chroniły aż przed takimi mrozami.

Podróż do stanicy wiązała się z dużym ryzykiem. Była praktycznie odizolowana od reszty świata, więc co jeśli osiedliły się w niej gobliny? Być może wilki... Dla zbójów również byłaby to świetna kryjówka, ubicie trzech czy czterech wymarzniętych członków oddziału nie byłoby przecież zbyt dużym kłopotem dla zorganizowanej szajki bandytów.


Po jakimś czasie wjechaliście na wzgórze, z którego rozciągał się widok hen, aż po widnokrąg. Zorientowaliście się prędko, jak wiele jeszcze mil było przed wami. Nie było widać nic, poza samą, rozciągającą się aż po bezkres bielą, przecinaną jedynie co jakiś czas leśnymi zagajnikami. Ponownie przypomnieliście sobie, jak bardzo temperatura dawała wam się we znaki. Nadzieja na przeżycie malała z każdą minutą.

Wasze ręce grabiały, usta i policzki bolały, trzeba było je szczelniej owijać szmatami. Dłonie marzły nawet w grubych rękawicach jeździeckich. Zimno - straszliwie zimno. Ruszać, koniecznie musieliście się ruszać, inaczej śmierć. Zejść od czasu do czasu z konia, pobiec obok niego. Głód, a przecież nie można było jeść, wszystko zmarznięte na kość, chyba, że włożylibyście pod siodło? Stęp, kłus, odgłos kopyt końskich i skrzypienie uprzęży, to były jedyne odgłosy na całym świecie. Niedługo później doszło was skądś głośne wycie wilka...

Wkrótce dotarliście na polankę. Na jej środku znajdował się krąg z lodu, a w nim ani jednego płatka śniegu. Lód pokryty był namalowanymi przez szron kwiatami - byłyby idealnie takie, jakie tworzą się na szybach okien w zimie, gdyby nie ich idealna symetria. Na całym obwodzie kręgu były takie same, rozwijające się ku środkowi. Były wmarznięte w lód, widać je przez grubą jak dłoń taflę. Wokół kręgu wyraźnie widać było na trzy kroki ślady obutych stóp - które potem niknęły, jak nożem uciął.

Stało się. W okolicy byli zielonoskórzy.

Szybkie sprawdzenie śladów dało wam odpowiedzi na kilka pytań. Zielonoskórym przewodził najprawdopodobniej szaman, który najwyraźniej dobrze radził sobie z pogodą i chronieniem swoich wojowników przed zimnem. Było ich w sumie dziesięciu - czterech jeźdźców wilków i pięciu zwykłych wojowników, plus szaman. Nieszczęśliwym trafem dryfowali akurat w tym samym kierunku, co wasz patrol. Nie mogliście tu długo zostawać - zimno bijące od skutej lodem i przysypanej śniegiem ziemi było porażające, poruszanie się było bolesne, ale trzeba było tak robić, by nie tracić ciepła. Należało szybko zadecydować, co dalej...
 
Ayoze jest offline