Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-01-2020, 14:27   #4
corax
Krucza
 
corax's Avatar
 
Reputacja: 1 corax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputację

Od kilku dni była pobudzona, nie mogła znaleźć sobie miejsca. Ani w hospicjum ani na ‘darmoszce’ dla ludzi pozbawionych nadziei, marzeń i domów, ani nawet w ukochanym parku. Wszystkie zmysły podpowiadały, że stało się coś. Coś czego nie rozumiała i na co nie znajdowała odpowiedzi nieważne gdzie szukała wskazówek. Dodatkowa energia nie pomagała. Tinka wprost parzyła od ognistej pasji czego się nie dotknęła. Myślała nawet, że to nadciąga ten dzień, gdy może wypuścić swe lisie ja na wolność. Ale nie...

Papa Aleksiej nie żył.

To nie mieściło się w głowie Tinki. Wprost fizycznie odczuwała brak przyzwolenia na ten fakt. Była pewna, że to nie był żaden wypadek. To musiało być coś... coś związanego z Pazuzu. Każda cząstka drobnej postaci dziewczyny miała tę pewność. To nie chodziło nawet o absurdalne wprost okoliczności śmierci Papy. I o to, że znalazł go zwykły pies. Chodziło o to, że jeszcze niedawno Tinka sama sprawdzała jego stan zdrowia. Może nie było idealne, bo Papa miał tendencję do zapominania o sobie, ale nie był stetryczały ani przewlekle chory... Nie mógł umrzeć tak po prostu!

- Tinka. – dziewczyna poczuła ciężką dłoń za ramieniu. Gdy otworzyła oczy z zamyślenia i ściągnęła z nich wielką kolorową czapę autorstwa cioci Iryny, ujrzała pooraną twarz Wasyla Tomanka. Starszego leśniczego, przyszywanego wujka, jej samonominowanego obrońcy.

– Tinka! – klepnał ją raz jeszcze aż echo poszło. Najwyraźniej chciał się upewnić, że doszła do siebie i rejestruje jego słowa. - Jesteśmy na miejscu. Dasz sobie rady sama?

- Co? Ach tak... tak – Tinoczka zaczęła rozgrzebywać się z kokonu jaki uplotła z długiego znoszonego kożucha, podarunku od przemiłej pani Niuni z warzywniaka, której rudzielec pomógł z hemoroidami. Nogi wyplątane z jednej pułapki, wpadły w kolejną. Patchworkową torbę robioną przez pacjentów hospicjum na tinkowe urodziny. Torbę wypełnioną dodatkowym swetrem, szerokim, czarnym szalem, szklaną butlą wody, paczkami ziółek, teczką z papierami już pogiętymi na rogach, pękatym skórzanym piórnikiem z toną ołówków i portfelem. Eleganckim, z krokodylej połyskującej skóry, podłużnym i poza kilkoma drobnymi banknotami pustym. Prezentem od jedynej osoby jaka potrafiła jednocześnie wyprowadzić Valentinę z równowagi dwoma zdaniami i wprawić w błogostan samym spojrzeniem.

- Tak, tak, dam! – Tinka sapała zawijając się szalikiem, szaleńczo wprost kontrastującym z jej bladą karnacją, piegami i ognistymi włosami. – Dziękuję, Wasylu, Wasyleńku, mój ty dobrodzieju kochaniutki – w końcu wśród chaosu włosów, wełny i i potakiwań Lisova wypadła z UAZa. Torba jaka wypadła za nią, lekko ją przeważyła i dziewczyna gibnęła się, poślizgnęła, przytrzymała drzwiczek i w końcu złapała równowagę. – Jedź, jedź. Zobaczymy się później. Dziękuję Ci!

Pomachała na pożegnanie a końcowe słowa Tomanka zdusił głośny trzask z zamachem zamkniętych drzwi.


Była pierwsza.
Dało jej to czas na odsapnięcie, przygładzenie i napicie się soldnej porcji wody w gabinecie prawnika. Sekretarka i całe otoczenie mocno onieśmieliły dziewczynę. Siedziała więc co i raz podciągając górkę bambetli jakby bała się, że zaraz znikną. Machała nogami dla dodania animuszu a gdy pozostali zaczęli się zjawiać kolejno, zerwała się na powitanie.

Luda – ich groźna Ludoczka dawała się wyczuć. Tinka dostawała na nią ciarek po kręgosłupie. Mrówki pełgały przez chwilę w górę i w dół. Tak było i tym razem. Jednak mrówki zostały zignorowane, gdy rudowłosa po prostu wtuliła się kurcząc do wielkości kieszonkowej jak zwykł żartować kolejny przybyły.

Drago przy Ludzie był jak powiew powietrza. Niekoniecznie świeżego, ale jednak. Tinka tęskniła do jego wygłupów i żartów i niech tam, nawet jego pyszałkowatości. Z tego wszystkiego i jego Ruda powitała radośnie, najpierw tonąc w jego miśku a potem po swojemu, gdy wspięła się na krzesło i zawisła chłopakowi na szyi z cichym śmiechem. Może to przez bliskość tej dwójki, lecz śmiech raptem przemienił się w krótkie łzy i siąpanie nosem, przerwane nadejściem Zoji.

Po ich ostatniej kłótni pełnej fajerwerków, Tinka była pewna, że Gromowa potraktuje ją wręcz chłodno jak miała w zwyczaju. Serce Tinki pękło nieco na widok tego cuda, co było niczym słońce. Piekne, gorące, pomagające w odnowie ale i niszczycielskie gdy go mieć w za dużych ilościach. Słońce co cieszyło, radowało, dawało energi i wypalało na popiół jednocześnie. Pocałunek zaparł jej dech w piersiach, co uciekł w głośnym westchnieniem. Zaskoczenia nie dało się ukryć ani tego specjalnego błysku uczucia w orzechowych lisich oczach.



- Sześciu, sześciu. Ale kto to? Na co? Czego chcieć mogą? – Mamrotała Tinka gasząc czarną, dziwną świecę polizanymi i drżącymi palcami. Zagarnęła ramieniem wszystko co stało na blacie biurka - w tym i szkatułę i klucz
- zrzucając do przepastnej torby. Nawinęła jej uszy na ramię, łapiąc świecę nim Drago i Luda zaczęli walczyć z meblem. Przytuliła świecę do siebie, zgarnęła kożuch i zamotała się w nim po drodze ku oknu. Wtem przyszło olśnienie. Wiedziała! Wiedziała, że Papa nie odszedł bez powodu! – To jacyś słudzy Pazuzu. Ta cisza to magia!

- Zoja, zasłony. – pisnęła drżącym głosikiem, nawykłym do komenderowania w sytuacjach stresowych. Bała się, lecz nie traciła głowy. Wyjrzała przez okno by sprawdzić czy czysto, nerwowo podskakując – Jak wtedy co Roszponkę odwalałaś... Szybciej, szybciej...
 

Ostatnio edytowane przez corax : 14-01-2020 o 19:11.
corax jest offline