11 Martius 816.M41, Solstice Imperialis
Gdziekolwiek Ahallion nie spojrzał, widział prawdziwie umiłowanych synów i córki Boga-Imperatora. W labiryncie korytarzy, szybów, pomostów i klatek schodowych gigantycznego liniowca kłębiły się prawdziwe tłumy ludzi idących z żarliwą determinacją za głosem Kościoła. Mieszające się ze sobą dźwięki psalmów tworzyły muzykę żywej wiary, jakże miłą uchu kapłana. Śmiech bądź płacz dzieci, odgłosy pracujących urządzeń, zwyczajny gwar rozmów nakładały się na niekończące mantry modlitw odmawianych w dziesiątkach lokalnych dialektów, na wersety wygłaszanych przez konfesorów stacji błogosławieństw i gromkie słowa kazań prawionych z wysokości przenośnych ambon.
Solstice Imperialis był niegdyś ogromnym kosmicznym statkiem przemierzającym bezkres Sektora Calixis. Po katastrofalnej dlań awarii napędu przestał się nadawać do pierwotnego użytku, zyskując w zamian przeświadczenie pobożnych ludzi o namacalności łaski Imperatora. Wbrew wszelkim oczekiwaniom, wbrew zimnym statystykom analityków floty, podczas kolapsu modułów napędu podprzestrzennego nikt z tysięcy podróżujących statkiem ludzi nie odniósł najmniejszego szwanku. Coś, co nie powinno się było wydarzyć – coś, co w każdych innych okolicznościach byłoby ogromną tragedią – musiało oddziaływać na wyobraźnię czcicieli Złotego Tronu.
Odholowany do pirsów Port Wander, skazany na wycofanie ze służby statek przeistoczony został w integralny element monumentalnej stacji, uległ wbudowaniu w jej strukturę stając się obiektem dziękczynnych modłów oraz miejscem, do którego gromadnie ciągnęli imperialni pielgrzymi.
Setki odmiennych kultów, dziesiątki specyficznych kongregacji, stowarzyszenia ortodoksów każdego rodzaju jaki usankcjonowano w Sektorze Calixis – przedstawiciele bez mała wszystkich odłamów Eklezjarchii tłoczyli się tysiącami dusz na przerobionych na dormitoria pokładach
Solstice Imperialis, zanosząc modły do Boga-Imperatora oraz wszystkich świętych i błogosławionych, a także wypatrując okazji ku temu, by uczynić kolejny krok w swej wiekopomnej podróży.
Ludzie ci byli gwiezdnymi pielgrzymami. Przybywali do Port Wander w jednym tylko celu, a kadłub
Solstice Imperialis był dla nich jedynie postojem. Wszyscy zmierzali w tym samym kierunku, poza wielobarwną zorzę płonącą migotliwymi kolorami w czerni kosmosu – do Ekspansji Koronusa, gdzie niezliczone światy oczekiwały na głosicieli Słowa Bożego i zdecydowanych rozpocząć nowe życie osadników.
- Nikt inny jak święty Drusus zesłał nam magnificencję z pomocą – oznajmił pełnym szacunku głosem brodaty mężczyzna tytułujący się Hiperiosem, noszący długie włosy ozdobione wczepionymi w nie dzwonkami oraz miniaturowymi podobiznami świętych Kościoła – Tkwimy na tej stacji od sześciu miesięcy i już zaczynaliśmy tracić nadzieję, że ktoś poda nam dłoń. Misjonarze Ministorum na Venerisie dali nam słowo, że w Port Wander natychmiast się przesiądziemy, a potem zostaniemy dostarczeni na drugą stronę Wynaturzenia.
Ahallion pokiwał ze zrozumieniem głową, doskonale znał bowiem podobne praktyki. Przedstawiciele przeludnionych populacji, najczęściej żyjący w niewysłowionym tłoku mieszkańcy miast-kopców, chętnie dawali wiary złotoustym rekruterom Kościoła, którzy obiecywali im szansę na nowe życie na własnych warunkach. Setki tysięcy pobożnych pielgrzymów szło za tym wezwaniem, zabierając w drodze do nowych światów rodziny i cały swój dobytek.
Wielu z nich grzęzło po drodze w miejscach takich jak Port Wander, porzuconych w potrzebie, gdy ich zasoby finansowe uległy całkowitemu wyczerpaniu.
- Jest nas półtora tysiąca, bez wyjątku bogobojnych czcicieli Tronu – ciągnął dalej Hiperios, a kucający po jego bokach ludzie kiwali głowami z aprobatą dla słów swego długowłosego przywódcy – Będziemy się do końca życia modlić za waszą magnificencję oraz czcigodną kapitan, jeśli zgodzi się przewieźć nas przez Paszczę do Nowego Świata.